sobota, 30 lipca 2016

"Opowieść o Nekromancie" - opowiadanie




Dzisiaj opowiem wam o nekromancie... Nie o jakimś nekromancie, tylko o TYM Nekromancie... O tym, który jako pierwszy zawarł pakt ze Śmiercią, który jako pierwszy poznał jej mroczne tajemnice, który ułożył wyznanie wiary pradawnego bractwa cmentarnych czarnoksiężników....
Ale zacznijmy od początku.
Wieki temu... Nie, więcej niż wieki, tysiące lat temu – trudni powiedzieć, jak dawno, bo nie istnieją kroniki tak stare, aby sięgały tamtych czasów... W pewnym kraju na Wschodzie – nazwa owej krainy, miano ludu, który ją zamieszkiwał, język jakim ów lud przemawiał, nazwy miast, które zamieszkiwał – to wszystko zaginęło w mrokach niepamięci...
A zatem, jak powiadam, tysiące lat temu, w pewnym kraju na Wschodzie, żył sobie człowiek. Prosty rzemieślnik, wyrabiał garnki z gliny. Nie można było go nazwać bogaczem, ale z pewnością nie był biedny. Ot, zarabiał tyle, aby zapewnić sobie samemu, swojej żonie i dwóm synom przyzwoity byt. A nawet od czasu do czasu mógł pozwolić sobie na drobne przyjemności, jak dzban wina do obiadu czy drobna błyskotka dla swojej ukochanej...
Ale, choć jego żona była piękna i gospodarna, a synowie zdrowi i silni, to ów człowiek był głęboko nieszczęśliwy. Jak była tego przyczyna? Jego zawód.
Po pierwsze, kiedy człowiek siedzi przy kole garncarskim i wykonuje monotonne, znane na pamięć ruchy, nierzadko robi to mimochodem, podczas gdy jego umysł jest zatopiony w rozmyślaniach.
Po drugie, życie i praca garncarza dostarczały mu wiele materiałów do rozmyślań niezbyt wesołych.
Ale zanim przejdę dalej, powinniście coś wiedzieć. Otóż lud, pośród którego mieszkał ów człowiek, żył w strachu przed upiorami, żywymi trupami, które chodzą po ziemi, by nękać żyjących (o ironio, naród ten obawiał się nieumarłych w czasach, kiedy jeszcze nie było żadnego nekromanty, który by ich mógł przywołać zza grobu...). Dlatego też nie grzebał zwłok, jak my to robimy dzisiaj. Ciało wędrowało na stos z suchego drewna, który podpalali kapłani. Stos płonął tak długo, aż z nieboszczyka pozostawał tylko popiół, a w tym czasie zgromadzona rodzina wysławiała zasługi zmarłego i wznosiła lament. Rytuał pożegnania miał zapewnić, że umarły nie będzie się mścił na żyjących, a unicestwienie ciała miało mu to uniemożliwić, gdyby sam obrządek nie wystarczył. Gdy ogień wygasał, kapłani zbierali prochy i wsypywali do glinianej urny, którą potem zakopywano w ziemi.
A trzeba nam pamiętać, że przyszły Nekromanta zajmował się obróbką gliny. Ale, jak już wiecie, jego wyroby nie służyły tylko do przechowywania wina, piwa, wody czy mleka... Były również miejscem spoczynku zmarłych członków jego społeczności. Zatem Nekromanta był nie tylko zwykłym garncarzem, ale i po trosze grabarzem. Za każdym razem, kiedy ktoś zmarł, rodzina nieszczęśnika przychodziła do garncarskiego warsztatu, aby zamówić nowe naczynie, w którym miały zostać umieszczone prochy. Dlatego też rzemieślnik był świadom każdego zgonu następującego w okolicy.
Na początku ów człowiek odczuwał pewną dumę z ważnej roli, jaką pełnił w społeczeństwie. Wszak zapewniał duszom zmarłych spokojny odpoczynek, stał na straży granicy między światem żywych a zaświatami...Miał w tym swój udział na równi z kapłanami – wszak wiedzieli oni, jakie modlitwy odmawiać w czasie pogrzebu, ale sami nie potrafili tworzyć urn, które były co najmniej tak samo ważne jak zanoszone przez nich modły.
Nierzadko zdarzało się, że garncarz szedł na pogrzeb, aby patrzeć, jak to, co pozostało z doczesnej powłoki zmarłego trafia do urny. Ciało człowieka, całe ziemskie życie, na koniec mieściło się w naczyniu, które sporządziły jego dłonie...
Tak, na początku ta refleksja była dla rzemieślnika przyczyną dumy. Był wtedy młody i głupi. Ale z czasem myśl, że każdy, prędzej czy później, stanie się tylko kupką popiołów zamkniętą w urnie zakopanej w ziemi, stała się dla niego powodem niepokoju i zgorzknienia.
Każdy umierał. Każdy. Nie było odwrotu. Ta myśl nie opuszczała przyszłego Nekromanty we dnie i w nocy. Kiedy gładził włosy i skórę swojej żony, nie potrafił się tym rozkoszować – cały czas myślał o tym, że jej piękno pewnego dnia zacznie znikać, gdy nadejdzie nieubłagana starość, aż całkiem zniknie, gdy nadejdzie nieuchronna śmierć. Patrząc na swych synów, pełnych radości życia i sił, nie potrafił być z nich dumnym – cały czas myślał o tym, że ich młodość była zaledwie odroczeniem wyroku. Lepiąc kolejną urnę, nie potrafił cieszyć się z przyszłego zarobku – cały czas myślał o tym, że pewnego dnia ktoś do takiego naczynia wsypie prochy jego i jego bliskich. Kiedy kładł się spać, myślał o tym, jak sen jest podobny do śmierci, a kiedy budził się rano, myślał o tym, jak bezsensowne jest wstawanie z łóżka – przecież wszystko, co robił było tylko igraszką w obliczu tego, co musiało nadejść. Równie dobrze mógłby leżeć i czekać, aż umrze.
I tak myśl o śmierci zaprawiła goryczą każdą chwilę życia garncarza. Wznosił do bogów modły, aby zesłali mu ukojenie, ale bogowie pozostawali niemi. Zresztą, jakiż sens miała modlitwa, choć ponoć Potęgi mieszały się do ludzkich spraw i życia, to czy ktoś słyszał o tym, aby bogowie kogoś wybawili od nieuchronnego losu wszystkich istot, od śmierci? Nie, jak widać, nawet oni byli wobec niej bezsilni. A może w ogóle nie istnieli? Przecież na własne oczy ich nie widział.
Ale... Nawet jeśli bogowie nie istnieli, to przecież istniała inna siła rządząca wszechświatem. Przemożna, wszechpotężna... Nie można było w nią wątpić, wszak każdego dnia okazywała swoją władzę. Jedyny pewnik w całym tym chaosie. Była to sama śmierć.
I tak Nekromanta przestał się modlić do bogów, a zaczął zanosić błagania do Śmierci.
I tym razem został wysłuchany.
Cóż się tak naprawdę wtedy stało? Współcześni nekromanci różnie powiadają.
Jedni mówią: „Owszem, istnieje coś takiego jak Bóg Śmierci, Straszliwy, wszechwładna istota, spod której ręki nikt się nie wymknie. Gdzieś tam, poza zasłoną materii, skryta głęboko w niedostępnych, pierwotnych warstwach przedwiecznego Chaosu spoczywa i obserwuje świat i śmiertelników, swoich poddanych... A czasem, gdy jej wzrok spoczywa na obiecującej istocie, czyni ją swoim prorokiem... Któż pojmie Jej zamysły?”
Inni kręcą głowami, odpowiadając: „Nie, Śmierć nie jest bóstwem. Jest czymś więcej. Jest podstawową mocą we Wszechświecie, jest podstawową naturą wszystkiego, co istnieje, jest siłą, która napędza szprychy Wielkiego Koła... Można próbować się jej przeciwstawić, ale po co? Nic to nie da. Nie można też pozyskać jej łaski. Ale... Tak jak statek, który płynie z prądem, który ustawia się tak, żeby wiatr dął w jego żagle, pruje bez przeszkód fale, tak ty możesz podążać za tą wielką mocą, jaką jest Śmierć... A wtedy jej siła stanie się twoją siłą, a prądy życia traconego przez innych popłyną wprost do twej duszy”.
Tak czy inaczej, w życiu Nekromanty zaszły wielkie zmiany. Z początku ich nie zauważał, aż pewnego dnia przypadkiem pojął, którędy wiedzie droga do realizacji jego marzeń. Żona poprosiła go, aby kupił kozę, tak aby ich rodzina miała codziennie świeże mleko. Nekromanta udał się do pobliskiego gospodarstwa, gdzie wymienił świeżo wypalone garnki na zwierzę. Prowadził kozę na w stronę swojego domu. W pewnej chwili stworzenie stanęło. Nie pomagało szarpanie postronka, nie pomagały krzyki, koza ani myślała się ruszyć, tylko stała i beczała. Widząc, że jego próby nie przynoszą rezultatów, pełen złości Nekromanta siadł na pobliskim kamieniu.
„Przeklęte bydlę!” – warknął pod adresem nieposłusznej kozy. ,,Życie jest takie krótkie, a przez ciebie tracę jego kawał na głupią szarpaninę!” – mruczał, wyładowując na zwierzęciu cały swój żal do świata. Co? Nic nie powiesz? Może jakoś byś mi wynagrodziła stracony czas, STRACONE ŻYCIE!” – wrzasnął, wyciągając rękę w stronę kozy. Niespodziewanie zwierzę, które do tej pory pozostawało nieczułe na wyrzuty, zabeczało rozpaczliwie, dużo głośniej niż do tej pory i cofnęło się parę kroków.
Jednocześnie Nekromanta poczuł... siłę. Zmęczenie zniknęło. Czuł się rześki, jakby dopiero wstał z łóżka. To uczucie było tak nagłe, że mężczyźnie zdało się podejrzane. A jego podejrzenia szły w określonym kierunku...
,,No, już spokojnie, chodź tutaj, nie zrobię ci krzywdy...” – starał się nadać swojemu głosowi kojące i uspokajające brzmienie, kiedy zbliżał się do przerażonej kozy. W końcu wpił swoje palce w jej sierść.
,,No, oddaj mi trochę swojego życia, kózko...” – wymruczał. Starał się wyobrazić sobie, jak siła przepływa z ciała zwierzęcia do jego własnego. I faktycznie, im dłużej to robił, tym lepiej się czuł. Energia go rozpierała. Powiedzieć, że czuł się wypoczęty, to mało... Teraz czuł się, jakby ubyło mu lat! Tak, wiedział, że nie do końca tak jest... Nie młodniał... Ale może... Może gdyby bardziej się postarał... Udałoby mu się to!
W tej chwili uświadomił sobie, że biedna koza ledwo stoi na nogach, drży i pojękuję cicho. Oderwał od niej swoje dłonie. Przecież nie chciał uśmiercić zwierzęcia.
,,Nie bój się, kózko... Po prostu oprócz mleka będziesz mi dawać też coś dużo cenniejszego” – powiedział. Tym razem w jego głosie było czuć sympatię – w końcu to zwierzę dało mu nadzieję na przezwyciężenie lęków.
Od tej pory Nekromanta regularnie karmił się siłą życiową kozy, starając się czerpać tyle, aby jej nie uśmiercić. Zresztą nie była jego jedyną ,,karmicielką”. Garncarz stał się stałym bywalcem targów bydła. Można było go zauważyć, jak chodził od jednego zwierzęcia do drugiego, od czasu do poklepując szczególnie dorodną sztukę, aby sprawdzić jej tłuszcz i mięśnie. Co ciekawe, nigdy żadnej nie kupował.
Pewnego dnia Nekromanta pomyślał: ,,Skoro mogę odbierać, to może mogę też dawać?”. Zaczął przeprowadzać próby. Część sił, które odbierał zwierzętom, zatrzymywał dla siebie, część przesyłał żonie i dzieciom. Działało.
Dla garncarza nastały dobre dni. Owszem, nie znalazł jeszcze sposobu na uniknięcie zgonu, ale wreszcie zyskał nadzieję, że to możliwe! Wystarczyło, żeby co jakiś czas wypełniał swoje ciało odebraną siłą życiową. Co więcej, mógł nią karmić także swoich bliskich!
Garncarz radował się z tego, że jego żona jest zawsze pełna sił i wypoczęta, że obdarowana nowym życiem staje się jeszcze piękniejsza, pełna energii i radości. Radował się, że jego synowie stają się zdrowsi i mocniejsi od wszystkich innych młodzieńców, że przodują pośród rówieśników. Radował się, kiedy pracował, a jego ręce się nie męczyły. Z radością szedł spać, wiedząc, że zbudzi się rześki i wypoczęty, z radością wstawał, wiedząc, że dzięki jego nowym mocom tak wiele będzie w stanie dziś zdziałać.
Miał nadzieję, że tak będzie zawsze.
Doskonale wiedział, komu należały się podziękowania za te zmiany. Och, tak, wciąż udawał, że oddaje cześć bogom, aby uniknąć potępienia ze strony swych ziomków. Ale dla niemych, bezsilnych bóstw miał tylko bezgłośne ruchy warg, podczas kiedy w trakcie każdej modlitwy w głębi serca śpiewał pełne wdzięczności hymny na cześć Śmierci, która raczyła odsunąć od niego swoją karzącą rękę.
Nadszedł dzień, kiedy jego nowa wiara została wystawiona na próbę. Siedział w swoim warsztacie, spokojnie szykując kolejną partię garnków go wypalenia. Pogwizdywał przy pracy – czemu miałby tego nie robić? Wszystko układało się doskonale.
Nagle usłyszał jakieś krzyki. Wyszedł przed dom, aby sprawdzić, co się dzieje. Jakie było jego przerażenie, kiedy zobaczył swojego syna niesionego na rękach przez przyjaciół. Szmata zawiązana na jego głowie była przesiąknięta krwią. Wchodząc na pobliskie skały, spadł i uderzył się w skroń.
Przyjaciele zanieśli nieprzytomnego młodzieńca do domu rodziny garncarza i ułożyli na łóżku. Przyszedł kapłan, ale jedyne, co był w stanie zrobić, to pomachać kadzielnicą nad chłopakiem i wyrecytować parę formułek. Przyszła znachorka, ale jedyne, co była w stanie zrobić, to nasączyć opatrunek naparem z ziół – bo ranny nie byłby w stanie go przełknąć. Matka i brat nieprzytomnego czuwali przy jego łożu, ale jedyne, co byli w stanie zrobić, to płakać i lamentować.
W tym czasie garncarz szukał sposobu, aby NAPRAWDĘ pomóc swojemu dziecku. Potrafił wyczuć, jak siły życiowe opuszczają jego ciało niczym krew sącząca się z rany. Próbował uzupełnić ubytki swoimi własnymi, ale bez skutku – to było niczym próba napełnienia przeciekającego wiadra za pomocą wody przelewanej maleńkim durszlakiem.
Mężczyznę ogarnęła rozpacz. Cóż z tego, że był w stanie uchronić siebie i rodzinę przed starością i ubytkiem sił, skoro wciąż mogli umrzeć na skutek zwykłego nieszczęśliwego wypadku? Wyzwolenie od strachu przed śmiercią było tylko mrzonką...
Nagle garncarz zrozumiał, że musi za jednym zamachem podarować synowi tyle sił, aby jego ciało było w stanie ozdrowieć, zanim znowu je utraci. Jednocześnie Nekromanta czuł, że nie jest w stanie tego zrobić. Oddał już zbyt wiele, gdyby teraz próbował przekazać dziecku resztę, sam by umarł, a rannemu nie pomógł. Potrzebował więcej sił...
Czym prędzej pobiegł przed dom, gdzie przywiązana do słupka stała koza. Wczepił swoje palce w jej sierść niczym jastrząb zatapiający szpony w ciele ofiary, a potem zaczął czerpać. I nie przestał nawet, kiedy zwierzę padło trupem, czerpał, aż wycisnął ostatnie ,,krople” energii, tak, że trup kozy stał się wyschniętym, rozpadającym w proch zewłokiem. Potem wrócił do domu.
