niedziela, 2 lipca 2017

Prezent pożegnalny - opowiadanie, cz. 1

    Ostatnio mam mało czasu, więc wygrzebuję kolejne teksty z szuflady, to bodajże ostatni, więc nie wiem, co to będzie, jak opublikuję całość... A no właśnie, ponieważ tekst jest długi, a przed publikacją muszę wprowadzić w nim pewne zmiany, na razie wrzucam fragment (nieco mniej, niż połowę). Reszta... za tydzień? Jak Bóg da. (Tak, wiem, że nikt na nią nie czeka).



   - Skończyłem. - Staszek otarł dłonią pot z czoła. Kiedy po chwili zobaczył swoje odbicie w wypolerowanej blasze leżącej pod ścianą, uświadomił sobie, że nie był to dobry pomysł. Teraz był nie tylko spocony, ale i brudny - na czole miał ciemną plamę ze smaru.
     Mirkof przyjrzał się krytycznie naprawianemu przez pasierba pojazdowi. Po chwili jednak pokiwał łysą głową, a na jego twarzy pojawił się krzywy uśmiech.
- Niech będzie. Teraz zabierz się za... - szef warsztatu przez chwilę się zastanawiał. - Umyj tamten samochód. - Wskazał na stojący przed pracownią pojazd marki Zefir. - Przecież nie oddamy klientowi takiego upaćkanego... Tylko wpierw wyczyść ręce, bo jeszcze gorzej go zafajdasz. - Mirkof zaśmiał się pod nosem.
    - Od kiedy to przykładasz wagę do czystości? - warknął Staszek. - Przyznaj się, specjalnie wymyślasz mi coraz to nowe prace.
    Mirkof podparł się pod boki i spojrzał na pasierba z góry. Nie było to trudne, gdyż był od niego sporo wyższy. Szerszy zresztą też.
    - A co? Nie chcesz pracować? Chcesz darmo chleb jeść? I jeszcze pyskujesz? Chcesz, żeby twoja matka się o tym dowiedziała? Nie? To przeproś.
    Staszek zagryzł zęby z wściekłości. Przez chwilę patrzył prosto w kpiące oczy Mirkofa, a potem mruknął - Przepraszam.
    - Co powiedziałeś? Powtórz głośniej? - Mirkof przyłożył rękę do ucha.
    - Przepraszam!
    Mężczyzna pokiwał głową z zadowoleniem. - No. I tak ma być. Żeby mi to było ostatni raz! A teraz smyraj do do roboty!
    Milcząc chłopak zaczął myć ręce w pojemniku z rozpuszczalnikiem. Że też jego matka była taka zapatrzona w swojego męża... A on nie miał serca rozwiewać jej złudzeń. Pamiętał jaka była zrozpaczona po śmierci ojca... Widać potrzebowała kogoś. Zresztą, Mirkof nie był dla niej zły. Jak widać, wystarczało mu wyżywanie się na pasierbie... Jedynym co pocieszało w tej sytuacji Staszka było to, że po śmierci mamy (nie to, żeby jej tego życzył) Mirkof Galarez gówno z tego dostanie... To była ojcowizna Staszka, a ten wieprz mógł się tu panoszyć tylko dzięki... jak to mówił ten jurysta? ,,Wspólnocie małżeńskiej".
    Chłopak skończył myć ręce. Złapał za wiadro z wodą i szmatę i ruszył do akcji. Umył Zefira. Raz. A potem drugi, ,,dla pewności" jak to stwierdził Mirkof. Potem ustawiał skrzynki. A potem naprawiał wycieraczki... A potem...
    Kiedy skończył pracę i ojczym łaskawie stwierdził, że to koniec na dziś, było już po zmroku. Najgorsze było to, że gdyby Staszek mógł użyć tych wszystkich ustrojstw, jakie znajdowały się w warsztacie, uwinąłby się z tym o połowę szybciej... Niestety, Mirkof nie wyznawał zasady ,,kiedy jest potrzeba, pracuj" tylko ,,jeśli nie ma potrzeby pracować, znajdź ją". Szkoda tylko, że stosował ją jedynie do innych, a sam znaczną część dnia spędzał przy piwie w pobliskim pubie.
    Staszek przysiadł na jednej ze skrzynek. Rzucił tęskne spojrzenie na stojący w kącie obiekt, nakryty płachtą. To było jego oczko, jego marzenie. Od kilku lat próbował złożyć motor. Ale nie byle jaki! Prawie każdego zaoszczędzonego solida wydawał na zamawianie technicznych książek i brakujących części u kupców międzyplanetarnych odwiedzających Chopina raz na dwa miesiące. Był pewien, że udało mu się wpaść na kilka rozwiązań, które umknęły inżynierom z wielkich koncernów... Był pewien, że pewnego dnia na rynku pojawi się nowy model, który zostanie nazwany jego imieniem. Był pewien, że zarobi na tym tyle pieniędzy, że on i mama będą mogli żyć w luksusie do końca życia (miał nadzieję, że Mirkofa trafi szlag z zazdrości). Był pewien, że kiedy zabierze Renatę na jazdę próbną i będą jechać uliczkami Chopin Prim, wszyscy będą patrzeć z podziwem.
    Ale najpierw musiał go skończyć... prawdę powiedziawszy - zostały mu już ostatnie poprawki. Miał nadzieję, że za kilka dni wszystko będzie gotowe.
    Ale dziś już nie miał siły się przy tym grzebać. Tym bardziej, że jutro, choć była sobota, musiał rano wstać. Miał jechać z Renatą nad staw. Następnym razem zabierze ją na motorze... Ale na razie mieli się zabrać razem z Tomasem.
     Staszek przeciągnął się, rozluźniając przemęczone mięśnie i ziewnął przeciągle. A potem wyszedł z warsztatu i ruszył w stronę domu.

    - Weź wetrzyj mi krem, co? - poprosiła Renata. Staszek ochoczo złapał za tubkę, wycisnął nieco na dłoń i zaczął energicznie wcierać w plecy dziewczyny. Raz, że nie miał nic przeciwko dotykaniu jej skóry - a po drugie, nie chciał, żeby wypad zakończył się dla niej poparzeniami. Chopin był dosyć blisko słońca, jak na skolonizowaną planetę. Prawdę powiedziawszy, rozsądek raczej nakazywałby po prostu chronić się przed jego światłem, zamiast wystawiać roznegliżowane ciało na działanie promieni. Ale cóż z tego. Telewizyjne programy oraz gazety, które niezbyt często docierały na planetę, jasno wykazywały, że w tym sezonie modna jest opalenizna. Zatem kobiety z Chopina będą się opalać, choćby nawet miało to je kosztować zdrowie.
    Upały panujące na planecie sprawiały, że mało było tu naturalnych zbiorników wodnych pod gołym niebem. Staw nad który przyjechali, został stworzony dzięki pobliskiej kopalni. Mieścił się w dawnym wyrobisku - a dzięki łączności z podziemnymi źródłami oraz częściowo osłaniającemu go przed promieniami słońca nawisowi skalnemu - woda nie parowała na tyle szybko, aby jeziorko wyschło.
   - No to chyba wystarczy, nie? - spytał Staszek, zamykając tubkę z kremem.
   - Ponieważ nie potrafię obejrzeć własnych pleców, zdam się na twój osąd - odpowiedziała Renata, odwracając się. Odwróciła się do chłopaka, jednocześnie nieco się przysuwając. Uśmiechnęła się lekko. - Jak ja się odwdzięczę? - spytała.
    - Drobiazg. - bąknął Staszek.
    - Nie bądź taki skromny - mruknęła Renata, przymykając ciemne oczy i zbliżając swoją twarz do jego. Staszek rzucił spojrzeniem na bok. Ochroniarze przy lądowisku helikoptera byli zajęci rozmową. Nigdzie nie było widać Tomasa. Dobra. Chłopak również się przysunął i już miał pocałować dziewczynę, kiedy...
    Renata odskoczyła, kiedy oboje zostali obryzgani wodą przez wyskakującego ze stawu Tomasa. Chłopak stanął na brzegu i otrząsnął się.
    - Byście też popływali trochę, zamiast się wylegiwać! Ruch to zdrowie, czysta woda zdrowia doda, a w zdrowym ciele zdrowy duch! - krzyknął Tomas. Staszek mimochodem zarejestrował jakiś dziwny odgłos od strony kopalni.
    - Wybacz, ale nie. Ale jeśli chcesz samemu popływać jeszcze trochę, to proszę, nie krępuj się - z kwaśną miną odpowiedziała Renata.
    - E nie, zmęczyłem się już - odparł niezrażony Tomas, uwalając się na kocu obok nich (i jeszcze bardziej go mocząc). W tej chwili Staszek znowu usłyszał ten odgłos. Jakby... trzask? I jakiś łomot.
    - Słyszycie to? - zwrócił się do przyjaciół. - To chyba z kopalni.
    Wszyscy troje odwrócili się w tamtą stronę. Także ochroniarze wyglądali na zaniepokojonych. Od strony widocznej jamy w jednej ze skał, będącej wejściem do kopalni żelaza, znowu dały się słyszeć jakieś hałasy. Tym razem dołączyło do nich coś, co brzmiało jak rozpaczliwy krzyk.
    - Matko, co się tam dzieje? - spytała Renata.
    - Metan pewnie pierdyknął. Słyszałem, że to się zdarza w kopalniach. - wtrącił się Tomas.
    - To chyba w kopalniach węgla. - z powątpiewaniem odpowiedział Staszek.
    - Cicho! - krzyknęła Renata, zrywając się na równe nogi. - Patrzcie, ktoś wychodzi!
    Faktycznie, z jamy wybiegł mężczyzna. Był ubrany w szary górniczy kombinezon. Gdzieś zgubił swój hełm. Staszek mógł dostrzec na jego twarzy wyraz przerażenia.
    - Pomocy! - wrzasnął górnik, ciągle biegnąc. Nagle przewrócił się o jakiś kamień. Nie zdążył się podnieść. W ślad za nim z kopalni wybiegło coś... Coś... Staszek w tej chwili był w stanie dostrzec jedynie tyle, że było wielkie, szare i bardzo szybko się poruszało. Istota wybiła się w powietrze i spadła na próbującego wstać górnika. Rozległ się okropny krzyk bólu.
    I choć ten agoniczny wrzask był okropny, to następny odgłos okazał się jeszcze gorszy. Stworzenie
zaczęło wydawać przeraźliwy ni to ryk, ni to skrzek. Teraz Staszek mógł się mu przyjrzeć. Istota miała nieco ponad dwa metry wysokości. Jej skóra była była szara i łuskowata - chyba pokrywał ją jakiś śluz. Posiadała sześć kończyn. Dwie, pełniące rolę nóg były ugięte (widać było, że kolana tego czegoś wyginają się w odwrotny sposób niż ludzkie). Dwie były zakończone szponiastymi łapami, a dwie - jedynie pojedynczymi, wielkimi zagiętymi pazurami, przypominającymi ostrza od kosy. Łeb stworzenia posiadał co rodzaju dziobu (ale nie do końca, gdyż widać w nim było wyraźnie wielkie, pokryte krwią zęby) oraz rogowate narośle.
     Potwór po raz kolejny odchylił głowę i zaryczał.
- Święty Joannesie-Cały-W-Bliznach, co to jest? - wyszeptał Tomas.
    Kopalniani ochroniarze zaatakowali istotę. Rozległa się kanonada. Jednak nie wyglądało na to, aby stwora w jakikolwiek sposób ruszały kule z automatycznych karabinków i pistoletów. Stwór kucnął, a potem wybił się w powietrze. Błyskawicznie przeleciał kilkanaście metrów, a potem spadł na najbliższe skupisko zbrojnych. Część zgniótł lądując, a ostatniego przebił ostrzem na końcu swojej łapy. Uniósł go w powietrze i zaczął nim wymachiwać, rozsiewając dookoła krople krwi. Kanonada, skrzek potwora, krzyki wciąż jeszcze żyjącej ofiary i pisk Renaty zmieszały się ze sobą. Z domów należących do małej osady mieszczącej się przy kopalni zaczęli się wychylać przerażeni mieszkańcy.
Potwór zamachnął się łapą. Ciało człowieka poleciało w stronę skał, a następnie z wielką siłą w nie uderzyło, obryzgując krwią.
    - Uciekajmy! - krzyknął Tomas. - Do samochodu! - wskazał na swój wysłużony, czerwony ,,kabriolet". Renata dalej krzyczała. Staszek złapał ją i potrząsnął. - Uspokój się! - krzyknął. - Musimy uciekać!
    Renata zamilkła. Spojrzała na niego nie do końca przytomnym wzrokiem. - Tak, tak... - wymamrotała. W tym czasie Tomas już biegł na parking, położony koło lądowiska. Staszek ruszył za nim tak szybko jak mógł, ciągnąc za sobą dziewczynę. Po chwili biegu, właściciel samochodu dotarł do niego i zaczął gorączkowo otwierać drzwi.
    - Jeszcze chwila! - Staszek odwrócił się do Renaty. Oboje stali kilkanaście kroków od kabrioletu Tomasa. Dziewczyna pokiwała niemrawo głową. Nagle cała zesztywniała. Otworzyła szeroko oczy i krzyknęła. Potem wyrwała swoją dłoń z uścisku Staszka i zaczęła uciekać.
    - Co jest... - w tej chwili Staszek usłyszał za sobą znajomy skrzek. Błyskawicznie się odwrócił. Potwór już tu był. Stał koło samochodu Tomasa. Sam Tomas też tu był - istota trzymała go w jednej z łap. Mężczyzna nie był w stanie wykrztusić ani słowa, jedynie wpatrywał się w swojego oprawcę. Potwór również patrzył na niego. Parę razy mrugnął powiekami, chroniącymi małe, jadowicie żółte oczy.
    Staszek zrozumiał, że podczas gdy istota zastanawia się, co zrobić z jego przyjacielem (czy co tam robiła) on może uciec i pobiec za Renatą. Już miał ruszyć, kiedy stwór błyskawicznym ruchem dzioba odgryzł głowę Tomasa. Fontanna krwi trysnęła z szyi mężczyzny. Potwór machnął łapą, w której trzymał ciało.
    I ostatnią rzeczą, jaką Staszek zobaczył, zanim stracił przytomność, było lecące w jego stronę truchło przyjaciela.

    "Co to może do cholery być? Skoro nawet rakiety go nie ruszyły..."
    Staszek na granicy świadomości usłyszał niewyraźny głos. Była to jego pierwsza myśl od... nie wiedział jakiego czasu. To pozwoliło mu się skupić. Przypomniał sobie wszystkie ostatnie wydarzenia. Otworzył oczy.