Była już noc. Jego żonę i drugiego syna, zmęczonym czuwaniem przy rannym, zmorzył sen. Garncarz nachylił się nad nieprzytomnym, a potem delikatnie dotknął jego głowy tuż obok rany. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, a potem zaczął oddawać swojemu synowi zgromadzone siły. Po chwili zaczęło to przynosić skutki. Oczywiście garncarz nie był wykształconym lekarzem, nie znał zasad działania ludzkiego organizmu, ale dzięki swojej władzy nad energią życiową wyczuwał instynktownie, co się dzieje. Ciało, które dostało tak wielkie wzmocnienie, zaczynało walczyć ze zdwojoną siłą. Czuł, jak organizm jego syna zaczyna wytwarzać nową krew, aby uzupełnić ubytki, czuł, jak rana na głowie zaczyna się pomału goić, a kości – zrastać. Nie był to proces natychmiastowy, ale krok w dobrym kierunku. Kiedy garncarz oderwał dłoń od głowy dziecka, wiedział, że ono przeżyje.
Wyszedł na dwór, zakopać kozie truchło. Jego widok mógł wzbudzić czyjąś podejrzliwość. Garncarz nie miał wyrzutów sumienia. Skoro zabijano zwierzęta, aby jeść ich mięso, czyż tym bardziej usprawiedliwione nie było poświęcenie życia bydlęcia, aby uratować własnego syna?
Tym niemniej Nekromanta przekroczył pewną granicę. Po raz pierwszy zabił za pomocą magii. Nie przywiązywał do tego wagi, zwłaszcza w obliczu radości, jaką cała rodzina odczuwała następnego dnia rano, kiedy ranny otworzył oczy i słabym głosem zapytał, co się stało... Ale, patrząc z perspektywy tego, co stało się później, był to pierwszy krok w ciemność.
Mijały kolejne dni, a garncarz był jeszcze szczęśliwszy niż przedtem. Bo teraz wiedział, że jest w stanie uchronić swoją rodzinę przed każdym zagrożeniem. O ile znajdzie odpowiednie źródło mocy...
Oczywiście to nie koniec tej historii. Do krainy zawitała zaraza. Ludzie marli dziesiątkami. Było tak wiele trupów, że nawet nie dbano o godny pochówek zgodnie z rytuałem – rzucano ciała na kupę, aby płonęły razem, a potem popioły zsypywano do zbiorowego grobu. Na ulicach leżeli umierający, pokryci ohydnymi wrzodami. Ich bliscy wyrzucali ich z domów, w nadziei, że w ten sposób sami uchronią się przed zarażeniem. Kapłani krążyli pomiędzy domami, śpiewając pieśni i wymachując swoimi kadzielnicami. Akurat tutaj powiedzenie ,,Pomogło to jak umarłemu kadzidło” doskonale pasowało.
Rzecz jasna, podczas gdy Śmierć zbierała tak obfite żniwo, jej wybraniec unikał straszliwego losu. Ale nie bez kosztów. Dzień w dzień, bez przerwy garncarz musiał pompować energię do swojego ciała i ciał swoich bliskich, tak aby w każdej chwili miały siłę na odpieranie ataków choroby. Wysysanie życia ze zwierząt nie wystarczało... Musiał zdobyć nowe, lepsze źródło mocy. Na szczęście na ulicach było tego pełno...
Garncarz stał się prawdziwym aniołem miłosierdzia. Chodził od jednego chorego leżącego na bruku do drugiego, nachylając się nad każdym z nich. Każdemu szeptał dobre słowo, każdego gładził po głowie... Każdy z nich umierał szybko i bezboleśnie. Jak się pewnie domyślacie, każdemu z nich Nekromanta pomagał przenieść się na tamten świat.
Garncarz nie miał wyrzutów sumienia. Ci ludzie i tak umierali. Ich siła życiowa sama by się ulotniła, gdyby jej nie wyssał. Nie pozwalał, aby się marnowała. Cóż znaczy skrócenie życia umierającemu o parę godzin w zamian za możliwość zapewnienia długiego i zdrowego życia własnej rodzinie? W dodatku skracał im cierpienia. Nie robił niczego złego.
Tym niemniej, nekromanta przekroczył pewną granicę. Zaczął zabijać ludzi za pomocą magii. A chociaż jedynie poświęcał życie tych, którzy musieli umrzeć, aby uratować tych, którzy mieli szansę, to z późniejszej perspektywy był to kolejny krok w ciemność.
Pomiędzy jego ziomkami rozniosły się wieści o człowieku, który przechadza się pomiędzy chorymi i umierającymi, niosąc im ukojenie w chwili śmierci, podczas gdy jego samego zaraza nie tyka. Niektórzy zaczęli przebąkiwać coś o ,,wybranym przez bogów”. Garncarz nie zwracał na to uwagi. Miał inne sprawy na głowie.
Choć czerpał moc na prawo i lewo, zdawał sobie sprawę, że długo tak nie wytrzyma. Nie był w stanie bez przerwy umacniać wszystkich członków swojej rodziny, dzień w dzień odsuwać od każdego z nich groźbę rozwoju choroby. Zrozumiał, że jeśli będzie robił to dalej, sam opadnie z sił, ulegnie chorobie... A kto wtedy ocali jego rodzinę? Nie mógł próbować ratować wszystkich, jeśli chciał uratować kogokolwiek. Musiał podjąć decyzję, kogo poświęcić.
Jego wybór padł na młodszego syna. Był słabszy od brata. No i... mniej go kochał. Nie, nie to, żeby w ogóle go nie obchodził. Z ciężkim sercem przeznaczył go na śmierć. Ale kogoś musiał.
Po prostu przestał udzielać mu siły życiowej. W ciągu paru dni u młodszej z jego latorośli pojawiły się pierwsze plamy na skórze. Wkrótce syn był w stanie jedynie zwijać się z bólu i jęczeć. Serce krajało się garncarzowi w piersiach, kiedy na to patrzył... Ale wiedział, że to konieczne.
Nadeszła chwila, kiedy żona Nekromanty i jego starszy syn wyszli z domu, żeby zdobyć coś do jedzenia. On sam miał zostać z chorym, aby go doglądać. Siedział tuż obok jego łoża, gotów, aby w razie potrzeby podać mu wodę czy usłużyć w inny sposób. Co prawda nie było takiej potrzeby. Umierający zapadł w niespokojny sen, chyba nawiedzały go majaki, bo cicho pojękiwał. Garncarz usiadł tuż obok. Patrząc na pokrytą znakami choroby twarz syna, zaczął ponownie odczuwać wyrzuty sumienia. A może zbyt pochopnie skazał go na śmierć? Może jednak byłby w stanie utrzymać przy życiu całą rodzinę?
Kiedy tak rozmyślał, nagle jego potomek otworzył oczy i spojrzał na swego ojca. Rozchylił też spierzchnięte usta i wyszeptał głosem pełnym cierpienia i rozpaczy ,,Pomóż mi, ojcze!”.
I ojciec pomógł mu, jak mógł. Zbyt późno było na zmianę planów, na próby uleczenia syna, choroba poczyniła w jego ciele zbyt duże spustoszenie. Jedynym, co mógł zrobić było skrócenie jego cierpień...
Nekromanta zaczął wysysać ze swojego potomka życie. Młodzieniec był tak słaby, że już po chwili stracił przytomność i nie odzyskał jej aż do śmierci.
Kilka dni później zaraza się zakończyła. Choć tak wielu mieszkańców krainy zginęło straszną śmiercią, tym, którzy przeżyli, udało się podnieść z tej klęski.
Ludzie zapamiętali to, jak garncarz doglądał chorych na ulicach, podczas gdy sam nie ulegał chorobie. Co prawda nikogo z tych biedaków nie uleczył, ale i tak wielu ludzi uważało, że jest człowiekiem ,,dotkniętym przez bogów”. Niektórzy przebąkiwali, że raczej przez demony niż bogów... Ofiarował złym duchom swego syna w zamian za własne życie, mówili. Nagle okazało się, że garncarz był na językach wszystkich. Niestety, jego przeciwnicy stawali się coraz liczniejsi... i coraz głośniejsi. Dużo głośniejsi niż ci, którzy uważali go za obdarzonego łaską przez bogów. No cóż, zawsze kiedy na jakąś społeczność spadają dotkliwe klęski, ludzie są chętni do szukania kozła ofiarnego...
Garncarz zrozumiał, że musi coś z tym zrobić, jeśli nie chce doczekać dnia, kiedy histeria stanie się tak silna, że ktoś podłoży nocą podłoży ogień pod jego dom... Wybrał kilku prowodyrów, a potem zaczął nad nimi ,,pracować”... Systematycznie wysysał z nich siły życiowe tak, że stali się apatyczni i ospali... Stracili ochotę do podburzania tłumu przeciwko niemu. Prócz jednego z nich, miejscowego rzeźnika. Pełen zawiści mężczyzna wciąż rozgłaszał plotki na temat garncarza. Nekromanta zrozumiał, że musi uciszyć go na dobre. W owym czasie nauczył się już wysysać życie na odległość. Pewnego dnia, kiedy rzeźnik przechadzał się w południe pomiędzy kramami rozstawionymi na targowisku, nagle padł na ziemię. Gdy inni podbiegli, aby sprawdzić, co się stało, okazało się, że mężczyzna był martwy. Nikogo to nie zdziwiło. Stary tłuścioch nie cieszył się najlepszym zdrowiem, a to był parny i słoneczny dzień... Takie rzeczy się zdarzają.
Kiedy rzeźnik umarł, przeciwnicy garncarza, pozbawieni prowodyra, ucichli. Atmosfera zdecydowanie się polepszyła. Nekromanta nie uważał, żeby zrobił coś złego. Ofiara była głupkiem i zawistnikiem... Co gorsza, jej głupota i zawiść  stwarzały niebezpieczeństwo. Świat stał się lepszym miejscem po śmierci rzeźnika.
Tym niemniej, Nekromanta przekroczył pewną granicę. Po raz pierwszy zabił człowieka, który nie był skazany na śmierć, którego sam wybrał na ofiarę. A chociaż garncarz był przekonany, że zabił osobnika zbędnego czy wręcz szkodliwego, to z późniejszej perspektywy był to jego finalny krok w ciemność...
Od tej pory zdarzało mu się uśmiercać tych, którzy stanęli mu na drodze – pijaka, który napastował jego żonę, skąpego bogacza, który nie miał zamiaru mu zapłacić za nową wazę, wyniosłego wojownika, który spojrzał na niego z pogardą... Człowieka, który chciał założyć konkurencyjny warsztat garncarski.
Jednocześnie zwiększał swoją wiedzę i moc. Kiedy zrozumiał, jaką broń dostał w swoje ręce, zapragnął jeszcze bardziej ją wzmocnić. Chciwie chłonął wszelkie okruchy wiedzy, które był w stanie zdobyć.
Odwiedzał starą znachorkę w jej chatce, przynosząc wino. Kiedy staruszka sobie popiła, wdzięczna za dar i rozochocona trunkiem, snuła mu opowieści o dobrych i złych duchach i o tym, jak pozyskiwać sobie ich przychylność.
Od dawna miał pewne kontakty z kastą kapłanów, dzięki swojej pracy dostarczyciela urn pogrzebowych. Znalazł pewnego duchownego, mądrego, choć próżnego człowieka. Udawał przed nim prostaczka, oszołomionego tym, że może obcować z tak wielkim mędrcem i ciekawego jego wiedzy (to ostatnie akurat nie było udawane). A kapłan protekcjonalnym głosem wprowadzał go w tajniki swojej sztuki – mówił, jak poznać, kiedy gwiazdy są we właściwym położeniu i zasłona między światami staje się cienka. Opowiadał o bogach i zaświatach. Uczył podstaw pisma. Zapewne był przekonany, że garncarz nic z tego nie zrozumie, ot, niech pokorny kmiotek ma przyjemność ze słuchania opowieści mędrca... I niech czuje respekt przed jego mądrością.
Pewnego dnia do osady zawitał człowiek, który mienił się wędrownym wróżbitą i zaklinaczem. Przez parę dni wypędzał złe duchy, sprzedawał amulety i wróżył z ręki. Potem ruszył w dalszą podróż. Garncarz zaczekał na niego w pobliskim wąwozie. Wyszedł na spotkanie zaklinaczowi. Zaproponował mu, żeby wspólnie szukali wiedzy i mocy. Magik wyśmiał szalonego wieśniaka, który stanął mu na drodze. Cóż miał zrobić Nekromanta? Wyssał z zaklinacza życie do cna. Chyba wędrowiec nie był prawdziwym magiem, inaczej potrafiłby się obronić. Ale nawet jeśli nieboszczyk okazał się być szarlatanem, spotkanie z nim pomogło Nekromancie poszerzyć wiedzę. W torbie trupa odnalazł kilka zwojów traktujących o magii. W większości był to okultystyczny bełkot, pełen dziwacznych metafor i symboliki mającej oszołomić czytającego... Ale między wierszami dało wyczytać co nieco przydatnych rzeczy.
Zatem garncarz gromadził okrawki wiedzy tajemnej. A potem starał się je zebrać w jakąś całość... i wykorzystać w praktyce. Medytował nad poznanymi tajemnicami, pijąc wywary z ziół wskazanych przez znachorkę, recytując półgłosem formułki przekazane przez kapłana, wpatrując się w symbole wyrysowane na zwojach zaklinacza. Czynił to tak długo, że zapadał w dziwny półsen, w czasie którego jego zmysły otwierały się na nieznane mu dotąd zjawiska... W jego uszach... Nie w uszach, wprost w umyśle... Rozbrzmiewały szepty dziwnych, nieludzkich głosów, które obiecywały mu władzę i potęgę ponad wszelkie pojmowanie... W tle słyszał niesamowitą muzykę – odczuwał ją na granicy słyszalności, jej źródło zdawało się być bardziej odległe niż najdalsze gwiazdy, ale jednocześnie każdy najdrobniejszy ton odczuwał całym swoim jestestwem... Pełną dysonansów i chaosu, ale hipnotyzująca i chwytająca za duszę...
Czasem, nocami, garncarz wymykał się na cmentarz, gdzie pod ziemią zagrzebano tysiące urn – wiele z nich stworzonych jego ręką. Rysował na cmentarnej ziemi pradawne symbole i intonował pieśń przyzwania. A potem zapadał w trans. Kiedy zaczynał słyszeć muzykę, ruszał w tan, kręcąc piruety na grobach zmarłych... I wtedy miał wrażenie, że kątem oka, pośród ciemności, dostrzega niewyraźne kształty istot, które tańczą wraz z nim... Zarysy skrzydeł, szponów... Upiornych paszczy rozwartych w krwiożerczych uśmiechach – tak strasznych, że czuł, iż gdyby patrzył na nie zbyt długo, serce stanęłoby mu ze strachu... I pięknych twarzy o rysach tak cudownych, że czuł, iż gdyby spojrzał wprost na nie, serce by mu pękło ze szczęścia.
Mężczyzna przeszedł długą drogę. Już nie był tym samym człowiekiem, co kiedyś – prostym, choć nieco zgorzkniałym i za dużo myślącym rzemieślnikiem. Stał się wyniosły i cyniczny. Korzystał ze swych mocy, aby podporządkować sobie innych. Niektórzy wciąż pamiętali o tym, co robił w czasie zarazy, niektórzy wciąż uważali, że jest wybrańcem bogów (przeciwnicy ucichli wraz ze śmiercią rzeźnika). Pewnego dnia jeden z sąsiadów przyszedł do garncarza z prośbą, aby ten spróbował pomóc mu wyleczyć skręcony nadgarstek. Chyba sam nie wierzył w to, że rzemieślnik spełni jego prośbę... Ot tak, na wszelki wypadek go poprosił, bo zależało mu, żeby móc wrócić do pracy i chwytał się wszystkiego. Garncarz dotknął zranionej dłoni sąsiada... A następnego dnia była jak nowa!
I tak Nekromanta zyskał pierwszego wyznawcę. Uzdrowiony opowiedział o cudzie swoim znajomym, którzy wkrótce udali się do garncarza, prosząc, aby pomógł im w ich problemach. I garncarz pomógł. Ludzie z osady zaczęli go traktować z wielkim szacunkiem. Już przedtem, jako osoba mająca swój udział w rytuale pogrzebowym, był traktowany jako ktoś związany ze światem duchowym... Ale teraz w oczach swoich ziomków urósł do rangi czarownika, cudotwórcy, mistyka.
Zresztą już nie lepił garnków. W swoim warsztacie zatrudnił kilku ,,wyznawców”. Oni wykonywali całą pracę, on jedynie rył na przygotowanych naczyniach tajemne symbole, które ujrzał w księgach zaklęć złupionych zabitemu zaklinaczowi. To jeszcze dodawało mu majestatu i tajemniczości.
Starał się nie rozbudzać podejrzliwości wśród kapłanów. I udawało mu się, traktowali go z dużą pobłażliwością. W tamtych czasach nie było niczego dziwnego, jeśli na przykład ojciec rodziny czy przywódca jakiejś społeczności sam odprawiał obrzędy religijne, a po świecie krążyło wielu ekstatycznych mistyków i samozwańczych proroków. Duchowni tego nie zwalczali – o ile ktoś nie nawoływał ludzi do zaprzestanie składania ofiar w ich świątyniach i płacenia dziesięciny na ich utrzymanie.
Garncarz jedynie garstce najwierniejszych i najbardziej zaufanych wyznawców zdradzał okrawki swojej wiedzy – starannie ją dawkował, na początku rzucając tylko enigmatyczne i mało znaczące uwagi, aby wybadać ich reakcje i poglądy... A kiedy widział, że są gotowi, aby przyjąć jego nauki, wtajemniczał ich w nie. Opowiadał o potężnej sile, jaką jest Śmierć. Mówił, że jest to siła dobroczynna dla tych, którzy na to zasługują – w końcu to Śmierć eliminuje słabych, aby zrobić miejsce dla tych, którzy są coś warci. Czasem sam się dziwił, jak gładko przychodziło mu formułowanie tych tez. Tak, zaiste, przeszedł drugą drogę... Rozwinął się.
Jednocześnie wykorzystując kunszt czytania i pisania, którego podstaw nauczył się od próżnego kapłana, a który rozwinął, wertując zwoje zabrane zaklinaczowi, zaczął spisywać swoją wiedzę. I tak powstały pierwsze zaczątki księgi, która została później rozwinięta przez niezliczone pokolenia nekromantów, wiedźm i czarnoksiężników. Księgi, którą dzisiaj niektórzy zwą Necronomiconem... Umarłym Prawem... Skowytem Demonów...
A inni boją się o niej w ogóle mówić.
Co warte wspomnienia, Nekromanta starał się nie wciągać swojej rodziny w te ciemne sprawki. Jego żona i syn wiedzieli, że ojciec rodziny gromadzi akolitów, podejrzewali, że wtajemnicza ich w jakieś dziwne praktyki – ale nie znali szczegółów. Paradoksalnie, choć Nekromanta nie miał wątpliwości, że podąża właściwą ścieżką, to jednak zdawał sobie sprawę, że dotyka mrocznej Pustki leżącej poza materialnym światem i współdziała z niepojętymi i groźnymi istotami, które ją zamieszkują. I nie chciał, żeby jego bliscy stykali się z tymi bytami czy choćby o nich nie wiedzieli. Wystarczało, że on brudził sobie ręce... i duszę. Oni mieli pozostać czyści. W końcu dla nich to wszystko robił.
No dobrze, w znacznej mierze dla nich.
Nadszedł dzień, kiedy Nekromanta uznał, że kilku z jego uczniów jest gotowych, aby razem z nim wziąć udział w obrzędach na cmentarzu. Zapowiedział im, że po zmroku mają się stawić na polu pogrzebowym. Stawili się wszyscy, których zaprosił. Podekscytowanymi głosami wypytywali swojego ,,mistrza”, co też zaplanował na dzisiejszą noc. Odpowiedział im, że sami zobaczą. Usiadł w kucki, a potem zaczął medytować. Uczniowie stali dookoła niego, nie rozumiejąc, co robi. Nekromanta zaczynał już słyszeć nieziemską muzykę. Machinalnym ruchem zza swojej sukni wyciągnął prostą fujarkę, a potem zaczął grać. Nie był utalentowanym muzykiem, a dźwięki, które wydobywał z instrumentu, były jedynie bladym odbiciem tych, które rozbrzmiewały w jego umyśle... Ale to wystarczyło, aby wprowadzić zgromadzonych w trans. Po chwili uczniowie krążyli dookoła swego nauczyciela w nieco nieporadnym, ale ekstatycznym tańcu. Co więcej, Nekromanta wyczuwał, że dołączają do nich jego przyjaciele z Tamtej Strony... A nawet dostrzegał pierwsze znaki ich obecności. Być może jego akolici nie byli w stanie dostrzec dziwnych kształtów rysujących się w mroku tuż obok nich... A może tak się zapamiętali w tańcu, że im one nie przeszkadzały.
Okazało się, że rytuał przeprowadzany w grupie działa jeszcze wspanialej niż odprawiany w samotności. Być może Nekromanta czerpał siłę z więzi ze swoimi akolitami... A może duchy wynagrodziły go łaskawie za to, że pozyskał nowych wyznawców?
W każdym razie mag czuł się cudownie. Wypełniało go poczucie mocy, a jego zmysły rozszerzyły się do niesamowitych granic. Słyszał każdy oddech, każde uderzenie serca wirujących wokół niego uczniów. I nie tylko ich. W jakiś niezrozumiały dla niego samego sposób postrzegał każdą żywą istotę w okolicy... Był świadom tego, że polna mysz drży ze strachu w swojej norze, zwierzęcym instynktem wyczuwając, że tuż obok jej legowiska dzieje się coś, co nie powinno mieć miejsca. Zauważał, jak ćmy i komary przecinające powietrze wokół niego gubią tory swoich lotów, oszołomione natężeniem mocy.
W dodatku postrzegał wyraźnie siłę życiową każdego z tych stworzeń. Świetliste aury otaczające i przenikające ciała jego uczniów... Mniejsze punkciki symbolizujące pomniejsze istoty... Czuł, że może czerpać z tych źródeł do woli. Sięgnął jednocześnie po życie wszystkich zwierząt i owadów w okolicy i wchłonął je niczym pijak wychylający kufel jednym haustem. Po chwili jedynymi żywymi stworzeniami w okolicy byli on i jego uczniowie (choć było to trudne, powstrzymał się przed wyssaniem ich energii... byli zbyt przydatni, by tak głupio ich poświęcać).
No tak. Były jeszcze duchy, ale ich chyba nie można było nazwać żywymi stworzeniami...
Percepcja Nekromanty wciąż się poszerzała i przyjmowała nowe aspekty... Teraz mógł się rozkoszować pełnym brzmieniem zaświatowej symfonii. Każdy jej ton wprawiał w drganie wszystkie członki jego ciała. Rozpoznawał poszczególne dźwięki i oczyma duszy widział, skąd się biorą. Gdzieś tam za morzem pośrodku buszu, wymalowany krwią wrogów szaman bił miarowo w bębny. Gdzieś tam na równinie trębacz intonował sygnał do wymarszu dla żołnierzy – Nekromanta czuł, że żaden z nich nie przeżyje tej bitwy. Gdzieś tam w innym świecie, szalony skrzypek z natchnioną twarzą i szaleństwem w oczach grał z zapamiętaniem, jako strun używając własnych żył. Gdzieś tam w piekle potępieńcy zawodzili, a demony rechotały – głosy jednych i drugich były jednakowo przepełnione cierpieniem. Gdzieś tam, w Pustce między światami błyskawice mocy trzaskały podczas astralnych sztormów.
Być może Nekromanta zatraciłby kompletnie duszę i umysł w kontemplacji niesamowitych zjawisk, które zostały mu objawione, gdyby nie to, że nagle coś zakłóciło jego trans i wyrwało z ekstazy. Błyskawicznie zawęził swoją percepcję do najbliższej okolicy. Tak, zgadzało się... W pobliżu cmentarza wyczuł dwa nowe skupiska ludzkiej siły życiowej, które nie należały do jego wyznawców... Dwóch profanów kryło się w krzakach, obserwując ceremonię! Nie można było pozwolić, żeby opowiedzieli o wszystkim ludziom z osady!
Nekromanta wyciągnął dłoń w stronę zarośli i wykrzyczał słowa rozkazu. O dziwo, demony usłuchały jego słów i pomknęły we wskazaną stronę. Krzewy zasłoniły widok, ale wrzaski dobiegające zza nich świadczyły o tym, że duchy dopadły podglądaczy. Głos jednego z nich wydał się Nekromancie znajomy... bardzo znajomy! Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Natychmiast kazał demonom, aby zostawiły dwóch profanów w spokoju. Duchy nie chciały usłuchać, podniecone bólem i strachem ofiar, ale siłą swej woli zmusił je, aby poszły precz, z powrotem do Pustki i piekielnych światów które się w niej unoszą.
Jeden z podglądaczy z pewnością przeżył. Nekromanta kątem oka zauważył uciekającą w stronę osady postać, ale nie obchodziło go to. Podobnie jak to, że jego wyznawcy, oszołomieni nagłym wyrwania z transu i przerażeni nagłą świadomością tego, w czym uczestniczyli, rozbiegli się po okolicy. Mag nie zważał na to, liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej znaleźć umierającego w krzakach człowieka. Kiedy Nekromanta do niego dotarł, spełniły się jego najgorsze przypuszczenia.
Syn dawnego garncarza leżał w kałuży własnej krwi. Zapewne wraz z jednym ze swoich przyjaciół wymknął się, aby podejrzeć, co też robi ojciec po nocach. Towarzysz wymknął się, ale dziecko maga nie miało tyle szczęścia. Jego ciało było naznaczone czerwonymi pręgami po szponach demonów. Jego twarz miała wyraz straszliwego bólu i przerażenia. Nekromanta chciał natychmiast podjąć próbę uzdrowienia potomka, ale było za późno. Młodzieniec wydał ostatnie tchnienie i esencja jego życia zaczęła się ulatniać.
Mag jakiś czas trwał przy ciele syna. W końcu otrząsnął się z rozpaczy – nie była ona tak wielka, aby sam chciał iść w ślady swego dziecka. Dlatego musiał czym prędzej wrócić do osady i podjąć wysiłki, żeby uniknąć samosądu ze strony swych ziomków. Zapewne przyjaciel zmarłego syna już zdążył ze szczegółami im opisać straszliwe rytuały, których był świadkiem.
Kiedy Nekromanta wrócił do miasta, usłyszał jakieś głosy dobiegające z głównego placu i dojrzał światło pochodni. Wyglądało na to, że mieszkańcy już nie spali... Pewnie cała osada już wiedziała o jego mrocznej sztuce, a teraz ludzie naradzali się, co zrobić z magiem. Nie było sensu próbować z nimi rozmawiać, trzeba było uciekać. Nekromanta otulił się płaszczem mroku i przemknął uliczkami do swojego domu. Tam zastał swoją żonę – obudziła się, a teraz zaniepokojona nasłuchiwała okrzyków z oddali. Miał szczęście, że nie rozmawiała z nikim – mógł przekazać jej swoją wersję wydarzeń. Oczywiście dla jej dobra, nie chciał pomnażać jej bólu.
Okłamał ją, mówiąc, że jego wrogowie podburzyli ludność przeciwko niemu. Ich syn zginął z rąk rozszalałego tłumu, a lada chwila nienawistnicy podejdą pod dom z pochodniami. Kobieta zaczęła płakać i lamentować nad losem ich ostatniego dziecka, ale Nekromancie udało się jej przemówić do rozsądku na tyle, aby zrozumiała, że muszą uciekać. Żona chciała spakować chociaż najpotrzebniejsze rzeczy, ale w tej chwili na zewnątrz dały się słyszeć wściekłe głosy ludzi idących w stronę ich domostwa. Musieli odejść natychmiast. Mag osłonił siebie i kobietę mrokiem, tak że nikt ich nie dostrzegł, kiedy uciekali z miasta.
Biegli, nie patrząc za siebie. W końcu, już nad ranem, kobieta stanęła, ciężko dysząc. Poprosiła o chwilę odpoczynku, nie była już w stanie ustać na nogach. Nekromanta zgodził się – po pierwsze dlatego, że mimo wszystko wciąż kochał swoją żonę, a po drugie dlatego, że uświadomił sobie, że sam też już pada ze zmęczenia.
Przysiedli na jakimś kamieniu. Mężczyzna zaczął się rozglądać. Uświadomił sobie, że uciekając, opuścili zamieszkane i w miarę urodzajne tereny wokół osady i teraz znajdowali się pustkowiu... Nie wiedział, gdzie dokładnie. Wiedział za to, że są na pustyni, bez wody i jedzenia, wymęczeni po nocnym biegu, a wkrótce słońce wzejdzie wysoko i zacznie prażyć, co tylko pogorszy sytuację. Musieli znaleźć jakieś schronienie i wodopój... Ale nie byli w stanie.
Nekromanta spojrzał na żonę. Półleżała z zamkniętymi oczami, chyba przysnęła wymęczona nocnymi przeżyciami. Mag przez chwilę się wahał, ale uznał, że nie ma wyboru. Musiał zabrać żonie trochę siły życiowej, aby samemu być w stanie udać się na poszukiwanie schronienia i wody, a potem wrócić po kobietę i ją tam zaprowadzić, aby odzyskała siły. Inaczej oboje by zginęli.
Zaczął czerpać. Pomału i delikatnie, tak by nie zbudzić żony i żeby nie zrobić jej krzywdy. Czuł, jak zmęczenie znika, ale mówił sobie: ,,Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę... Nic się nie stanie, a muszę mieć pewność, że starczy mi sił na poszukiwania”. Czerpał, aż w końcu jego żonie pozostało tylko odrobina siły, ścisły rdzeń, który utrzymywał ją przy życiu... Nekromanta oczyma duszy postrzegał go jako pulsujące niczym serce splot energii... Nie mógł się powstrzymać, nie był w stanie. Pożarł także tę ostatnią rezerwę, wysączył siły swojej żony do cna. Pulsowanie ustało – zarówno energii, jak i prawdziwego serca – i kobieta osunęła się na ziemię.
Kiedy Nekromanta uświadomił sobie, co zrobił, wpadł w rozpacz. Uświadomił sobie, że właśnie zabił ostatnią osobę, którą kochał – i która kochała jego. Uświadomił sobie też okrutną ironię losu. Oto oddał się Śmierci, aby uchronić swoich bliskich przed nią... a w efekcie wszyscy jego bliscy zginęli z jego własnych rąk!
Ale...
Może nie wszystko było stracone?
Przecież mógł nie tylko odbierać ludziom siły, mógł też im je dawać. To działało w obie strony. Zatem... Skoro mógł uśmiercać... mógł też i wskrzeszać!
Natychmiast zaczął oddawać energię żonie. Ku jego radości – udało się! Kobieta otworzyła oczy. Nawet zaczęła się ruszać. Ale... choć wyczuwał w jej ciele oddane siły, nie wyczuwał tego pulsowania energii... Nie wyczuwał życia... A jej otwarte oczy patrzyły pusto i bezmyślnie.
Może i był w stanie przywrócić swojej zmarłej żonie jej energię życiową... Ale to coś ulotnego, co nazywamy ,,duszą” bądź ,,umysłem” odeszło bezpowrotnie. Jego ukochana była zaledwie bezmyślną kukłą. Nie była żywa. Była co najwyżej... nieumarła.
Mag wstał i zaczął iść szybkim krokiem, byle dalej od tego plugastwa, w jakie zamienił żonę. Usłyszał kroki. Odwrócił się. Kobieta szła za nim, powolnym, niezdarnym krokiem, patrząc tępo przed siebie.
,,Odejdź! Zostaw mnie!” – wrzasnął. Nieumarła wykonała powolny zwrot w tył, a potem zaczęła się od niego oddalać. Potknęła się na kamieniu, nieomal wywracając, ale kontynuowała marsz, wiernie wykonując rozkazy swojego... męża? Pana? Twórcy?
,,Jesteś odpowiedzialny za to, co stworzyłeś” – przemknęło przez myśl Nekromancie.
,,Wracaj” – powiedział. Kobieta odwróciła się w jego stronę. Wyszedł na jej spotkanie. Kiedy stanął przed nią, położył jej ręce na ramionach. Chwilę tak trwali. W końcu Nekromanta wybuchnął śmiechem. Rechotał histerycznie, jakby chciał wypluć własne płuca, rechotał tak, że wszystkie szakale kuliły się w swoich norach ze strachu. Żona stała, spokojna spokojem danym przez Śmierć, a w jej szklistych oczach mężczyzna odnalazł akceptację dla swoich planów.