     - Nie wiem. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. - Chłopak zobaczył mężczyznę w uniformie służb ochronnych kopalni. Oprócz niego była tu także jego matka i pielęgniarka. Pielęgniarka... Tak... Poznawał to miejsce. Kilka łóżek - w tej chwili tylko to, na którym leżał było zajęte - i białe ściany... To był szpital w Chopin Prim.
    W tej chwili matka spojrzała na niego. Dostrzegał, ze otworzył oczy.
    - Staszek! - krzyknęła z radością, podchodząc do niego. Nachyliła się i mocno go uścisnęła.
    - Niech pani nie przesadza...- powiedziała pielęgniarka, niska starsza kobieta w białym fartuchu. - Właśnie przeżył silny wstrząs.
    Dopiero teraz Staszek poczuł, że głowa go boli. Mimo wszystko nie chciał aby matka była zmuszona do odejścia, dlatego stłumił jęk bólu.
    - Pan Hernandez cię uratował, niech go Niebiosa błogosławią - powiedziała wzruszonym tonem matka Staszka, Maria Kielnik.
    - Dziękuję... Ale co się właściwie stało? - spytał chłopak. Dotknął swojej głowy. Wyczuł, że jest obwiązana bandażem.
    - Nie do końca wiem. - pokręcił głową śniady ochroniarz. - Znalazłem cię nieprzytomnego, kiedy biegłem do helikoptera. Na szczęście potwora nie było w pobliżu... Miotał się po całej okolicy, to tu to tam. Zaciągnąłem cię do kabiny. Wystartowałem. Próbowałem trafić stwora rakietami, ale on poruszał się tak cholernie szybko... Nie dało rady. Musiałem  odlecieć. - zakończył krótką opowieść.
    Staszek poczuł się, jakby ponownie dostał w głowę. Momentalnie podniósł się na łóżku i nachylił w stronę Hernandeza.
    - Tylko my dwaj? Nikt inny nie odleciał?
    - Nie - odpowiedział zaskoczony ochroniarz.
    Staszek zeskoczył z łóżka i podszedł do siedzącego na stołku mężczyzny.
    - Nie powinieneś się przemęczać! Wracaj do łóżka! - krzyknęła Maria, ale syn jej nie posłuchał.
    - Dlaczego nie próbowałeś ratować innych! - syknął w stronę Hernandeza.
    Ochroniarz uśmiechnął się smutno i rozłożył ręce. - Uwierz, chłopcze, zrobiłbym to, gdybym mógł. Ale byłeś jedyną żywą osobą, jaką napotkałem, biegnąc do helikoptera... Nie mogłem ryzykować i szukać innych. Musiałem dotrzeć do śmigłowca. Miałem nadzieję, że te rakiety powstrzymają bestię... Tak się nie stało. Ale i tak, gdybym miotał się po okolicy szukając innych, zanim bym pobiegł do maszyny, pewnie obaj byśmy teraz nie żyli. - Mężczyzna wzruszył ramionami.
    - Nie powinieneś tak mówić - zwróciła się Maria do syna. - Pan Hernandez uratował ci życie.
    - Przepraszam. - powiedział chłopak. - Ale czy nikt inny... W jakiś inny sposób... Się nie uratował? - spytał z nadzieją.
    Hernandez pokręcił głową. - Z okolicy kopalni - chyba nikt. W każdym razie nic o tym nie wiadomo. Z okolicznych osad nadciągają uciekinierzy... Z jednej z nich dostaliśmy przekaz przez radio - tam też potwór zaatakował. Podobno gubernator rozważa ewakuację.
    Zrezygnowany chłopak opadł na łóżko i skrył twarz w dłoniach. Matka usiadła obok niego i przytuliła syna.
    - Wiem, że tam zostali twoi przyjaciele...- powiedziała kojącym głosem. - Na pewno ni im nie będzie - dodała, gładząc syna po głowie.
    - Tomas zginął na moich oczach - wyszeptał Staszek, również przytulając matkę - A Renia... Nie wiem co się z nią stało. Zdążyła uciec, zanim potwór mnie ogłuszył.
    - Na pewno udało się jej gdzieś skryć.
    Przez chwilę Staszek milczał. Po chwili jednak stanowczo - choć delikatnie - odsunął Marię i wstał. W jego oczach płonął blask zdecydowania.
    - Pójdę tam. Nie mogę tak jej zostawić. - oświadczył.
    - Nie rób tego! - krzyknęła błagalnym tonem matka. - Nie znajdziesz jej... A gdybyś sam zginął, nie przeżyłabym tego.
    Determinacja opuściła Staszka. Stał bez ruchu, rozdarty wewnętrznie. Z jednej strony - nie chciał sprawić bólu matce. Z drugiej - nie był w stanie pogodzić się z tym, że Renata (o ile jeszcze żyła) pozostanie na łasce potwora, a on nic nie zrobi by jej pomóc.
    - Ale ona nie ma szans, żeby sama dostać się do miasta... Nawet jeśli potwór jej nie dopadnie, to nie zdąży przed ewakuacją... - powiedział niepewnym tonem.
    Hernandez odchrząknął. - To może pójdziecie na kompromis? Na razie niech chłopak odpocznie, bo jest zbyt słaby. Jutro weźmie jakiś pojazd, a mówiła pani, że macie warsztat, więc coś na pewno się znajdzie... Niech wyjedzie w trasę. Niech jedzie drogą w stronę kopalni,
powiedzmy do piętnastej... Jeśli napotka dziewczynę, zabierze ją ze sobą. Jeśli nie - trzeba ją będzie uznać za martwą. - wyjaśnił swój plan.
    - Nie, nie... - Maria przyłożyła rękę do ust. - To i tak byłoby niebezpieczne.
    - Mamo. - Staszek kucnął obok matki i położył jej dłonie na kolanach. - Mówiłaś, że nie przeżyłabyś, gdyby coś się ze mną stało... A ja nie byłbym w stanie żyć ze świadomością, ze nawet nie spróbowałem jej ratować.
    Po chwili namysłu kobieta przeciągle westchnęła i położyła rękę na głowie chłopaka.
     - Mój dzielny syn... Dobrze. Zrób jak mówi pan Hernandez. Ale! - dodała podniesionym tonem. - Przysięgnij, że jeśli minie piętnasta... Albo dowiesz się w jakiś sposób, że potwór jest blisko... Natychmiast zawrócisz!
    - Przysięgam mamo. - odpowiedział Staszek. - Przysięgam na Niebiosa i na pamięć taty.
   - Przepraszam państwa, ale on naprawdę musi wypocząć! - odezwała się surowym tonem pielęgniarka. - Chłopcze, wracaj natychmiast do łóżka! A państwa muszę wyprosić.

     Po niespokojnie przespanej nocy, podczas której parę razy budził się z krzykiem na skutek sennych wizji dotyczących potwora i rzezi, jakie sprawiał, Staszek zdecydowanie odmówił dalszego pozostania w szpitalu. Zresztą personel zbytnio nie nalegał. Pracownicy zbyt byli zajęci przygotowaniami do ewakuacji. Gubernatorowi planety udało się nawiązać kontakt z najbliższym wojskowym sztabem Paktu. Jego dowódca obiecał, że wyśle na planetę statek z oddziałem komandosów i bronią ciężką. Szkopuł w tym, że statek przybędzie najprędzej za dwa tygodnie. W związku z tym, gubernator nakazał ewakuację. Co w tym przypadku oznaczał "ewakuację poza planetę". Chopin był słabo zaludniony i łatwiej było wysłać ludzi - zwłaszcza mieszkańców tak zwanej "stolicy" poza niego, niż kazać im koczować na pustyni. Zwłaszcza, że nie było wiadomo, gdzie uda się potwór. Walka z potworem nie wchodziła w grę - miejscowe siły porządkowe nie dysponowały niczym silniejszym od rakiet, które wcześniej wypróbował Hernandez. Dlatego gubernator podjął taką właśnie decyzję. Wszystko, co potrafiło opuścić atmosferę, zostało skonfiskowane. Odlot miał się odbyć jutro rano.
    W całym mieście trwały gorączkowe przygotowania. Kiedy Staszek szedł do domu, ciągle napotykał zabieganych ludzi, gorączkowo załatwiających różne sprawy. Przed budynkami widział całe rodziny, pakujące się do odlotu (i tak pewnie nie pozwolą im zabrać tych wszystkich bambetli).
    Wrócił do do swojego domu. Tam zjadł śniadanie w towarzystwie milczącej matki i ojczyma. Kiedy po zakończeniu posiłku chciał się pożegnać z Marią, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Matka zaś jedynie uścisnęła go, wcisnęła do ręki podróżną torbę (jak się później okazało, zawierała ona kanapki oraz nieco lekarstw) i ukradkiem otarła łzę. Młodzieniec ruszył do warsztatu.
    Zerwał płachtę z motoru. Zadecydował, ze to będzie chrzest bojowy jego maszyny. W zasadzie była gotowa, włącznie z ulepszeniami, jakie do niej wprowadził. Brakowało tylko paru kosmetycznych dodatków... Jak choćby lakieru. Motor był wielokolorowy - nic dziwnego, do montażu użył wielu części z odzysku, pochodzących od różnych maszyn. Staszek wyprowadził pojazd na dwór. Wsiadł na niego i już miał odpalić, kiedy usłyszał głos Mirkofa.
     - Nie lepiej wziąć samochód?Jak chcesz, to weź.
    Chłopak odwrócił się w stronę nadchodzącego ojczyma. Postawny mężczyzna stał z założonymi rękoma i krytycznie przyglądał się Staszkowemu dziełu.
    - Nie. Podobno jest wielu uciekinierach na drogach. Mogą być zatłoczone. Zmieścimy się tu oboje. - sucho odpowiedział pasierb.
    Mirkof pokiwał głową. A potem powiedział: - Powodzenia.
    Staszek przez chwilę stał, przytrzymując motor. A potem odrzekł: - Dzięki. - Odpalił motor i ruszył w drogę.

    Prosta droga biegła przez pustkowia. Jedynymi punktami orientacyjnymi wyróżniającymi się pośród pomarańczowych piasków były skały i suchorośla. Choć raz zdarzyło się Staszkowi minąć jakiś budynek znajdujący się w pewnej odległości od szosy - zapewne zajazd albo coś w tym rodzaju.
    Choć chłopak jechał przez pustynię, to jednak nie przebywał drogi w samotności. Co prawda, wszyscy, których spotykał, jechali w przeciwną stronę. Zwykłe samochody, ciężarówki wypełnione po brzegi ludźmi, grupy pieszych. Co jakiś czas Staszek łapał zdziwione spojrzenia uciekinierów, nie rozumiejących po co jedzie w rejon, gdzie grasuje potwór. Udało mu się zaczepić paru pieszych. Nie wiedzieli oni nic pewnego - nie było wiadomo, co stało się z ludźmi przykopalnianej osady. Co gorsza, krążyły pogłoski, że potwór wybił też kilka okolicznych wiosek i wciąż szaleje po powierzchni planety. Niektórzy dzielili się z nim swoimi przemyśleniami na temat pochodzenia monstrum. Długowłosy młodzieniec obwieszonymi koralikami podnieconym tonem próbował Staszkowi wmówić, że to efekt nieudanego eksperymentu prowadzonego przez korporację wydobywczą. Jakiś dziadek mruczał coś o kopalnianym upiorze. Mało to obchodziło Staszka. Najgorsze było to, ze faktycznie nie spotkał nikogo, kto byłby świadkiem zdarzeń przy kopalni i przeżył.
    Choć, prawdę mówiąc, nie spotkał nikogo od... Staszek zerknął na zegarek. Od ponad pół godziny. (Szlag, za godzinę piętnasta, obiecał, że wtedy zawróci...). Od czasu jak minął ostatni pochód i kilka samochodów, droga była pusta. Chłopak jechał, czując na sobie prażące promienie słońca (nie miał nic przeciwko - chronił go kask, wyłożony od środka materiałem przeciw nagrzewaniu i krem, a poza tym motor był na baterie słoneczne i potrzebował doładowania). Ochładzał go pęd powietrza. Prawdę powiedziawszy, było to całkiem fajne doznanie. Miał okazję wypróbować swój sprzęt - i jak na razie sprawował się bez zarzutu. Dopóki poddawał się uczuciom związanym z jazdą, był spokojny. Teraz jednak na nowo obudziły się w nim wątpliwości....
    Nagle motor podskoczył. Świat zawirował przed oczyma Staszka, a po chwili poczuł straszny ból, kiedy walnął o powierzchnię szosy. Zaś motor przeleciał jeszcze parę metrów i zatrzymał się na poboczu. Chłopak jęcząc podniósł się, rozcierając obolałe miejsca. Na szczęście niczego nie złamał. Lekko kuśtykając podszedł do maszyny, żeby zobaczyć, co się stało. Ukląkł przy niej. Po chwili oględzin wszystko było jasne. Złapał gumę... Cholera jasna! Wszystkie te stabilizatory, resory, zabezpieczenia, jakie zainstalował stały się bezużyteczne... Bo i tak nie mógł dalej jechać. Klapa na całej linii... Ani nie odnajdzie Renaty... Ani nie zdąży na ewakuację... Nie zdoła uratować swojej dziewczyny, a złamie serce matce... Już nie mówiąc o tym, że pozostanie na tej planecie, podczas gdy potwór szaleje. Chłopak usiadł na nagrzanym piasku i zaczął z wściekłością uderzać pięściami w maszynę, która go tak niecnie zawiodła... Czuł jak po jego policzkach zaczynają spływać łzy bezsilności.
    - Coś się panu stało? - nagle usłyszał dziecięcy głos. Błyskawicznie się odwrócił. Najwyraźniej w gniewie nie usłyszał, jak w jego stronę zbliża się mała dziewczynka... I jej rodzina. W sumie siedmioro osób. Dwóch chłopców, trzy dziewczynki - dzieci były na oko w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Co do rodziców - kobieta była blondynką, raczej drobnej budowy. Jej towarzysz zaś miał ciemne włosy i poczciwą twarz. Co dziwne, miał na sobie szarą, standardową sutannę.
    - Miał pan wypadek? - spytała kobieta. Miała melodyjny głos, w którym słychać było troskę.
    - Złapałem gumę - mruknął Staszek podnosząc się.
    - Fajny. Nie widziałem jeszcze takiego. - powiedział najstarszy chłopiec, przyglądając się leżącemu motorowi.
    - Dzięki. Sam go zmontowałem. Ale co z tego, skoro dalej nie pojedzie. - machnął ręką Staszek.
Człowiek w sutannie pokręcił głową ze smutkiem.
    - Więc jest pan w podobnej sytuacji, jak my... - powiedział. - Nasz samochód odmówił posłuszeństwa kiedy go odpalałem... Już dawno powinniśmy oddać go do naprawy.