,,Chodź, kochana! Wracamy do domu!” – krzyknął, a potem w porywie wycisnął pocałunek na zimnych ustach kobiety. Wciąż się śmiejąc, ruszył w stronę osady, a jego nieumarła towarzyszka wiernie szła krok w krok za nim.
Cóż tak bawiło byłego garncarza?
Dlaczego stał się Nekromantą? Bo konieczność robienia urn pogrzebowych natchnęła go niewesołymi myślami, które doprowadziły go do paktu ze Śmiercią. A dlaczego musiał robić urny? Bo jego ziomkowie wierzyli, że kremowanie zmarłych uchroni ich przed żywymi trupami.
Cóż, już niedługo ich najgorsze lęki przybiorą realne kształty.
,,Już niedługo będziesz miała towarzystwo, kochanie! Wiele sług... A kto wie, może nawet uda mi się sprawić, że nasi synkowie powrócą... Co prawda jeden z nich już nieco przegnił, ale czego się nie robi z miłości?” – krzyknął Nekromanta. A potem, w nagłym przebłysku, wygłosił słowa, które miały stać się kredo wszystkich nekromantów, aż po krańce czasów, aż świat sczeźnie i powróci do Pustki, z której powstał:
,,Życie ze śmierci wyrasta. Życie śmiercią się karmi. Życie ku śmierci podąża”.
Nadszedł dzień, kiedy Nekromanta uznał, że kilku z jego uczniów jest gotowych, aby razem z nim wziąć udział w obrzędach na cmentarzu. Zapowiedział im, że po zmroku mają się stawić na polu pogrzebowym. Stawili się wszyscy, których zaprosił. Podekscytowanymi głosami, wypytywali swojego ,,mistrza", co też zaplanował na dzisiejszą noc. Odpowiedział im, że sami zobaczą. Usiadł w kucki, a potem zaczął medytować. Uczniowie stali dookoła niego, nie rozumiejąc, co robi. Nekromanta zaczynał już słyszeć nieziemską muzykę. Machinalnym ruchem zza swojej sukni wyciągnął prostą fujarkę, a potem zaczął grać. Nie był utalentowanym muzykiem, a dźwięki, które wydobywał z instrumentu były jedynie bladym odbiciem tych, które rozbrzmiewały w jego umyśle... Ale to wystarczyło, aby wprowadzić zgromadzonych w trans. Po chwili uczniowie krążyli dookoła swego nauczyciela w nieco nieporadnym, ale ekstatycznym tańcu. Co więcej, Nekromanta wyczuwał, że dołączają do nich jego przyjaciele z Tamtej Strony... A nawet dostrzegał pierwsze znaki ich obecności. Być może jego akolici nie byli w stanie dostrzec dziwnych kształtów rysujących się w mroku tuż obok nich... A może tak się zapamiętali w tańcu, że im one nie przeszkadzały.
Okazało się, że rytuał przeprowadzany w grupie działa jeszcze wspanialej, niż odprawiany w samotności. Być może Nekromanta czerpał siłę z więzi ze swoimi akolitami... A może duchy wynagrodziły go łaskawie za to, że pozyskał nowych wyznawców?
W każdym razie, mag czuł się cudownie. Wypełniało go poczucie mocy, a jego zmysły rozszerzyły się do niesamowitych granic. Słyszał każdy oddech, każde uderzenie serca wirujących wokół niego uczniów. I nie tylko ich. W jakiś niezrozumiały dla niego samego sposób postrzegał każdą żywą istotę w okolicy... Był świadom tego, że polna mysz drży ze strachu w swojej norze, zwierzęcym instynktem wyczuwając, że tuż obok jej legowiska dzieje się coś, co nie powinno mieć miejsca. Zauważał, jak ćmy i komary przecinające powietrze wokół niego gubią tory swoich lotów, oszołomione natężeniem mocy.
W dodatku, postrzegał wyraźnie siłę życiową każdego z tych stworzeń. Świetliste aury otaczające i przenikające ciała jego uczniów... Mniejsze punkciki, symbolizujące pomniejsze istoty... Czuł, że może czerpać z tych źródeł do woli. Sięgnął jednocześnie po życie wszystkich zwierząt i owadów w okolicy i wchłonął je, niczym pijak wychylający kufel jednym haustem. Po chwili jedynymi żywymi stworzeniami w okolicy byli on i jego uczniowie (choć było to trudne, powstrzymał się przed wyssaniem ich energii... byli zbyt przydatni, by tak głupio ich poświęcać).
No tak. Były jeszcze duchy, ale ich chyba nie można było nazwać żywymi stworzeniami...
Percepcja Nekromanty wciąż się poszerzała i przyjmowała nowe aspekty... Teraz mógł się rozkoszować pełnym brzmieniem zaświatowej symfonii. Każdy jej ton wprawiał w drganie wszystkie członki jego ciała. Rozpoznawał poszczególne dźwięki i oczyma duszy widział, skąd się biorą. Gdzieś tam, za morzem pośrodku buszu wymalowany krwią wrogów szaman bił miarowo w bębny. Gdzieś tam, na równinie trębacz intonował sygnał do wymarszu dla żołnierzy - Nekromanta czuł, że żaden z nich nie przeżyje tej bitwy. Gdzieś tam, w innym świecie, szalony skrzypek z natchnioną twarzą i szaleństwem w oczach grał z zapamiętaniem, jako strun używając własnych żył. Gdzieś tam, w piekle potępieńcy zawodzili, a demony rechotały - głosy jednych i drugich były jednakowo przepełnione cierpieniem. Gdzieś tam, w Pustce między światami błyskawice mocy trzaskały podczas astralnych sztormów.
Być może Nekromanta zatraciłby kompletnie duszę i umysł w kontemplacji niesamowitych zjawisk, które zostały mu objawione, gdyby nie to, że nagle coś zakłóciło jego trans i wyrwało z ekstazy. Błyskawicznie zawęził swoją percepcję do najbliższej okolicy. Tak, zgadzało się... W pobliżu cmentarza wyczuł dwa nowe skupiska ludzkiej siły życiowej, które nie należały do jego wyznawców... Dwóch profanów kryło się w krzakach, obserwując ceremonię! Nie można było pozwolić, żeby opowiedzieli o wszystkim ludziom z osady!
Nekromanta wyciągnął dłoń w stronę zarośli i wykrzyczał słowa rozkazu. O dziwo, demony usłuchały jego słów i pomknęły we wskazaną stronę. Krzewy zasłoniły widok, ale wrzaski dobiegające zza nich świadczyły o tym, że duchy dopadły podglądaczy. Głos jednego z nich wydał się Nekromancie znajomy... bardzo znajomy! Poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Natychmiast kazał demonom, aby zostawiły dwóch profanów w spokoju. Duchy nie chciały usłuchać, podniecone bólem i strachem ofiar, ale siłą swej woli zmusił je, aby poszły precz, z powrotem do Pustki i piekielnych światów które się w niej unoszą.
Jeden z podglądaczy z pewnością przeżył. Nekromanta kątem oka zauważył uciekającą w stronę osady postać, ale nie obchodziło go to. Podobnie jak to, że jego wyznawcy, oszołomieni nagłym wyrwania z transu i przerażeni nagłą świadomością tego, w czym uczestniczyli, rozbiegli się po okolicy. Mag nie zważał na to, liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej znaleźć umierającego w krzakach człowieka. Kiedy Nekromanta do niego dotarł, spełniły się jego najgorsze przypuszczenia.
Syn dawnego garncarza leżał w kałuży własnej krwi. Zapewne, wraz z jednym ze swoich przyjaciół wymknął się, aby podejrzeć, co też robi ojciec po nocach. Towarzysz wymknął się, ale dziecko maga nie miało tyle szczęścia. Jego ciało było naznaczone czerwonymi pręgami po szponach demonów. Jego twarz miała wyraz straszliwego bólu i przerażenia. Nekromanta chciał natychmiast podjąć próbę uzdrowienia potomka, ale było za późno. Młodzieniec wydał ostatnie tchnienie i esencja jego życia zaczęła się ulatniać.
Mag jakiś czas trwał przy ciele syna. W końcu otrząsnął się z rozpaczy - nie była ona tak wielka, aby sam chciał iść w ślady swego dziecka. Dlatego musiał czym prędzej wrócić do osady i podjąć wysiłki, żeby uniknąć samosądu ze strony swych ziomków. Zapewne przyjaciel zmarłego syna już zdążył ze szczegółami im opisać straszliwe rytuały, których był świadkiem.
Kiedy Nekromanta wrócił do miasta, usłyszał jakieś głosy dobiegające z głównego placu i dojrzał światło pochodni. Wyglądało na to, że mieszkańcy już nie spali... Pewnie cała osada już wiedziała o jego mrocznej sztuce, a teraz ludzie naradzali się, co zrobić z magiem. Nie było sensu próbować z nimi rozmawiać, trzeba było uciekać. Nekromanta otulił się płaszczem mroku i przemknął uliczkami do swojego domu. Tam zastał swoją żonę - obudziła się, a teraz zaniepokojona nasłuchiwała okrzyków z oddali. Miał szczęście, że nie rozmawiała z nikim - mógł przekazać jej swoją wersję wydarzeń. Oczywiście, dla jej dobra, nie chciał pomnażać jej bólu. Okłamał ją, mówiąc, że jego wrogowie podburzyli ludność przeciwko niemu. Ich syn zginął z rąk rozszalałego tłumu, a lada chwila wrogowie podejdą pod dom z pochodniami. Kobieta zaczęła płakać i lamentować nad losem ich ostatniego dziecka, ale Nekromancie udało się jej przemówić do rozsądku na tyle, aby zrozumiała, że muszą uciekać. Żona chciała spakować chociaż najpotrzebniejsze rzeczy, ale w tej chwili na zewnątrz dały się słyszeć wściekłe głosy ludzi idących w stronę ich domostwa. Musieli uciekać natychmiast. Mag osłonił siebie i kobietę mrokiem, tak że nikt ich nie dostrzegł, kiedy uciekali z miasta.
Biegli, nie patrząc za siebie. W końcu, już nad ranem, kobieta stanęła, ciężko dysząc. Poprosiła o chwilę odpoczynku, nie była już w stanie ustać na nogach. Nekromanta zgodził się - po pierwsze dlatego, że mimo wszystko wciąż kochał swoją żonę, a po drugie dlatego, że uświadomił sobie, że sam też już pada ze zmęczenia.
Przysiedli na jakimś kamieniu. Mężczyzna zaczął się rozglądać. Uświadomił sobie, że uciekając, opuścili zamieszkane i w miarę urodzajne tereny wokół osady i teraz znajdowali się pustkowiu... Nie wiedział, gdzie dokładnie. Wiedział za to, że są na pustyni, bez wody i jedzenia, wymęczeni po nocnym biegu, a wkrótce słońce wzejdzie wysoko i zacznie prażyć, co tylko pogorszy sytuację. Musieli znaleźć jakieś schronienie i wodopój... Ale nie byliby w stanie.
Nekromanta spojrzał na żonę. Półleżała z zamkniętymi oczami, chyba przysnęła wymęczona nocnymi przeżyciami. Mag przez chwilę się wahał, ale uznał, że nie ma wyboru. Musiał zabrać żonie trochę siły życiowej, aby samemu być w stanie udać się na poszukiwanie schronienia i wody, a potem wrócić po kobietę i ją tam zaprowadzić, aby odzyskała siły. Inaczej, oboje by zginęli.
Zaczął czerpać. Pomału i delikatnie, tak by nie zbudzić żony i żeby nie zrobić jej krzywdy. Czuł jak zmęczenie znika, ale mówił sobie ,,Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę... Nic się nie stanie, a muszę mieć pewność, że starczy mi sił na poszukiwania". Czerpał, aż w końcu jego żonie pozostało tylko odrobina siły, ścisły rdzeń, który utrzymywał ją przy życiu... Nekromanta oczyma duszy postrzegał go jako pulsujące niczym serce splot energii... Nie mógł się powstrzymać, nie był w stanie. Pożarł także tę ostatnią rezerwę, wysączył siły swojej żony do cna. Pulsowanie ustało - zarówno energii, jak i prawdziwego serca - i kobieta osunęła się na ziemię.
Kiedy Nekromanta uświadomił sobie, co zrobił, wpadł w rozpacz. Uświadomił sobie, że właśnie zabił ostatnią osobę, którą kochał - i która kochała jego. Uświadomił sobie też, okrutną ironię losu. Oto oddał się Śmierci, aby uchronić swoich bliskich przed nią... a w efekcie, wszyscy jego bliscy zginęli z jego własnych rąk!
Ale...
Może nie wszystko było stracone?
Przecież mógł nie tylko odbierać ludziom siły, mógł też im je dawać. To działało w obie strony. Zatem... Skoro mógł uśmiercać... mógł też i wskrzeszać!
Natychmiast zaczął oddawać energię żonie. Ku jego radości - udało się! Kobieta otworzyła oczy. Nawet zaczęła się ruszać. Ale... choć wyczuwał w jej ciele oddane siły, nie wyczuwał tego pulsowania energii... Nie wyczuwał życia... A jej otwarte oczy patrzyły pusto i bezmyślnie.
Może i był w stanie przywrócić swojej zmarłej żonie jej energię życiową... Ale to coś ulotnego, co nazywamy ,,duszą" bądź ,,umysłem" odeszło bezpowrotnie. Jego ukochana... Była zaledwie bezmyślną kukłą. Nie była żywa. Była co najwyżej... nieumarła.
Mag wstał i zaczął iść szybkim krokiem, byle dalej od tego plugastwa, w jakie zamienił żonę. Usłyszał kroki. Odwrócił się. Kobieta szła za nim, powolnym, niezdarnym krokiem, patrząc tępo przed siebie.
,,Odejdź! Zostaw mnie!" - wrzasnął. Nieumarła wykonała powolny zwrot w tył, a potem zaczęła się od niego oddalać. Potknęła się na kamieniu, nieomal wywracając, ale kontynuowała marsz, wiernie wykonując rozkazy swojego... męża? Pana? Twórcy?
,,Jesteś odpowiedzialny za to, co stworzyłeś" - przemknęło przez myśl Nekromancie.
,,Wracaj" - powiedział. Kobieta odwróciła się w jego stronę. Wyszedł na jej spotkanie. Kiedy stanął przed nią, położył jej ręce na ramionach. Chwilę tak trwali. W końcu Nekromanta wybuchnął śmiechem. Rechotał histerycznie, jakby chciał wypluć własne płuca, rechotał tak, że wszystkie szakale kuliły się w swoich norach ze strachu. Żona stała, spokojna spokojem danym przez Śmierć, a w jej szklistych oczach mężczyzna odnalazł akceptację dla swoich planów.
,,Pójdź, kochana! Wracamy do domu!" - krzyknął, a potem w porywie wycisnął pocałunek na zimnych ustach kobiety. Wciąż się śmiejąc, ruszył w stronę osady, a jego nieumarła towarzyszka wiernie szła krok w krok za nim.
Cóż tak bawiło byłego garncarza?
Dlaczego stał się Nekromantą? Bo konieczność robienia urn pogrzebowych natchnęła go niewesołymi myślami, które doprowadziły go do paktu ze Śmiercią. A dlaczego musiał robić urny? Bo jego ziomkowie wierzyli, że kremowanie zmarłych uchroni ich przed żywymi trupami.
Cóż, już niedługo ich najgorsze lęki przybiorą realne kształty.
,,Już niedługo będziesz miała towarzystwo, kochanie! Wiele sług... A kto wie, może nawet uda mi się sprawić, że nasi synkowie powrócą... Co prawda jeden z nich już nieco przegnił, ale czego się nie robi z miłości?" - krzyknął Nekromanta. A potem, w nagłym przebłysku, wygłosił słowa, które miały stać się kredo wszystkich nekromantów, aż po krańce czasów, aż świat sczeźnie i powróci do Pustki, z której powstał.
,,Życie ze śmierci wyrasta. Życie śmiercią się karmi. Życie ku śmierci podąża".

Link do facebooka:
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=380898775612100&id=380885352280109

"Komiks i my" - nowe czasopismo

Na początku zadeklarowałem, że na swoim blogu będę prezentował katoprawicowe spojrzenie na fantastykę, popkulturę itd. A zatem czas na pierwszy artykuł "misyjny".
Na rynku pojawił się nowy magazyn komiksowy - "Komiks i my". Jego redakcja stawia sprawę jasno - obecnie na scenie komiksowej dominuje jednostronne przesłanie lewicowe (co racja, to racja - nawet zdawać by się mogło apolityczne komiksy superbohaterskie coraz częściej uwzględniają propagandę LGBT w prezentowanych historiach). Celem jest zmiana tej dysproporcji i promowanie słusznego, konserwatywnego i katolickiego spojrzenia na ilustrowane historie.
Należy wyjaśnić, że "Komiks i my" to nie tyle "magazyn o komiksach", co "magazyn z komiksami". Przynajmniej tak się to prezentuje w pierwszym numerze, w którym znalazły się dwa artykuły publicystyczne. Pierwszy "Komiks frankofoński w służbie Mahometa" dotyczy sposobu ukazywania islamu i kultury arabskiej w... no cóż, komiksie frankofońskim. Drugim jest recenzja komiksu "V jak Vendetta" - widać, że autor stara się znaleźć równowagę pomiędzy prezentowaniem swoich poglądów i obiektywną oceną utworu - z jednej strony wyraźnie zaznacza, że nie zgadza się z przesłaniem komiksu, z drugiej, docenia biegłość warsztatową twórców.
Resztę łam wypełniają komiksy, m.in.:
- "Stacja kontroli dusz" (scen. i rys. Piotr Promiński) - przypowieść o niebie, czyśćcu i piekle ubrana w sztafaż s-f (pierwszy odcinek z trzech),
- "Duchy gór" i "Perła" (scen. i rys. Grzegorz Weigt, wg Dolores Zok SSPS) - powiedziałbym, takie rozważania filozoficzne, odwołujące się do kultury afrykańskiej (i oczywiście katolicyzmu),
- "Idioci" (scen. i rys. Krzysztof Wyrzykowski) - opowiastka o wędrówce manekina, robota, małpy i ekhem, dmuchanej lali - każda z postaci ma symbolizować inny element ludzkiej natury,
- humorystyczne i minimalistyczne komiksy "Przygody Stefana" i "Krótka historia Polski", autorstwa Mieczysława Skalimowskiego.

Jakie są moje odczucia? Ano "Komiksy i my" nie do końca trafia w moje gusta. Nie dlatego, broń Boże, żebym nie zgadzał się z jego linią. Po prostu prezentowane w nim komiksy są trochę zbyt... artystyczne i wyrafinowane jak dla mnie. Bo ja prosty chłop jestem. Od komiksu oczekuję dużo naparzaniny, trochę śmiechu, trochę tragedii, trochę Ważnych Kwestii Moralnych i stereotypowo ładnych rysunków. Osobiście wolałbym komiksy o dzielnych krzyżowcach/husarzach/żołnierzach wyklętych naparzających wrogów Narodu i Wiary (ponadto cena 19 zł za numer jest dla mnie trochę za wysoka dla mojego budżetu). Zatem, jakkolwiek życzę autorom wszystkiego dobrego i wielu sukcesów, "Komiks i my" raczej nie znajdzie we mnie wiernego odbiorcy.


sobota, 23 lipca 2016

"Pompeja" - recenzja paragrafówki

Na moim blogu mam zamiar promować twórczość niezależną. Bardzo niezależną. Nie chodzi nawet o gry tworzone przez jakieś maleńkie studia, tylko o dzieła pojedynczych osób,  pozbawione (lub niemal pozbawione) jakiegokolwiek wsparcia marketingowego. Oczywiście, trochę głupio mówić o "promowaniu" na łamach bloga, którego nikt nie czyta... Ale cóż zrobić.
Na pierwszy ogień idzie paragrafówka o tytule "Pompeja". Jej autor, Terecis jest młodym pasjonatem I Wojny Światowej i tego właśnie okresu dotyczy jego utwór. Nie ma wielu paragrafówek osadzonych w konkretnym okresie historycznym (poza serią "Wehikuł czasu"), zresztą I WŚ pozostaje obecnie nieco w cieniu drugiej (do tego stopnia, że niektórzy ludzie utożsamiają żołnierzy cesarstw niemieckiego i austriackiego z nazistami, a ententę z drugowojennymi aliantami i nie są świadomi, że np. Polacy walczyli po obu stronach). Dlatego oryginalna tematyka jest plusem tej paragrafówki.
Nie przypadkowo wspomniałem o żołnierzach niemieckich, gdyż gracz wcieli się w jednego z nich. Klimat ma oddawać codzienność wojny pozycyjnej - nie ma bohaterstwa i fanfar, tylko brud, strach, znużenie, tęsknota za modem, moralna ambiwalencja i śmierć. Autor stawia przed graczem moralne dylematy, które są imho ciekawsze od wyborów typu "idziesz w lewo czy w prawo?".
Jeśli chodzi o minusy, to wydaje mi się, że poszczególne paragrafy są nieco za krótkie i zdawkowe - aczkolwiek to, co jest, zostało napisane całkiem niezłym stylem, ponadto z rozmowy z Autorem wynika, że owa zdawkowość to świadomy zabieg artystyczny.
Gra nie zawiera mechaniki losowej, ale  wykorzystuje system "informacji" (polega to na tym, że gracz dokonując określonego wyboru czasem ma sobie zapisać "dostałem informację X" i ileś tam paragrafów później otrzymuje instrukcję "jeśli masz informację X, przejdź do paragrafu 10, a jeśli nie to, do 20" - ot, takie choices and consequnces).
"Pompeja" to niezła paragrafówka i bardzo dobry debiut (aż mi trochę wstyd, że mój debiut był sztampowym fantaziakiem). Można ją ściągnąć ze strony http://masz-wybor.com.pl/w-setna-rocznice-najkrwawszej-bitwy/ , została udostępniona w systemie często wykorzystywanym przez Wydawnictwo Wielokrotnego Wyboru - to jest wydawca (zapewne w porozumieniu z autorem) prosi, abyś przed ściągnięciem dokonał niewielkiej wpłaty (5 zł) na konto fundacji charytatywnej.

Link do facebooka:
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=380898355612142&id=380885352280109

poniedziałek, 18 lipca 2016

"Sprawy rodzinne" - gra paragrafowa/opowiadanie interaktywne

 Ten wytwór osadzony jest w tym samym świecie, co poprzednia paragrafówka, tj. "Wielka Wojna Sukcesyjna", aczkolwiek istnieje kilka istotnych różnic.
- Tematyka - "Sprawy rodzinne" skupiają się na losach pretora (urzędnika wymiaru sprawiedliwości) działającego w Mieście Tronowym, stolicy Imperium. Bohater będzie musiał stawić czoła psychopatycznemu mordercy, odpowiednio postępować ze zwierzchnikami... a także własną rodziną.
- Forma - tym razem poszedłem bardziej w stronę "interaktywnego opowiadania". Oznacza to po pierwsze, że paragrafy są znacznie dłuższe niż w "Wielkiej Wojnie Sukcesyjnej" (co niestety odbiło się na trochę mniejszej ilości paragrafów - jest ich tylko 41). Po drugie - paragrafówka nie jest pisana w drugiej, lecz w trzeciej osobie, a bohaterem nie jest bezimienny awatar gracza, tylko skonkretyzowana postać. Znowuż - jest to rozwiązanie nietypowe i rozumiem, że nie każdemu przypadnie do gustu. Jeden z testerów stwierdził wręcz "Przykro mi to stwierdzić, nie jest to gra paragrafowa" (dlatego też dałem podtytuł "Opowiadanie interaktywne" obok "Gra paragrafowa").

Tak czy inaczej, rzecz udostępniam, a jeśli ktoś po zapoznaniu się z nią uzna, że stracił swój czas, to przepraszam.
PDF: http://www.mediafire.com/download/06jv50jrw8z85dx/Sprawy+rodzinne+1.4.pdf
MOBI: http://www.mediafire.com/download/cb3p5ba535x2553/Sprawy+rodzinne+1.4+-+Nieznany.mobi

Link do facebooka:
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=380892862279358&id=380885352280109

"Wielka Wojna Sukcesyjna" - gra paragrafowa

Oto druga (po "Krętych Drogach) moja paragrafówka. Jest odrobinę (ale tylko odrobinę) bardziej oryginalna i rozbudowana. Założenie jest dosyć sztampowe, choć w "interaktywnej fikcji" chyba nie było jeszcze użyte. Miejscem akcji jest niegdyś potężne Imperium (jak wspominałem, sztampa). Ostatni cesarz umarł, nie pozostawiając męskiego potomka, w związku z czym imperialni możnowładcy rozpoczęli krwawy spór o koronę. Do konfliktu mieszają się też inne potężne frakcje, takie jak Imperialny Senat czy Kościół Hierarchistyczny, a także stłamszeni wyznawcy starych, pogańskich bogów pragnący wykorzystać wojenny chaos, by wyjść z podziemia i na nowo wznieść sztandar swojej wiary. Co gorsza, ościenne mocarstwa są gotowe wkroczyć z interwencją, by ugrać coś dla siebie. Alter ego gracza jest dawnym żołnierzem, który po zakończeniu służby osiadł na wsi, aby pędzić żywot spokojnego kmiecia. Ale pewnego dnia wojna domowa wkracza do jego osady i bohater zostaje wplątany w wir wydarzeń.
Z początku gracz kieruje jedynie własną osobą i niewielką grupą towarzyszy broni, ale w miarę rozwoju historii może uzyskać większy wpływ na wydarzenia rozgrywające się w Imperium. Czytelnik będzie dowodził oddziałami i armiami, piął się w hierarchii, zawierał sojusze i zdradzał swoich mocodawców, knuł spiski lub dokonywał bohaterskich czynów. Od jego wyborów będzie zależało to, czy jego frakcja zwycięży w wojnie, czy pomoże zasiąść na tronie komuś innemu, czy też sam zdobędzie władzę nad Imperium, czy doprowadzi państwo do rozkwitu, czy upadku, czy utwierdzi cesarską władzę, czy przekształci kraj w republikę, czy ugnie kolana przed Kościołem, czy poprowadzi wyznawców starych bogów do zemsty - i tak dalej, i tak dalej. Przewidziane są też wątki romantyczne (choć muszę przyznać, że wyszły mi wyjątkowo sztywno i kiczowato), choćby dlatego, że mariaże też są narzędziem polityki.
Gra liczy 813 paragrafów, ale ze względu na bardzo duże rozgałęzienie fabuły, jednorazowe ukończenie gry zamyka się w liczbie 8-13 wyborów, choć w ten sposób czytelnik ujrzy jedynie niewielki fragment wszystkich możliwości. Paragrafy są dosyć długie, większość z nich zajmuje ok. strony A4.
Niestety, nie jestem zadowolony z jakości mojej własnej pracy. Konieczność opisania każdej możliwości sprawiła, że nie miałem czasu, sił i natchnienia by skupić się na rozbudowanych i "literackich" opisach oraz dialogach - w efekcie, miejscami gra bardziej przypomina streszczenie wydarzeń, niż "interaktywną powieść", a w niektóre fragmenty są dosyć grafomańskie. Tym niemniej, jeśli ktoś ma czas i ochotę, zapraszam do zapoznania się z tym wytworem i wyrażenia swojej opinii.



Format pdf -
http://www.mediafire.com/file/5jzmdeyuqpogtyo/Wielka_Wojna_Sukcesyjna_1.5.pdf/file




Tutaj link do polubienia facebooku: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=380890482279596&id=380885352280109

"Kręte drogi" - gra paragrafowa

Tytułem wyjaśnienia. Gra paragrafowa jest to utwór stanowiący połączenie literatury i gry. Czytelnik co jakiś czas może podjąć decyzję, mającą wpływ na dalszy rozwój fabuły. Przykładowo - czytam o tym, jak główny bohater idzie przez las. W pewnym momencie dowiaduję, że że bohater natyka się na zbójców i otrzymuję dwie opcje do wyboru - niech bohater odda bandytom swój dobytek, albo niech spróbuje walczyć. W zależności od wyboru, przechodzę do strony, która opisuje wydarzenia związane z daną opcją (paragrafówek nie czyta się linearnie, od strony pierwszej do ostatniej - jest ona podzielona na "paragrafy", czyli swego rodzaju sceny/rozdziały, które razem tworzą drzewko/sieć rozgałęzień fabuły). Dlatego też każdą paragrafówkę warto czytać kilka razy (no chyba, że jest bardzo słaba ;), tak, aby zobaczyć, jak historia zmienia się w zależności od wyborów gracza. Niektóre paragrafówki idą bardziej w stronę typowych gier i wprowadzają elementy mechaniki rodem z RPG, czy też elementy losowe.
"Kręte drogi" to moja pierwsza gra paragrafowa. Fabuła jest dosyć sztampowa - ratujemy krainę przed zagładą (albo pomagamy siłom zła siać wzmiankowaną zagładę). Nie jest również długa - zawiera kilkadziesiąt paragrafów (rozbudowane gry mają po kilkaset), a jej pojedyncze "przejście" zabiera max. pół godziny. Była ona dla mnie swoistą "wprawką", na której uczyłem się tworzyć paragrafówki, a dla osób nie znających tego gatunku może stanowić wprowadzenie w świat paragrafówek.
Gra została zrecenzowana na portalu Paragrafka: http://www.paragrafka.pl/krete-drogi/


 Tutaj link do pobrania:
http://www.mediafire.com/?3u57crvdz9cj5y6

Tutaj link do polubienia na Facebooku: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=380889162279728&id=380885352280109

Fantastyczne ideologie

 (Notka jest zmodyfikowaną wersją tekstu, który kiedyś opublikowałem na Poltergeiście).

Spokojnie, ta notka nie ma na celu flejmu światopoglądowego. Bo też nie nie będę się zajmował ocenianiem realnie istniejących religii i filozofii. Chodzi mi raczej o prezentowanie propozycji nurtów myślowych i organizacji, które można by wprowadzić na sesji RPG. Generalnie w tej dziedzinie z oryginalnością w większości istniejących systemów jest dosyć krucho - np. jeśli chodzi o religię, to na ogół mamy do czynienia ze sztampowymi panteonami typu "Bóg gromów, bóg morza, bóg śmierci" albo z wariacjami na temat jakiegoś "parachrześcijaństwa". Oczywiście, są wyjątki - tu np. warto wskazać na Planescape ze swoimi frakcjami. Będę starał się podawać pomysły na nurty, które w jakiś sposób się odróżniają do "kanonu" i nie są też prostą kalką realnie istniejących światopoglądów. Będą to opisy na tyle ogólnikowe i generyczne, żeby można je było zastosować do wszystkich/większości settingów. Jeśli pomysł spotka się z jakimkolwiek zainteresowaniem, będę kontynuować serię (stąd dopisek w nawiasie w tytule, bo raczej się tego nie spodziewam).
Dodam, że opisywanie ideologie mogą zawierać pewne logiczne niespójności, a nawet być celowo idiotyczne. Bo też nie mam na celu stworzyć Jedynie Słusznego systemu filozoficznego, a potem na Was na niego nawrócić, ile po prostu powymyślać różne nurty, których zwolennikami mogą być członkowie fantastycznych frakcji w fantastycznych światach. Z większością zaprezentowanych poglądów sam się nie zgadzam :D
Na początek dwa przykłady - jeden czysto religijny, drugi nie.

Wojujący Kościół Milczącego Stwórcy
Deizm nie jest ideą nową. Tyle, że w realu na ogół prowadzi do obojętności religijnej - skoro Bóg/bogowie nie ingerują w świat, to nie warto zaprzątać sobie nimi głowy. Co jednak, jeśli weźmiemy deistów, który wierzą w biernego Boga tak głęboko i żarliwie, aż do tego stopnia, że gotowi są zabić w w imię swych poglądów?
WKMS zasadza się na założeniu, że jeśli Bóg jest doskonały, to stworzony przez niego świat także jest doskonały. W związku z tym, przyjmowanie jakichkolwiek bieżących ingerencji bóstwa w rzeczywistość materialną jest bluźnierstwem. Bóg, który dokonuje cudów, jest kiepskim mechanikiem, który stworzył kiepską, zawodną machinę, która nie potrafi funkcjonować bez ciągłego nadzoru i którą trzeba  praktycznie bez przerwy naprawiać i ulepszać. Wg WKMS Stwórca jest doskonałym architektem, który stworzył doskonałe, a co za tym idzie - samowystarczalne dzieło.
Jak te założenia przekładają się na praktykę? Kult w WKMS mocno odbiega od tego, obecnego w innych religiach. Brak jest jakiegokolwiek składania ofiar, czy choćby modlitw błagalnych. Są one nie tylko nie zalecane, ale zdecydowanie zakazane. Bóg jest doskonały i wszechwiedzący, sposób, w jaki zaplanował świat jest najlepszym z możliwych, więc śmiertelna istota, która próbuje za pomocą szantażu emocjonalnego czy przekupstwa wpłynąć na Boga w celu zmiany jest głupcem (bo jej działanie jest bezsensowne) i heretykiem (bo prosząc Stwórcę o ingerencję zakłada, że boski plan zawiódł i jego twórca musi wprowadzić poprawkę). Funkcjonują jedynie modlitwy dziękczynne - aczkolwiek Stwórcy do niczego nie potrzebne są hołdy składane przez śmiertelników, to moralnym jest wysławianie Jego doskonałości i dziękowanie za stworzenie (podobnie, jak np. moralnym jest, aby żebrak podziękował bogaczowi za jałmużnę, choć realnie temu bogaczowi podziękowanie żebraka w niczym nie pomoże ani nie zaszkodzi). Drugim ważnym elementem nabożeństw są umoralniające kazania. Swoisty fatalizm WKMS nie zakłada bierności jego wyznawców - wręcz przeciwnie. Rozwijając swoje ciało, umysł i ducha. aktywnie działając dla dobra swego otoczenia stajesz się w pełni funkcjonującym trybikiem Boskiej Maszyny. Oczywiście, jeśli tego nie będziesz robić, to i tak owa Maszyna nie zawiedzie - wszak jest doskonała - ale nie zmienia to faktu, że będziesz godnym pogardy śmieciem.
Natomiast zdecydowanie aktywnie wyznawcy WKMS podchodzą do osób innego wyznania. Aktywnie i nieodmiennie agresywnie. Konflikty mogą prowadzić do ciekawych dyskusji, ukazujących odmienność rozumowania wyznawców Milczącego Stwórcy. Załóżmy, że w tym samym świecie istnieje normalny, sztampowy panteon fantasy z bogami, którzy wtrążalają się w sprawy swoich czcicieli, dają kapłanom czary itd. Wyznawca takiego panteonu powie członkowi WKMS "Ale przecież nasi bogowie są prawdziwi, pomagają nam, zresztą szwagier na własne oczy widział, jak Bóg Sprawiedliwości zstąpił na ziemię, żeby porazić przestępców". Na co wyznawca Milczącego Stwórcy odpowie "No właśnie przecież to, że wam pomagają świadczy o tym, że są fałszywymi bogami! Prawdziwy bóg od początku stworzyłyby świat taki, jakim chciałby, żeby był. A to są jacyś podszywacze, którzy próbują zdobyć popularność dzięki jarmarcznym sztuczkom". Dyskusja z ateistą też byłaby ciekawa. "Udowodnij, że twój bóg jest prawdziwy!" "Nic prostszego. Mój bóg jest prawdziwy, gdyż nikt go nigdy nie widział i nie zobaczy, nigdy się do nas nie odezwał i nie odezwie, nigdy nie uczynił dla nas żadnego znaku ani cudu. Mogę ci wykazać, że nigdy, w całej ludzkiej historii nie ma ani jednego przypadku jego objawienia, a ni pokazu mocy, które by mogło dowieść, że to fałszywy bożek".   Dodajmy, że jeśli kiedyś w łonie WKMS pojawi się jakiś prorok, głoszący że otrzymuje wizje od Stwórcy i czyniący cuda, to z miejsca zostanie uznany za heretyka. A jeśli jego cuda będą faktycznie działać, to dodatkowo za groźnego czarnoksiężnika - przecież prawdziwy bóg nigdy, przenigdy nie uzdrowiłby chorego, ani nie wskrzesiłby zmarłego.
Z jednej strony członkowie WKMS mogą być ekstremalnymi konserwatystami, doprowadzającymi do skrajności zasadę, że nie nalezy poprawiać Boga. Budowanie wozów jest herezją, bo gdyby Stwórca planował, że ludzie mają się poruszać w taki sposób, od początku stworzyłby ich z kołami zamiast nóg. Z drugiej strony mogą być, przy całym swoim braku tolerancji, największymi orędownikami postępu i poszerzania wiedzy - głęboka wiara w brak możliwości boskiej interwencji sprawia, że zakładają, że człowiek musi sam, własnym rozumem i siłami dbać o siebie. Ponadto, skoro świat stworzony przez Stwórcę jest doskonałym mechanizmem, to grzechem byłoby nie poznawać doskonałych praw nim rządzących i wykorzystywać ich. Równie dobrze, mogą występować obie frakcje i może dochodzić między nimi do wojen.

Nekromanci, jako darwiniści społeczni
Dlaczego nekromancie są nekromantami? Najczęstsze są dwie odpowiedzi. Pierwsza opcja ukazuje ich jako cynicznych, egoistycznych łotrów, którzy mroczną sztukę stosują dla zwyczajnej korzyści, dla stworzenia armii nieumarłych i zdobycia władzy nad światem. Druga, wręcz przeciwnie - jako fanatyków, wierzących, że życie to ohydna abominacja, którą za wszelką cenę trzeba usunąć (czyli nie tyle zapanować nad światem, co go zniszczyć). Czasem pojawia się też trzecia opcja - nekromanci jako "taoiści", którzy walczą o otrzymanie równowagi pomiędzy życiem a śmiercią.
Ideologia, którą chcę zaprezentować, najbliższa jest opcjom 1 i 2. Z tymże, "moi" nekromanci nie wychodzą z idealistycznego założenia, że równowaga między życiem a śmiercią jest wartością, o którą trzeba walczyć. Oni stwierdzają, że z empirycznej obserwacji wynika, że obiektywnym faktem jest to, że bez śmierci nie może istnieć życie, czy się to komu podoba, czy nie. Nie ma sensu walczyć o "śmierć", bo to jakby walczyć w obronie grawitacji. To dzięki śmierci możliwe są akty będące najczystszą afirmacją życia - poczęcie i narodziny. Gdyby nie istniała śmierć, nie mogłyby rodzić się nowe istoty, gdyż po prostu zabrakłoby miejsca i zasobów. Z drugiej strony, śmierć "umacnia" życie - eliminuje najsłabsze osobniki, pozostawiając miejsce i możliwość rozwoju dla silniejszych, tym samym przyczyniając się do wzmocnienia całego gatunku, a szerzej - zbiorowości wszystkich żyjących stworzeń. Śmierć, jest jak ogrodnik, który przycina pędy winorośli, dzięki czemu cała roślina lepiej rośnie.
A skoro tak to działa, to czemu z tego nie korzystać? Wszak lepiej być silniejszym, niż słabszym. Dodatkowo, dążenie do własnej potęgi po trupach słabszych od siebie nie jest jedynie aktem egoizmu - jest działaniem dla dobra ogółu! A najdoskonalszym do tego środkiem jest właśnie nekromancja. Nekromancja nie tylko eliminuje słabych (dzięki zaklęciom ofensywnym), ale sprawia, że nawet po śmierci mogą się oni przysłużyć silniejszym - jako nieumarli słudzy. Co więcej, wymiatając słabych, pozwala przedłużać egzystencję najbardziej wartościowych jednostek (dzięki wampiryzmowi, przemianie w lisza itd.). A zatem jest jeszcze efektywniejszym sposobem na rozwój społeczeństwa, niż zwykły dobór naturalny!
Z tego punktu tok myślenia nekromantów może iść w dwóch kierunkach. Jeden to kierunek "totalitaryzmu" - nekromanci powinni przejąć władzę a potem decydować, kto może żyć, kto przyda się jedynie jako zombie, a kto powinien otrzymać nieśmiertelność. Drugi to kierunek "liberalny" - żadnego centralnego sterowania, najlepszy jest ciągły konflikt, w którym w praktyce okaże się kto zasługiwał na dalszą egzystencję, a kto nie. Bo jeśli ktoś przegrał i został zamieniony w zombie, to znaczy, że był słaby i na to zasługiwał.
Odmienny od stereotypowego może być też styl bycia takich nekromantów. Nekromanta nie musi być bladym chudzielcem w przesiąkniętej trupim zapachem czarnej szacie. Może być charyzmatycznym liderem grupy ludzi, myślących, podobnie jak on. Może być żyjącym pełnią życia hedonistą i sybarytą. Może posiadać rodzinę. Może być całkiem normalnym człowiekiem, który wychodzi z założenia, że "Świat funkcjonuje tak, a nie inaczej. Śmierć wynosi silnych, niszczy słabych. W porządku. Ale to nie znaczy, że mam się poświęcać walce o eliminację słabych, biegać po ulicy i mordować ludzi. Mnie obchodzi tyle, żebym to ja i moi bliscy znaleźli się w gronie silnych. Więc będę działał na rzecz dobra swojego i ich, a reszta mnie nie obchodzi. Innych będę miażdżył wtedy, gdy wejdą nam w drogę - a jeśli nam nie przeszkadzają, niech sobie żyją, co mnie to obchodzi".

Odkupiciele
Wiele prawdziwych religii zakłada, że "cierpienie uszlachetnia", np. pomagając odkupić winy, co pozwala po śmierci uzyskać raj, lub lepsze wcielenie w przypadku reinkarnacji. Jednocześnie większość religii zakłada, że zadawanie innym cierpienia jest czymś złym. Ktoś mógłby uznać, że zachodzi tu pewna niekonsekwencja - i kimś takim są Odkupiciele.
Odkupiciele zakładają, że najszlachetniejszym czynem wobec bliźniego jest dręczenie go. Im więcej jego dusza wycierpi na ziemi, tym bardziej się oczyści i tym większych łask dostąpi w zaświatach. Tortury są najskuteczniejszym sakramentem. Tortury nieodmiennie kończą się śmiercią. Skoro Odkupiciele oczyścili jakąś duszę poprzez ból, chcą ją natychmiast posłać do raju, żeby nie było ryzyka, że w międzyczasie na nowo splami się przyjemnością i ziemskim szczęściem. Kiedy hordy Odkupicieli przybywają do miasta, jedynym sposobem na przeżycie jest dołączenie do nich i zadeklarowanie, że jest się gotowym odsunąć w czasie własne zbawienie, tak, aby móc ponieść łaskę cierpienia innym. Z czasem tacy akolici, którzy dołączyli do kultu tylko po to, żeby uniknąć śmierci, biorąc udział w niezliczonych torturach na "parafianach" z innych miast degenerują się, osiągając podobny stopień szaleństwa i fanatyzmu, co starzy członkowie.
Z drugiej strony, dobrobyt prowadzi do nadmiernego przywiązania do dóbr materialnych, co może przeszkadzać w zbawieniu... więc dalejże, niszczyć pola i manufaktury.
Oczywiście, Odkupiciele uważają się za prawowiernych wyznawców lokalnych dobrych bóstw. Z tego powodu zwalczają z wielkim zapałem kultystów należących do religii czczących bóstwa uznawane za złe lub demoniczne. Aczkolwiek w takim przypadku Odkupiciele starają się zadawać śmierć w możliwie bezbolesny i humanitarny sposób - tak, aby nie otwierać heretykom drogi do raju. Znane są nawet sytuacje, kiedy Odkupiciele przed wykonaniem egzekucji na demonolatrach urządzali im orgie, żeby ich dusze nasiąknięte przyjemnością powędrowały po śmierci prosto do piekła.
Odkupiciele różnią się od stereotypowych "obłudnych i złych inkwizytorów" postawą. O ile Ci drudzy na ogół tortury i egzekucje motywują w stylu:"Przykro mi, że muszę ci zadawać ból, uwierz mi, nie sprawi mi to przyjemności, to zło konieczne, aby uratować twą duszę", o tyle Odkupiciele entuzjastycznie stwierdzają: "Bardzo się cieszę, że mogę ci pomóc! Nie martw się, jestem jednym z najlepszych katów, przeżyjesz ból, jakiego do tej pory nie byłeś w stanie sobie wyobrazić! Raduj się, bo twoje zbawienie jest pewne!"

Porzućcie wszelką nadzieję
Ten pomysł w pewnym stopniu wpisuje się w tzw "mitologię Cthulhu" tyle, że zakłada otwartą walkę z niewypowiedzianymi horrorami.
Większość ideologii opiera się na nadziei. Nawet zbudowane na agresji i ksenofobii doktryny zawierają swego rodzaju optymizm "Obcy spiskują, niszczą Naszych, są straszliwym zagrożeniem... Ale pod kierunkiem Wodza dokopiemy Obcym i pokażemy, że Nasi są silniejsi!". Nawet religie przepowiadające widowiskową apokalipsę z reguły zakładają, że to będzie wstęp do powstania nowego, lepszego świata...
A co, jeśli ludzie przyznają, że nie ma żadnej nadziei? Wynik walki dobra ze złem nie jest przesądzony na korzyść tego pierwszego, ba, nawet nie jest niepewny. Dobro przegrało tę walkę, jeszcze zanim się ona zaczęła. Zło nie jest brakiem dobra - jest istotą wszechrzeczy, to dobro jest ewenementem i efemerydą.
Bogowie to zgraja psychopatów i sadystów. Wieki temu stworzyli ludzkość po to, żeby czerpać przyjemność z jej dręczenia... a może jako źródło pożywienia? W każdym razie pośród bogów pojawił się jakiś odszczepieniec, który z niejasnych powodów zapałał sympatią do ludzi... a może po prostu chciał zrobić na złość innym bóstwom? Niezależnie co nim kierowało, odgrodził świat ludzi przed ich wpływami. Od tej pory bogowie bezustannie szturmują tę barierę. Jak na razie osłabili ją na tyle, że mogą przenikać przez nią tylko demony - ich słudzy. Ale z każdym stuleciem zapora słabnie. Przedziera się przez nią coraz więcej demonów. Pewnego dnia przedrą się sami bogowie - pytaniem jest tylko "kiedy" - a Bóg Zdrajca ich nie powstrzyma, większość swojej mocy zużył na stworzenie bariery (a może wręcz poświęcił się, zmieniając w nią?). Zemsta panteonu będzie straszna.
I nie ma absolutnie żadnej nadziei na to, że uda się uniknąć zwycięstwa bogów. Nie ma też nadziei na żadne życie po śmierci, które wynagrodziłoby cierpienia przez nich zadawane. Jeśli nawet Bogu-Zdrajcy udało się stworzyć jakieś własne zaświaty, gdzie mogą w spokoju istnieć dusze zmarłych, to pewnego dnia bogowie dotrą i do nich i zamienią w najokropniejsze piekło, jakie można sobie wyobrazić.
Oczywiście, nie wszyscy wyznawcy Boga Zdrajcy muszą znać tę historię. Może prawdziwy obraz rzeczy mają jedynie hierarchowie kościoła, a wiernych mamią opowieściami o tym, jak to ich Bóg - rzecz jasna Najwyższy Bóg i Stwórca świata - chroni ich przed podłymi, upadłymi demonami oraz o tym, że wydawać się może czasem, że zło przeważy, ale w ostatecznym rozrachunku dobro zwycięży. I wcale nie muszą kłamać z powodu cynizmu, czy ocieplania wizerunku. Po prostu uznają, że jeśli i tak wszystko jest stracone, to nie ma po co straszyć ludzi, lepiej pozwolić ich choć trochę pożyć w spokoju ze złudną nadzieją...




Dalsza część notki zawierać będzie opis trzech filozofii/frakcji, ale mimo tego będzie w pewnym sensie monotematyczna. A to dlatego, że wszystkie trzy zaprezentowane nurty będzie łączyć ten sam motyw - uwielbienie dla piękna, uwielbienie dla sztuki. Ich zwolennicy będą realizować się na polu trzech różnych dziedzin - literatury (czy może raczej - szeroko pojmowane "tworzenia opowieści"), muzyki oraz... powiedzmy, rzeźbiarstwa. Tym razem, oprócz samej prezentacji pogląd postaram się podać przykładowe pomysły na konkretne wykorzystanie danych frakcji w grze.