     - Mamy warsztat w Chopin Prim, zapraszam - z ironią odrzekł Staszek.
    - Pracujesz przy samochodach? Fajnie masz. - wtrącił się dziesięciolatek.
    - Byś się zdziwił - westchnął chłopak. Nie był w nastroju do podejmowania tematu.
    - Wygląda na to, że razem będziemy podążać do portu - westchnął najstarszy członek grupy.
Staszek nie mógł zaprzeczyć. Nie był również w nastroju, żeby tłumaczyć, że jechał w przeciwną stronę, ani tego, w jaki celu tam jechał... Ale... Właśnie sobie uświadomił, że... On nie zdąży na ewakuację. Oni też. Jednak wolał tego nie mówić przy dzieciach, żeby nie wzbudzać paniki.
    - Jesteśmy z osady Makaris. - powiedział mężczyzna. - Nazywam się Herbert Cavalieri i jestem diakonem Wszechkościoła, a to moja żona Marta. - Wskazał na kobietę, która lekko się uśmiechnęła i skinęła głową.
     - Stanisław Maliniak - odpowiedział Staszek, ściskając po kolei dłonie państwa Cavalieri.
    - A to nasze dzieci - Marta zaczęła prezentację swoich pociech. - Tobias, Anna, Irena, Peter, Magda... - Kobieta po kolei wskazywała na dzieci. Staszek zastanawiał się, jak mogła być ich matką... Nie mogła być wiele od niego starsza, najwyżej kilka lat, nie dałby jej więcej jak 25 lat.

     - Maamo, już nie mooogę... - zajęczała chyba piąty raz w ciągu ostatniej pół godziny siedmioletnia Magda.
      - Jeszcze trochę, kochanie, widzisz, za chwilę będziemy w tym zajeździe, o którym mówił pan Maliniak - łagodnym tonem odpowiedziała pani Cavalieri, wskazując widoczny na horyzoncie budynek.
    - Kochanie, zostało parę kroków - powiedział diakon w stronę Irenki, najmłodszej córki, którą od jakiegoś czasu niósł na barana. Herbert był już mocno zasapany - mimo  wieczornego ochłodzenia oraz tego, że rozpiął swoją sutannę i obwiązał wokół pasa.
    - Dobzie - dziewczynka skinęła jasnowłosą główką i kiedy ojciec przykucnął, zeszła z jego pleców. Staszek uznał, że jest to okazja, aby porozmawiać z duchownym.
    - Możemy pogadać na osobności? - zwrócił się do pana Cavalieri. Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zdziwienia, ale kiwnął głową. Obaj zaczęli iść wolnym krokiem, zostając nieco z tyłu.
    - Nie zdążymy na ewakuację. - Staszek postanowił nie owijać w bawełnę.
    Diakon przystanął i zamrugał oczami, zszokowany. Po chwili zaczął mówić niepewnym tonem: - Ale dzieci są wykończone... Nie mogę zmusić ich do dalszego marszu. Chyba, że odpoczniemy tylko chwilę i ruszymy dalej...
    Staszek pokręcił głową. - Powiedziałem - nie zdążymy. Nawet gdybyśmy biegli od momentu naszego spotkania... Zresztą nie dalibyśmy rady. Równie dobrze pana rodzina może się normalnie wyspać w tym zajeździe. I może pan nic im nie mówić. To niczego nie zmieni.
    Diakon westchnął. - I tak się dowiedzą. Lepiej, żebym teraz to powiedział na spokojnie, niż żeby potem mieli szok.
    Staszek wzruszył ramionami. Jako jedynak, nie miał pojęcia, jak postępować z małymi dziećmi. Herbert ruszył do przodu i w krótkich słowach wyjaśnił rodzinie sytuację. O dziwo, dzieci całkiem dobrze to przyjęły.
    - Cholera, po cośmy szli taki kawał drogi, jak to wszystko na nic? - mruknął dziesięcioletni Tobias.
    - Prosiłam, żebyś tak nie mówił - lekko skarciła go matka.
    - Przepraszam.
    - Ale możemy być pewni, że Bóg się nami zaopiekuje i jakoś wyprowadzi z tej sytuacji! Widzicie, sprawił, że na naszej drodze znalazł się ten dom, w którym możemy odpocząć! - kontynuowała Marta, tonem pełnym entuzjazmu.
    Staszek uśmiechnął się pobłażliwie.

   Najwyraźniej właściciele i goście zajazdu zdążyli się ewakuować. Wewnątrz budynku nie napotkali żywej duszy. Dzięki temu nie mieli problemów z miejscem do spania. Jeden pokój zajęli państwo Cavalieri, dwa kolejne ich synowie i córki. Staszek miał całe pomieszczenie dla siebie. Prawie natychmiast, kiedy tam wszedł, walnął się na łóżko, w ubraniu i butach. To był ciężki dzień...
    Prawdę powiedziawszy, inaczej sobie wyobrażał wnętrze takiego zajazdu. Jego wyobrażenie oscylowały od sterylnych, metalicznych wnętrz - po brudną, śmierdzącą spelunkę. Jednak nie spodziewał się, że będzie tu tak... domowo. W pokojach były tapety, dywany, nawet jakieś obrazki z widoczkami... Staszek dziwił się, że właścicielom opłacało się utrzymywać taki wystrój... A może i nie opłacało? Ich problem, zresztą możliwe, że już tu nie wrócą.
    Teraz, kiedy miał chwilę spokoju znowu wróciły złe myśli... Koncentrowały się wokół dwóch obrazów - Renaty rozszarpywanej przez potwora i mamy lamentującej nad niewracającym synem, zaciąganej na siłę przez Mirkofa do statku ewakuacyjnego... Szlag, szlag, szlag!
    - Mama prosi na kolację! - usłyszał nagle zza drzwi głos Tobiasa.
    - Już idę... - odmruknął niechętnie, zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi. Za nimi czekał na niego chłopiec.
    - Zostało sporo jedzenia po właścicielach. Tata mówi, że to nie kradzież, tylko wyższa potrzeba, a mama, że Bóg nam to zsyła - poinformował go Tobias.
    - Aha - odparł Staszek, ruszając w stronę jadalni.
    - To ma pan warsztat? - spytał Tobias ciekawskim tonem.
    - Tak. - Staszek nie zamierzał wtajemniczać go w prawdziwą strukturę własności warsztatu... Ale uznał, że jednak powinien z chłopakiem pogadać. Był wobec niego zbyt opryskliwy. Dzieciak przecież nie był winien jego niepowodzeniom, a wyglądał na wyraźnie zafascynowanego... i należało mu się nieco otuchy w tych ciężkich chwilach.
    - Interesujesz się maszynami? - spytał Tobiasa, nieco przyjaźniejszym tonem.
    - No! - chłopiec z entuzjazmem pokiwał głową. - Mam parę egzemplarzy ,,Młodego Inżyniera". Zbudowałem sam baterię, tak jak tam pokazali! Chciałem pomajstrować przy naszym samochodzie, ale tata nie pozwolił. Może bym go naprawił?
    Staszek zaśmiał się w duchu. "Tak, na pewno po lekturze kilku gazet naprawiłbyś samochód". Ale prawdę mówiąc, czuł coraz większą sympatię do Tobiasa. Czy on sam w jego wieku, nie marzył o zbudowaniu statku kosmicznego ze starych skrzynek?
   - Jak dojdziemy do Chopin Prim, to pokażę ci nasz warsztat. Może nawet coś razem zmontujemy, czekając na żołnierzy Paktu - podsunął chłopcu pomysł.
    - Super! Dzięki! - odpowiedział Tobias, w momencie, w którym przekraczali próg jadalni.
    Jadalnia również przypominała domową... No może stół był nieco większy. Siedziała już przy nim reszta gromadki Cavalierów - oprócz Marty, która kręciła się wokoło stołu, poprawiając talerze. Na blacie stało kilka ładnie ułożonych półmisków z ułożonymi artystycznie potrawami w rodzaju mięsa z puszki czy sałatki z suchorośli. Jak widać, żona diakona nie poddawała się stresowi, a na pewno nie na tyle, aby zrezygnować z bawienia się we wzorową gospodynię. A może właśnie to ją uspokajało? Kto wie.
    - Witamy pana! - Marta odwróciła się w stronę Staszka, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Zapraszamy do stołu!
    - Dziękuję - odpowiedział chłopak, odsuwając sobie krzesło.
    - Chyba możemy zaczynać! - kontynuowała kobieta, zajmując miejsce swoje miejsce przy stole. - Herbercie, możesz poprowadzić modlitwę?
    W pierwszej chwili Staszek był zaskoczony. Nie to, żeby był wrogiem wiary czy ateistą... Ale w jego rodzinie i otoczeniu nikt nie przywiązywał do religii aż takiej wagi, żeby się modlić przed posiłkiem... No ale w sumie czego się spodziewać po rodzinie duchownego?
    Cavalieri wstał z krzesła i odchrząknął. Na ten sygnał wszystkie dzieci, które do tej pory były zajęte zabawą sztućcami, czy kłóceniem się, które siedzi w lepszym miejscu, ucichły. Widać było już zaznajomione z ceremonią. Herbert po chwili zaczął przemawiać - starał się, aby jego głos brzmiał poważnie i pewnie, ale jednak można było w nim wyczuć drobne drgnięcia niepewności.
    - Dziękujemy, Panie, ze te dary. Prosimy, pobłogosław, tych dzięki którym je spożywamy oraz nas samych... Prosimy też, abyś chronił nas i wszystkich inne swoje dzieci i sprawił, abyśmy wyszli cało z tej sytuacji - zakończył po chwili wahania, nieco mniej ,,modlitewnym" językiem - zapewne dodał te słowa na poczekaniu.
    - Amen! - odpowiedziały chórem cienkich głosików dzieci i zabrały się do jedzenia.
    - Jestem pewna, że tak się stanie. Bóg ma nas w swojej opiece, tak jak zawsze. - stwierdziła Marta z głębokim przekonaniem. - Nie ruszaj noża! Mama zaraz wam posmaruje chleb! - dodała nieco bardziej podniesionym tonem, widząc, że jedna z jej pociech sięga po mordercze narzędzie leżące koło pojemnika na masło sojowe. Prawdę powiedziawszy, Staszka coraz bardziej denerwowała jej naiwna wiara i optymizm... Zresztą wyglądało na to, że jej mąż, choć diakon, też czuje się nieco przytłoczony... Na jej pełne wiary zapewnienia zareagował jedynie niepewnym kiwnięciem głowy.
    - Pan Maliniak powiedział, że kiedy dojdziemy do Chopin Prim, pokaże mi swój warsztat! - pochwalił się Tobias, zanim zapchał usta kanapką.
    - Bardzo miło z jego strony - odpowiedział pan Cavalieri. - Więc pański warsztat jest w stolicy? - Była to dosyć szumna nazwa, na jednej z planet Centrum władze musiałyby okazać naprawdę dużo dobrej woli, żeby uznać Chopin Prim za miasto, no ale nie zmieniało to faktu, że było stolicą tej planety. - Czyli jaka pana spotkaliśmy, to nie uciekał pan, jak my, tylko po prostu wracał do domu?
    - Jechałem w drugą stronę - wymknęło się Staszkowi.
    - Czemu pan to robił? - zdziwiła się Marta.
    Chcąc nie chcąc, Staszek musiał wyjaśnić całą rzecz Cavalierom.
    - Tam, w osadzie przy kopalniach, gdzie pojawił się potwór. Była moja dziewczyna. Jechałem, żeby ją zabrać - powiedział.
    - Współczuję panu - Marta przez chwilę jakby się wahała, ale potem dotknęła lekko dłoni Staszka, leżącej na stole. - Ale jestem pewna, że Bóg sprawi, że pana narzeczona zostanie uratowana. - dodała uspokajającym tonem.
    Staszek zwalczył pokusę, żeby nie zabrać ręki... Albo lepiej walnąć nią w stół. Ale czuł, że jeśli jeszcze raz usłyszy zdanie zawierające frazę ,,Jestem pewna, że Bóg sprawi" to zrobi coś naprawdę głupiego.
    - Pan Maliniak pojechał ratować swoją nazeconą od smoka. Jak w bajce. - zauważył siedmioletni Peter.
    - Głupi jesteś! To nie smok, tylko obcy! - parsknął Tobias, rozsiewając dookoła kawałki jedzenia.
    - Mama! On mówi, ze jestem gupi! - zaczął się drzeć mały. Marta natychmiast ruszyła do akcji. Na szczęście to odciągnęło uwagę Cavalierów i ich latorośli od problemów Staszka i mógł spokojnie dokończyć posiłek.
    Po chwili posiłek się skończył. Dzieci grzecznie podziękowały, matka otarła brudną twarz małej Irenki i maluchy poszły do swoich pokoi - za chwilę zaczęły z nich dobiegać śpiewy, piski, krzyki - generalnie odgłosy zabawy.
    - Chyba Tobias zawraca panu głowę... - odezwał się po chwili milczenia diakon, podczas gdy jego żona zaczęła zbierać naczynia ze stołu. - Przepraszam, jeśli to kłopot.
    - Nie ma sprawy! - Staszek machnął ręką. - Nie przeszkadza mi, poza tym mamy wspólne zainteresowania. - Z kuchni dał się słyszeć odgłos płynącej wody.
    - Chyba diakona żona zmywa. Pomimo, że jutro i tak odejdziemy z tego miejsca i nie będziemy więcej używać zastawy...
   - A tak - odpowiedział Herbert. - Poczucie obowiązku. Wspaniała kobieta. Co dzień dziękuję za nią Bogu. Miła, gospodarna. I piękna.
    - Faktycznie. - Choć naiwny optymizm Marty nieco irytował Staszka, chłopak musiał
przyznać, że kobieta była ładna ze swoimi pięknymi włosami, uśmiechem i dołeczkami w policzkach. - Nigdy bym nie pomyślał, że może być matką piątki dzieci...
    - Bo nie jest. - Diakon nieco ściszył głos. - Tylko Irenka, Peter i Magda są nasze wspólne. Tobiasa i Annę urodziła moja pierwsza żona, świeć Panie nad jej duszą - wyjaśnił. - To również była wspaniała kobieta... Na szczęście, dzieci bez problemu zaakceptowały Martę jako nową matkę... A ona też kocha wszystkie tak samo. No i dzieci są bardzo ze sobą zżyte - chłopcy się ze sobą kłócą, ale tak naprawdę skoczyli by za sobą w ogień... Dziewczynki też są nierozłączne. Nawet jak w nocy jedna wstanie do łazienki, to pozostałe zaraz dołączają... Prawie co noc mnie budzą - diakon zaśmiał się cicho.