Tkacze Opowieści

Ponoć Oscar Wilde powiedział "Nie ma książek moralnych i niemoralnych. Są książki napisane dobrze, lub źle". Każdy Tkacz przyklasnąłby tym słowom i dodałby "W ogóle nie ma dobra, ani zła. Zdarzenia, czyny i ludzi należy dzielić na nudne i przyziemne oraz na te, które są warte opowieści". Tkacz Opowieści nie ogranicza się do przelewania na papier, czy układania na piśmie opisów zaszłych wydarzeń, lub wymyślania fikcyjnych historii... On sztukę tworzenia opowieści przenosi na wyższy wymiar - kształtuje życie swoje i innych tak, aby warte było eposu, czy chociaż ballady.
Problem w tym, że opowieść potrzebuje konfliktu. Problemów, z którymi mogliby zmierzyć się jej bohaterowie. Spokojne, szczęśliwe, pozbawione trosk i niepokoju życie to coś, o czym marzy ogromna większość ludzi... I coś, czym Tkacze gardzą najbardziej na świecie. A kiedy brakuje konfliktu, trzeba go stworzyć. Takie działania mogą mieć różny charakter. Jeśli Tkacz chce stworzyć historię obyczajową, na przykład dramat, może ograniczyć się do towarzyskich intryg - na przykład skłócenia przykładnego małżeństwa. Jeśli pragnie eposu o bohaterskich czynach może dajmy na to, sprowadzić potwora, który będzie nękał miasto, albo wywołać wojnę między dwoma narodami. Pół biedy, gdy Tkacz chce stworzyć opowieść z happy endem. Wówczas pozwoli "bohaterom opowieści" pokonać przeszkody, albo nawet sam im w tym pomoże. Gorzej, jeśli marzy mu się prawdziwa tragedia i będzie dążył do tego, żeby zniszczyć swoje "postaci"... Oczywiście po to, żeby później móc wzruszyć się ich tragicznym losem.
Jak wspomniałem, Tkacze nie widzą niczego złego w swoim postępowaniu... Ba, wręcz uznają, że wyświadczają swoim "bohaterom" przysługę! Dają im nieśmiertelność i to niewielkim kosztem. Ich cierpienia są chwilowe. Nie ma znaczenia, czy swoje życie przeżyjesz w bólu czy w radości - kiedy umrzesz, wszystko to odejdzie w nicość... No chyba, że twe losy staną się tematem opowieści - wówczas "nie wszystek umrzesz", cząstka ciebie stanie się nieśmiertelna i na zawsze będzie żyła w ludzkiej pamięci! Tkacze są jak cesarz Neron, który podpala własną stolicę (tak, wiem, że to prawdopodobnie legenda), po to, żeby móc stworzyć przejmujący lament nad tragicznym losem mieszkańców zniszczonego miasta.
Kim mogą być Tkacze? Prawdopodobnie będą to ludzie bogaci i wpływowi. Po pierwsze dlatego, że to właśnie takie osoby mają środki do tego, aby tworzyć "opowieści" na szeroką skalę. Po drugie - to osobnicy żyjący w dobrobycie mają największe predyspozycje do wykształcenia takich właśnie poglądów. Życie w dobrobycie wywołuję nudę, którą niektórzy gotowi są zwalczać nawet kosztem krzywdy innych... Poza tym, człek bogaty, który nie musi się martwić o codzienny byt częśtokroć gardzi "zjadaczami chleba", który zajmują się swoimi przyziemnymi sprawami... Po prostu ma za dużo czasu na myślenie i dlatego przychodzą mu do głowy różne odjechane pomysły. Oczywiście, Tkaczami są nie tylko zblazowani bogacze. Świat pełen jest artystów, którzy przedkładają sztukę ponad wszystko. A nawet pojedynczy psychopata może w "sprzyjających" okolicznościach sporo namieszać...
Jaką rolę mogę odgrywać Tkacze na sesji? Najczęściej przeciwników. Wyobraźcie sobie zdziwienie graczy, gdy okazuje się, że ten sam mędrzec, który zdradził im sposób, jak można pokonać smoka jest tym, który tego smoka wcześniej sprowadził... Mentalność Tkacza może wyjaśnić także pewne elementy, które na ogół uznaje się absurdy. Czemu każda pułapka zastawiona przez przeciwnika posiada jakąś "furtkę", która umożliwia graczom uniknięcie śmierci? Bo do niczego jest taka opowieść, w której bohaterowie giną na samym początku zmiażdzeni przez ściany korytarza. Dlaczego wróg pozostawia wskazówki, umożliwiające graczom odnalezienie jego kwatery głównej? Bo zaplanował już sobie finałowy akt i teraz chce się upewnić, ze aktorzy przybędą na przygotowaną scenę . Nawet po ostatecznym pokonaniu nieprzyjaciela gracze mogą zadać sobie pytanie - czy wygraliśmy dlatego, że byliśmy tacy dobrzy... Czy może w scenariuszu stworzonym przez przeciwnika od początku było wiadomym, że historia zakończy się jego śmiercią? Bo chciał stworzyć opowieść o bohaterach pokonujących czarny charakter... i gotów był za to zapłacić własnym życiem? A co jeśli okaże się, że całe życie graczy jest zaplanowane przez jakiegoś Tkacza? Wiesz, czemu twoi rodzice zginęli, kiedy byłeś mały? Bo Tkacz wie, że sieroty stanowią dobry materiał na bohaterów-mścicieli... Ci wszyscy ludzie, którzy z niewiadomych względów zwracali się do ciebie, obcej osoby, żebyś pomógł im w ich problemach (wykonał questa) byli podstawieni... Tak, twoja ukochana enpecka też - Tkaczowi zamarzył się wątek romantyczny... Albo jeszcze lepiej - co jeśli cała historia świata, wszystkie te wojny, zarazy, rewolucje to kreacja całej siatki Tkaczy, istniejącej od wieków i przez pokolenia kreującej najbardziej "epicką" opowieść wszechczasów? Oczywiście, wprowadzenie takiego NPC-a jest ryzykowne i wymaga dużo wyczucia ze strony MG. Tkacz nie powinien przerodzić się w jego własne "alter ego" - dodajmy, wypieszczone i przeszarżowane alter ego. Z drugiej strony, taka idea może spodobać się graczom, którzy sami są nieco "artystycznie" nastawieni - "Więc w tym scenariuszu stworzonym przez ciebie jesteśmy tak naprawdę postaciami, które grają w scenariuszu wymyślonym przez jedną z postaci? Czysty postmodernizm".
Oczywiście, gracze sami mogą wcielić się w Tkaczy. W jeden "zespół autorski", a może w konkurencyjnych "twórców", z których każdy próbuje przeforsować swoją wizję "opowieści"? Oczywiście, taki typ rozgrywki będzie pasował tylko części (możliwe, że niewielkiej) erpegowców - będzie wymagał "trzymania się w cieniu" i polegał głównie na manipulowania NPC-ami.

Kult Muzyki

Po cóż szukać mistycznych przeżyć w relacjach z jakimiś domniemanymi bóstwami, albo w uprawianiu magii, gdy możliwe jest obcowanie z czymś dalece bardziej niezwykłym? Mowa o muzyce. Muzyka jest pięknem w stanie czystym. wszystkie inne tak zwane "sztuki" są tylko imitacją rzeczywistości, kolejną formą brudnej materii. Muzyka to czysty duch, coś wymykające się ludzkiemu zrozumieniu, co nie służy jakimś praktycznym celom, ale istnieje samo dla siebie. Och, oczywiście, do muzyki można dodać słowa, ale właśnie "dodać" - w gruncie rzeczy są one nieistotne i niepotrzebne, bo muzyka sama w sobie to czysta melodia. O ile słowa mogą trafiać do umysłu, o tyle muzyka trafia wprost do duszy. Kto wytłumaczy, dlaczego jedne melodie wzbudzają w człowieku radość i chęć do zabawy, inne żal i smutek, jeszcze inne zapał do walki? To jest cud, dalece większy niż wszelka magia.
A muzyka tworzona przez ludzi, choć cudowna, jest jedynie nikłym odbiciem prawdziwej Muzyki, Harmonii Sfer (tą ideę skradłem Pitagorasowi, który wbrew obiegowej wiedzy był bardziej mistykiem, niż matematykiem... czy może raczej mistycznym matematykiem?). Cały Wszechświat jest jednym wielkim instrumentem muzycznym. Głosy żywych istot, odgłosy natury, oraz miliardy dźwięków umykających ludzkiemu uchu składają się razem na najwspanialszą symfonię, jaką można sobie wyobrazić... ale ponieważ Harmonia Sfer rozbrzmiewa nieustannie wokół nas, nasze wątłe zmysły przyzwyczaiły się do niej i po prostu przestają ją zauważać. Jedynie bez przerwy rozwijając swój słuch, wrażliwość muzyczną i samemu próbując tworzyć jak najdoskonalsze melodie, jak najbliższe tej Prawdziwej człowiek jest w stanie osiągnąć stan, w którym wreszcie usłyszy i pojmie Muzykę Sfer... A wówczas jego dusza rozpłynie się w zachwycie i na zawsze zjednoczy z Wielką Symfonią. To jest prawdziwe osiągnięcie Absolutu, zbawienie, nirwana.
Niektórzy Kultyści próbują wprowadzić do swojej filozofii aspekt moralny - mówią, że tylko osoba czystego serca jest w stanie tworzyć naprawdę piękną muzykę, i tylko taka może w pełni pojąć Harmonię Sfer... Inni odrzucają to stanowisko. Mówią "Nie, nie należy do tego mieszać takich wymyślonych przez moralistów kategorii jak dobro i zło. To tylko zafałszuje nasze postrzeganie. Muzyka jest pięknem samym w sobie i nie potrzebuje dodatkowych uzasadnień czy dowartościowywania przez jakieś inne idee".
Na pierwszy rzut oka kultyści mogą zdawać się frakcją egzotyczną, niemającą szans na zdobycie jakiejś szerszej popularności... Ale czy na pewno? Wszak nawet w naszym świecie są ludzie, dla których muzyka jest bardzo ważna, ważniejsza od tradycyjnych wartości, które stanowią fundament większości doktryn, takich jak religia, ojczyzna itd. W wielu tzw. subkulturach muzyka jest jednym z podstawowych elementów identyfikujących jej członków. Są grupy ludzi, które zatracają się w muzyce, które są od niej wręcz uzależnione - np. niektórzy wielbiciele techno. Kultyści Muzyki po prostu idą o krok dalej...
Jaką rolę mogą pełnić Kultyści Muzyki? Najróżniejszą. Ot, choćby zleceniodawców - trzeba odszukać jakiś wymyślny instrument, a może partyturę zapisaną przez legendarnego kompozytora? Siedziby Kultystów wciąż rozbrzmiewają najróżniejszymi niezwykłymi dźwiękami. Niektóre z nich są piękne ponad wyobrażenie, inne budzą niepokój, czy wręcz lęk... To okazja dla MG do popisu przy tworzeniu finezyjnych opisów oddziałujących na zmysły i wyobraźnię graczy.
A może trzeba rozwikłać konflikt pomiędzy subfrakcjami? Dwie grupy preferują odmienne style muzyczne i gotowe są zabić za tworzenie, czy choćby słuchanie innych. A gdzieś pośrodku tego stoją wyznawcy Muzyki Niepodzielonej, którzy próbują przekonać swych zwaśnionych braci, że każda muzyka jest piękna na swój sposób i ma swoje miejsce w Harmonii Sfer... Innym przykładem konfliktu frakcyjnego mogą być zamieszki wywołane przez ruch, który uznaje zapisywanie nut za bluźnierstwo, które redukuje Muzykę do jakiś kropek i kresek na papierze - ten odłam można porównać do ikonoklastów, czy - w pewnym aspekcie - muzułmanów.
Gracze mogą też wstąpić do frakcji. Będzie się to wiązało z uzyskaniem umiejętności i mocy opartych na dźwiękach. W takim np. D&D najprościej wykorzystać w tym celu zdolności barda. Zdolności kultystów powinny mieć mistyczną otoczkę, powinny oddziaływać na ducha innych ludzi - Kultysta śpiewając odpowiednią pieśń jest w stanie wywołać w istotach całe spektrum emocji, od miłości poprzez nienawiść. Odpowiednie wibracje głosu mogą oddziaływać na rzeczywistość (co daje moce podobne do telekinezy - i w mniemaniu kultystów potwierdza ich teorie o tym, że w gruncie rzeczy muzyka jest prawdziwą strukturą wszechrzeczy i kształtuje nawet materię - bardzo ładnie coś podobnego wyłożył Karczmarz w komentarzach pod tekstem). Oczywiście, można też wprowadzić bardziej "przyziemne" moce - np. umiejętność doskonałego imitowania głosów innych ludzi, czy słuch absolutny (co pozwala zdawać wszystkie testy nasłuchiwania oraz obywać się bez zmysłu wzroku np. w ciemnościach). Ostatecznym celem gracza, który wstąpił do frakcji będzie usłyszenie i pojęcie Harmonii Sfer... Opisanie finałowej sceny ascendencji będzie prawdziwym wyzwaniem dla MG.

Czciciele Ciała

Nie będziemy się tutaj zagłębiać w body horror. Czciciele Ciała za najpiękniejszą rzecz na świecie uznają ludzką sylwetkę, ale mają dosyć
stereotypowe pojmowanie piękna - zachwycają ich regularne twarze, proporcjonalnie zbudowane kończyny, kobiece krągłości czy męska muskulatura, a nie jakieś sadomasochistyczne konstrukcje z wyrwanych flaków. Zdawać by się mogło, że nie jest to w takim razie nazbyt groźna frakcja - ot, mogą co najwyżej budzić zgorszenie u ascetów i kaznodziei, którym nie podoba się przedkładania ciała ponad ducha. Zdawać by się mogło...
Rzecz w tym, że za swoją misję Czciciele uznają wynajdowanie najpiękniejszych ludzi i utrwalanie ich piękna na wieki. W jaki sposób? Malarstwo i fotografię (o ile ta ostatnia istnieje w danym settingu) odrzucają ze wzgardą. Jakieś płaskie obrazki są jedynie nędzną imitacją ciała, bladym odbiciem, które ukazuje zaledwie niewielką część aspektów jego piękna. Dużo lepszym rozwiązaniem jest rzeźba, która pozwala ukazać urodę danej osoby w skali jeden do jednego. Ale to wciąż jedynie kopia... Nie chodzi o to, aby kopiować. Chodzi o to, żeby unieśmiertelnić piękno w jego prawdziwej istocie.
I tu zaczyna się mroczny aspekt tej frakcji. Jeśli rzecz dzieje się w settingu fantasy, Czciciele petryfikują "wybrańców" za pomocą magii. Jeśli w settingu s-f - mogą wybrać inne sposoby, na przykład umieszczać ich ciała w przezroczystych tubach wypełnionych płynem konserwującym. Pozyskanie nowego "eksponatu" wiąże się z dużym wysiłkiem i wynika zdolności manipulacyjnych. Wszak nie chodzi o to, żeby na wieki zachować ciało z twarzą wyrażającą przerażenie czy nienawiść (niestety, większość wybrańców z własnej woli nie chciałoby stać się dziełem sztuki). Dlatego trzeba ich "utrwalić" z zaskoczenia - tu w sukurs przyjdą intrygi, narkotyki, hipnoza, czy magia.
Sama frakcja może składać się wyłącznie z nadzwyczaj pięknych (i dbających o swą urodę) osób. Na razie odwlekają one chwilę swojego "utrwalenia" po to, aby móc wykonywać misję pozyskiwania nowych wybrańców... Ale ich największym marzeniem jest doczekanie chwili, w której sami staną się dziełem sztuki. Nastąpi to raczej wcześniej, niż później, zanim starość przyćmi ich urodę.
Równie dobrze (jak to wskazał Jesykh) członkami mogą być osoby brzydkie, chore i ułomne, które mając dosyć własnej szpetoty wyszukują piękne "okazy", aby napawać się ich pięknem... Może zachodzić tu mechanizm mecenasa sztuki - czyli kogoś, kto nierzadko sam cierpi z powodu braku możliwości samorealizacji, ale pragnie wspomagać tworzenie piękna w inny sposób (prócz tego, że w tym przypadku "protegowani" na ogół nie wyrażają chęci skorzystania z "mecenatu"). A może w skrytości serca szpetni piewcy piękna ludzkiego ciała tak naprawdę odczuwają to jako swego rodzaju "zemstę" na urodziwych ludziach? "Śmialiście się ze mnie, patrzyliście na mnie z góry... A teraz jesteście eksponatami w mojej galerii, buhaha!"
Naturalną rolą Czcicieli w scenariuszu jest funkcja przeciwników. W miasteczku giną ludzie, a trop prowadzi do niedawno otwartej agencji modeli? Prowadzący śledztwo gracze podejrzewają handel ludźmi, albo coś w tym stylu, podczas gdy prawdziwe wyjaśnienie jest dużo bardziej niezwykłe... A może jedna z postaci graczy o wysokiej Charyzmie może wpaść w oko Czcicielom? Jej nowi znajomi, pełni uroku i wdzięku, mogą okazać się groźniejsi, niż to się wydaje... A może sam gracz wcieli się w Czciciela i będzie uwodził nowych wybrańców? Oczywiście, z miłości do ich piękna, które zasługuje na ochronę przed okrucieństwem czasu...

Link do polubienia na Facebooku: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=380887755613202&id=380885352280109