    Staszek poczuł pewien przypływ sympatii do Cavalierów ale i lekkie ukłucie żalu. On sam również cenił życie rodzinne... Pamiętał wciąż wspaniałe chwile, kiedy jeszcze byli razem wszyscy troje, kiedy tata żył... Oczywiście, mamę kochał równie mocno a ona jego... Ale jednak od kiedy pojawił się Mirkof, to już nie było to samo. Poza tym... nie rozmawiał o takich sprawach z Renatą - prawdę powiedziawszy, to razem głównie się wygłupiali, a ich relacja wyjąwszy trzymanie się za ręce, przytulanie, całowanie i takie tam przypominała bardziej kumplostwo niż poważny związek - ale często myślał o przyszłości. Często wyobrażał sobie, jakby wyglądało jego małżeństwo z Renatą. Jakby wyglądały ich dzieci.
    - Dzieci! Kto mi pomoże myć naczynia? - rozległ się dźwięczny głos, dobiegający z kuchni. Po chwili zaś Staszek usłyszał kroki dzieci. - No, wszyscy naraz nie będziemy myć! - zaśmiała się Marta.
    Staszek pokręcił głową. Dzieci, które bez namysłu porzucają zabawę, żeby pomóc w myciu naczyń? Rodzina Cavalierów naprawdę była udana... Aż trochę za bardzo. Diakon nie potrafił się powstrzymać od dumnego spojrzenia.
   - Więc mieszka pan w Chopi Prim... - odezwał się po chwili duchowny.
   - Aha - odparł Staszek. I tak zaczęła się rozmowa - z początku chłopak odpowiadał machinalnie, ale wkrótce się wciągnął i zaczął dyskutować swobodnie. Raz, że pomagało mu to zapomnieć o tym wszystkim... A po drugie - okazało się, że ma o czym pogadać z Herbertem. Duchowny z zaciekawieniem wysłuchał jego wywodów na tematy techniczne (choć sam przyznawał, że nie bardzo się na tym zna). Potem się okazało, że mało nieco wspólnych zainteresowań. Ot, choćby obaj lubili stare filmy (Staszek oglądał je czasem w małym kinie w Chopin Prim, zaś Cavalierowie mieli własną kolekcję, którą Herbert przywiózł z rodzinnej planety). Zresztą jego żona również. Po kilkunastu minutach Marta podziękowała dzieciom (które zaraz pobiegły do swoich pokoi) za pomoc i przyszła do jadalni. Przysiadła na boku i z nieco nieobecnym uśmiech przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn, ale włączyła się, kiedy zaczęli rozmawiać o filmach historycznych.
   - ,,Wielkie przemienienie" to chyba mój ulubiony. - stwierdził Staszek. - Ta bitwa, kiedy bohaterowie oblegają pałac cesarski, a jednocześnie cała stolica od zewnątrz jest atakowana przez hordy nekrarchy, to chyba najlepsza, jaką widziałem.
    - Tak, fajna rozwałka - diakon się uśmiechnął a potem odchrząknął. - Oczywiście cenię ten film przede wszystkim za pozytywne przesłanie, jakie niesie - dodał, poważnym tonem.
    Marta zaśmiała się cicho. - Ciekawe, ja też lubię ten film, ale w ogóle nie wiem jak wygląda ta scena, o której mówicie.
    - Jak to? - zdziwił się Staszek.
    - Marta zawsze wychodzi, jak się zaczynają sceny z przemocą. - wyjaśnił diakon.
    - Albo przewijam, jeśli oglądam sama - dodała kobieta wzruszając ramionami. - Nie przepadam za krwią i mordowaniem... wy też nie powinniście. Zresztą przecież to tak naprawdę film o miłości! O tym jak pozwala przezwyciężyć przeciwieństwa, odmienić swoje życie...
    - Ciekawe - Staszek pozwolił sobie na lekką kpinę - ja zawsze przewijam sceny romantyczne...
    Żona diakona pokręciła głową i mruknęła coś pod nosem. Zaś jej mąż nagle wstał i podszedł do okna. Staszek zerknął w tamtą stronę. Zapadłą już noc, a widoczny na niebie księżyc planety świecił czerwonawym blaskiem. Staszek nawet nie spostrzegł, jak szybko minął czas.
    - Coś nie tak, Herb? - spytała Marta, zerkając w stronę męża, który stał i wyglądał przez okno.
    - Zdaje mi się, że coś słyszałem - stwierdził diakon. - Może jacyś inni uciekinierzy? Sprawdzę. Jeśli tak, to ich zaproszę do środka.
    - Nie wiem, czy to dobry pomysł... - wtrącił się Staszek. - Nie muszą mieć dobrych zamiarów... Jak się robi taki burdel... przepraszam - rzucił w stronę kobiety - to zawsze szumowiny korzystają z okazji do bezkarności, kradną i napadają. (Co prawda Staszek nigdy nie przeżył prawdziwych zamieszek, no ale na filmach widział). Poszukam lepiej broni, a wielebny niech będzie ostrożny.
    - Trochę zaufania do ludzi - pokręciła głową Marta, ale po chwili namysłu dodała - Ale faktycznie bądź ostrożny, Herb. Najpierw się im przyjrzyj, najlepiej dyskretnie.
    - Oczywiście - diakon pokiwał głową i ruszył w stronę drzwi. - Tylko nic nie mówcie dzieciom, bo zaraz będą chciały iść ze mną - rzucił wychodząc z jadalni.
    Natomiast Staszek ruszył na poszukiwanie broni. Obejrzał szybko pokój, który należał do właścicieli, a także mały składzik, jednak nie znalazł żadnego oręża. No tak, nie pomyślał - w sumie to pewnie gospodarze, jeśli mieli broń, to zabrali ją ze sobą, uciekając. W związku z tym Staszek zadowolił się dużym nożem, zabranym z kuchni.
    Idąc w stronę wyjścia usłyszał jakiś hałas z łazienki - pewnie któremuś z dzieciaków
zachciało się siku... Przeszedł obok po cichu, ale na tyle szybko, by zdążyć, zanim któreś z nich wyjdzie z ubikacji - księżulo miał rację, lepiej żeby dzieci zostały w domu, a jak któreś z nich się dowie, że choćby hipotetycznie coś się może dziać na dworze, zaraz wszystkie zwalą się im na głowy.
    Na korytarzu chłopak napotkał panią Cavalieri. Kobieta stała oparta o drzwi od schowka na miotły, który znajdował się pod schodami na strych.
    - Co pan zamierza zrobić z tym nożem? - kobieta szeroko otworzyła oczy, na widok ostrza trzymanego przez Staszka.
    - Korzystając z nieobecności wielebnego, poderżnę pani gardło. - Mężczyzna zamachnął się w powietrzu nożem, wywracając oczami i robiąc przy tym tak karykaturalnie groźną minę, że Marta nie mogła go potraktować poważnie i roześmiała się. - To byłaby nauczka, żeby nie ufać nieznajomym. - dodał po chwili. - Co prawda raczej po czasie i mało użyteczna. A po co wziąłem nóż...Przecież mówiłem, że idę po broń, na wypadek gdyby nasi ,,goście" okazali się niemili... O ile w ogóle ktoś tam jest.
    - Prawda, przepraszam, jestem trochę... rozkojarzona - Marta  skrzywiła wargi i pokręciła głową, a potem przyłożyła rękę do czoła. No proszę, pierwszy ludzki odruch ze strony pani Świętej Optymistki.
    - Jak my wszyscy. - mruknął Staszek. - Się pani nie martwi, wszystko będzie dobrze. Jutro dotrzemy do stolicy a potem przeczekamy w moim domu, aż do przylotu wojska.
    - Dziękuję - kobieta uśmiechnęła się lekko i kiwnęła głową. Chłopakowi przeszło przez myśl, że faktycznie diakon dobrze trafił.
    - Ale teraz muszę iść, pani mąż nie wraca, może potrzebuje pomocy - powiedział szybko i wyszedł przed dom. Na zewnątrz panował przyjemny chłodek - choć za dnia na Chopinie słońce mocno dogrzewało, noce potrafiły być naprawdę zimne.
    Po chwili poszukiwań odnalazł diakona. Duchowny stał za jedną ze skał, które znajdowały się w okolicy zajazdu. Rozglądał się dookoła, a kiedy usłyszał kroki Staszka odwrócił się w jego stronę i przeciągle westchnął.
    - Nie ma nikogo - stwierdził.- Może mam obsesję.
- Bywa. - wzruszył ramionami Staszek. - Lepiej przesadzić z ostrożnością, niż umrzeć przez lekkomyślność, prawda?
    - Prawda - uśmiechnął się diakon. Na jego twarzy, do tej pory lekko czerwonawej w świetle księżyca pojawił się cień. Pewnie chmura zasłoniła satelitę. - Chyba wracamy, co nie?
    - Na to wygląda - odpowiedział Staszek, a potem przypadkowo zerknął w górę. To nie chmura rzucała cień na Herberta... Chłopak nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Machinalnie zrobił krok w tył.
   - Co się dzieje? - spytał Cavalieri, a potem również spojrzał w górę. Jego reakcja była odmienna niż Staszka - zaczął wrzeszczeć wniebogłosy. A krzyki stały się jeszcze straszniejsze, kiedy siedzący na skale potwór skoczył na niego i zaczął rozrywać na strzępy. Chłopak odwrócił się i zaczął biec. Może było to niezbyt bohaterskie, ale przecież nie miał szans ze swoim nożykiem przeciw tej grozie... Poza tym musiał ostrzec resztę - w oknach jadalni paliło się światło, to na pewno zwabi potwora do budynku!
    Jak burza wpadł do zajazdu i natychmiast zaczął ryglować drzwi. Zaniepokojona Marta podbiegła do niego.
    - Co się stało? Co to za hałasy? Czemu zamykasz? Co z Herbertem? - zasypała chłopaka gradem pytań.
    Staszek odwrócił się, złapał ją za ramiona i krzyknął prosto w jej twarz - Potwór! Jest tutaj!
    Marta otworzyła szeroko oczy i usta. - Co robimy? - jęknęła.
    - Bierz dzieci i... - zaczął Staszek, ale przerwał. W tej chwili dał się słyszeć upiorny skrzek, a po chwili szponiasta łapa przebiła drzwi, wyrywając wielką dziurę. Było pewne, że za kilka sekund stwór wtargnie do środka. Staszek zareagował instynktownie. Jedną ręką otworzył drzwi do składziku, a drugą wepchnął Martę do środka. Otoczył ją ramieniem, jednocześnie przytrzymując i zatykając usta, żeby nie krzyczała. Stojąc w ciemności, pośród mioteł, mopów, środków czystości i gratów, nasłuchiwali jak sapiąc i poskrzekując, poczwara idzie przez korytarz. W tej dało się słyszeć przytłumione, zaspane ,,Co się dzieje?" wypowiedziane chłopięcym głosem... Jedno z dzieci się obudziło. Natychmiast ciężkie, powolne człapanie potwora zmieniło się w odgłosy biegu, dodatkowo wzbogacane przez łomot niszczonych po drodze mebli. Po chwili do tych odgłosów dołączyły inne... I była to najgorsza rzecz jaką Staszek kiedykolwiek słyszał, która miała mu się śnić do końca jego życia. Dziecięce krzyki, pełen strachu i bólu.
    Kiedy Marta usłyszała, jak potwór morduje jej synów zaczęła się wyrywać. Staszek nie puszczał jej, żeby nie pobiegła na pewną śmierć.
    - Nie uratujesz ich, biegnijmy do dziewczynek, uciszymy je, schowamy się razem, może się uratujemy! - zaczął gorączkowo tłumaczyć. Marta z bólem w oczach skinęła głową. Chłopak puścił ją i otworzył drzwi. Puścili się pędem do pokoju, gdzie spały córki Cavalierów. Potwór był wciąż zajęty chłopcami... Zdążyli wpaść do sypialni, Staszek zamknął drzwi. Światło było zgaszone i panowała cisza - najwyraźniej jakimś cudem dziewczynki wciąż spały.
    - Obudź je po cichu i wytłumacz, że mają milczeć - szepnął Staszek do kobiety. Marta natychmiast podeszła do łóżek. Chłopak zaś zaczął przesuwać komódkę pod drzwi. Po chwili jednak zorientował się, że to bez sensu - i tak to nie powstrzyma potwora, ich jedyna szansa to to, że poczwara się nie zainteresuje tym pokojem.
    - Nie ma ich! - dał się słyszeć pełen rozpaczy krzyk Marty. Staszek rzucił się do łóżek i
zaczął gorączkowo je sprawdzać... Faktycznie - były puste... Ale jak to, wszystkie?
    W tej chwili do krzyków chłopców dołączyły dziewczęce piski, dobiegające od strony łazienki... "Dziewczynki też są nierozłączne. Nawet jak w nocy jedna wstanie do łazienki, to pozostałe zaraz dołączają... Prawie co noc mnie budzą" przypomniały się Staszkowi słowa diakona.
    Marta pobiegła w stronę drzwi. Niewątpliwie rzuciłaby się na potwora, z szaleńczą odwagą broniąc swoich dzieci - i zginęła razem z nimi - ale Staszek jej na to nie pozwolił. Złapał kobietę zanim zdążyła wejść i znowu zatkał jej usta. Rozpaczliwie się szamotała i wydawała nieartykułowane, stłumione jęki, ale chłopak był dla niej silny. Po chwili straszliwe odgłosy agonii małych Cavalierów ucichły. Dało się słyszeć ciężkie człapanie i posapywanie. Monstrum było coraz bliżej ich kryjówki...
    - Błagam, bądź cicho - wyszeptał Staszek do ucha Marty. Kobieta przestała jęczeć. Wciąż próbowała się wyrwać z uścisku, ale z każdą chwilą jej usiłowania słabły. Chłopak poczuł, jak po dłoni, którą trzymał jej na ustach spływają łzy.
    Sądząc po odgłosach potwór najwyraźniej stał i rozglądał się (a może obwąchiwał? Staszek miał nadzieję, że to coś nie ma czułego węchu, inaczej już po nich).
    Po chwili znowu mogli usłyszeć kroki, tym razem powoli cichnące. Najwyraźniej potwór uznał, że nie ma tu już nic do upolowania i zdecydował się odejść. Po paru minutach odgłosy przez niego wydawane ucichły. Staszek odczekał jeszcze chwilę, a potem rozluźnił uścisk i wypuścił drżącą Martę. Kobieta natychmiast wybiegła z pokoju - nie była w stanie uwierzyć, że jej dzieci nie żyją, dopóki nie zobaczy tego na własne oczy.
     Staszek poszedł za nią. Zobaczył jak kobieta klęczy, łkając nad... nad czymś czerwonym, co kiedyś było małą dziewczynką, sądząc po resztkach ubrania. Chłopak poczuł, że jemu również łzy spływają po policzkach... A potem poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Nie mógł się powstrzymać i zwymiotował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz