niedziela, 23 grudnia 2018

Życzenia

Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę wielu błogosławieństw. I oby te dni nie były jedynie okazją do konsumpcji czy powierzchownych wzruszeń spod znaku "magii świąt", ale przede wszystkim przeżyciem duchowym.

A jeśli kogoś w mijającym roku spotwarzyłem, to przepraszam.

piątek, 23 listopada 2018

Kontrowersje po śmierci Stana Lee

Tak, wiem, nie potrafię uszanować śmierci, żeruję, clickbait, propaganda itd. Generalnie, śmierć Stana Lee i wypowiedzi niektórych ludzi na jego temat bezczelnie traktuję jako pretekst, by propagować homofobię. Amen. Ale doceńcie, że przynajmniej poczekałem, aż go pogrzebią ;)



Oczywiście, jak usłyszałem o śmierci Stana Lee, nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził, jakie były jego poglądy, w szczególności religijne. Udało mi się znaleźć dwie wypowiedzi na ten temat. W jednej zapytany o inspiracje literackie, wymienił m.in. Biblię, choć w kontekście raczej językowym, niż duchowym: "And I read the Bible, I'm not a particularly religious person, but I love the phraseology: Thous, and Doths and Begets, so that was definteley in my mind when I was writing things like Thor" (http://www.christiandivine.com/StanLee.htm). W drugim przypadku, wprost zapytany, czy według niego Bóg istnieje, odpowiedział "Well, let me put it this way… [Pauses.] No, I'm not going to try to be clever. I really don't know. I just don't know" (https://www.avclub.com/is-there-a-god-1798208251). A zatem wyglądał na "czystego" agnostyka. Cóż, nie mnie jako katolikowi rozstrzygać, co ostatecznie zadziało się w jego duszy i jaki jest jej los, mogę jedynie powiedzieć "Wieczny odpoczynek, racz mu dać Panie". Ponadto powiem, że sprawiał wrażenie sympatycznego człowieka, choć oczywiście zamotanego w świat szołbiznesowych, lewackich wartości no i (współ)tworzył uniwersum, które w ostatnim czasie dostarczyło mi sporo rozrywki i okazji do refleksji.

Oczywiście, sprawdziłem również, jak wypowiadali się o nim inni. Zdecydowana większość wypowiedzi była pełna hołdów, ale znalazło się trochę sceptyków, czy tzw. "hejterów". Zarzucano mu, że wycyckał swoich współpracowników na czele z Jackiem Kirby, co byłoby sensownym zarzutem (choć nie podejmuję się oceny, czy prawdziwym). Zarzucano mu również, że pod koniec życia molestował opiekujące się nim pielęgniarki... co również byłoby dosyć przykre, gdyby się potwierdziło. Żyjemy w czasach gdy co niektórzy SJW wprost mówią, że w przypadku oskarżenia o molestowanie (zwłaszcza oskarżenia "white hetero cis male", czyli według tych przepełnionych tolerancją ludzi, najgorszej możliwej swołoczy) nie powinno się stosować "domniemania niewinności", a raczej domniemanie winy. A najlepiej nieobalalne i niepodlegające dyskusji założenie, że jeśli ktoś został oskarżony, to znaczy, że jest winny, koniec i kropka, a jakiekolwiek próby jego obrony to świństwo i "mizoginia". I nawet jeśli oskarżycielka wprost przyzna, że wszystko zmyśliła, to i tak nie powinno to być podstawą do przyznania, że oskarzony jest niewinny, jak w przypadku sędziego Kavanaugh. Warto, żeby niewinni (o ile hetero cis scum może być niewinny) poszli siedzieć, jeśli ma to pomóc w obaleniu "patriarchii" (patriarachatu? W każdym razie, zaczerpnięte z prawdziwej wypowiedzi). Tymczasem, w przypadku Stana Lee reakcje na te oskarżenia były zdumiewająco zdroworozsądkowe i logiczne - obrońcy wskazywali m.in. na to, że opiekunki nie wniosły żadnego formalnego oskarżenia, a jedynie domagały się pieniędzy, a cała sprawa pachniała próbą wymuszenia. To potwierdza, jak cenioną osobistością był Stan Lee - skoro nawet znaczna część tumblrowców zrobiła w jego przypadku wyjątek od zasady "domniemania winy".

Ale idąc dalej - pojawiły się oskarżenia o "rasizm i homofobię" (to znaczy, nie to, żebym miał coś przeciwko homofobii, ale wiem, ze według autorów tych wypowiedzi jest ona czymś złym). Śmieszne, twórca "Czarnej Pantery" rasistą... Nie to, żeby lewacy potrzebowali jakiegoś szczególnego powodu dla wykrzykiwania swoich magicznych zaklęć pod czyimś adresem, ale spróbowałem sprawdzić, czy w tym konkretnym przypadku opierają się na jakichkolwiek, choćby najwątlejszych przesłankach. Okazało się, że problem wynikł z tego, że Stan Lee swego czasu wypowiedział się krytycznie na temat koncepcji "czarnoskórego biseksualnego Petera Parkera" i stwierdził, że nie ma sensu zmieniać istniejących postaci w celu uczynienia z nich przedstawicieli "mniejszości" - jeśli ktoś chce zapewnić "reprezentację", niech stworzy nowe (co zresztą w pewnym sensie się stało - przecież istnieje czarny Spiderman w postaci Milesa Moraleza. A że gejowskiego nie ma, to akurat dobrze - wtrącenie moje). I że wypowiedzi ówczesnego odtwórcy roli Spidermana - Andrew Garfielda - sugerujące, że fajnie, jakby MJ była facetem, są próbą zwrócenia na siebie uwagi.
https://lulz.com/woke-twitter-stan-lee-1905/
 http://tearingdownthatfence.tumblr.com/post/58325003193/stan-lee-comments-on-bisexual-spider-man-again
https://www.redstate.com/brandon_morse/2018/11/13/sjws-attack-stan-lee-passing-label-horrible-things/
https://twitter.com/shipperofstuff/status/950845095607263232

Oczywiście, nie łudzę się, że Stan Lee był prawicowcem. Możliwe, że gdyby mnie spotkał, znając moje poglądy, nie podałby mi ręki (albo wyraził swój niesmak w inny sposób - cóż, takie życie katola-fantasty, trzeba być świadomym, że większość twórców rzeczy, które się lubi, nie polubiłaby ciebie). Raczej był takim typowym przedstawicielem szołbiznesu, o poglądach, powiedzmy "umiarkowanie lewackich". Ale jak widać, wielu tęczowym bojownikom to nie wystarcza. Kiedyś tolerancja oznaczała brak agresji. Potem zaczęła oznaczać brak krytyki. Obecnie, dla lewaków nie jest tolerancyjny, jeśli odmawiasz aktywnego popierania ich postulatów w jakiejkolwiek kwestii, w jakimkolwiek stopniu. Możesz powiedzieć "Hej, nie mam nic przeciwko gejom, super że są gejowskie postaci, wiwat LGBTXYZ@$#%... ale może nie każda istniejąca postać koniecznie musi być queerowa?" i bum, jesteś homofobem. W sumie, fajnie. Może taka postawa ostatecznie przyniesie więcej dobrego, niż złego. Bo w końcu umiarkowani lewacy, którzy popierają LGBT, bo nie chcą się czuć/być postrzegani jako "homofobowie" zrozumieją, że choćby nie wiem jak się starali, nigdy nie będą dość dobrzy i zawsze będą obrywać i słyszeć, że muszą czekać swój przywilej. I w końcu ich szlag trafi i nawrócą się na homofobię. Czego im życzę z duszy, z serca.
https://twitter.com/wrongpool/status/1018363365528227841

wtorek, 30 października 2018

"Dziewica w opresji" - gra paragrafowa autorstwa Bergho

 Oto gra paragrafowa autorstwa mojego znajomego Bergho (ktoś może go kojarzyć z Poltera):


http://www.mediafire.com/file/6291u9s24bxcnox/Dziewica+w+opresji%281%29.rar

Oto, jak sam autor o niej pisze:

"Z góry przepraszam za:
- formę (html)
- kiepskie poczucie humoru (mam nadzieję, że nikogo nim nie urażę)
- potencjalne błędy

Instrukcja:
1) Obowiązkowo należy odpalić plik ZANIM ZAGRASZ
2) Zgodnie z instrukcją należy zapoznać się z plikiem Karta postaci oraz wybrać jedną z interesujących nas cech
3) Opcjonalnie można włączyć plik Serdecznie polecam
4) Po odpaleniu ZANIM ZAGRASZ -> Karta postaci -> uruchamiamy START.html
5) Próbujemy cieszyć się grą i nie pomstować nadmiernie na jej niedoskonałości i niski humor

Zarys fabuły: Jesteś rycerzem Olgierdem. Z pomocą giermka Bożydara wyruszasz na poszukiwanie niedoszłej miłości swojego życia więzionej przez niecnego smoka
Gatunek: humorystyczne fantasy, gra fabularna
Poziom trudności: trudna, zaskocz mnie i ukończ grę za pierwszym podejściem bez oszukiwania"


Moje wrażenia: pojedyncza rozgrywka trwa dosyć krótko, choć do wyboru jest całkiem sporo opcji (np. bywają paragrafy z ok. pięcioma). Paragrafy (poza pierwszym) są też krótkie, może warto byłoby je rozbudować? Rozgrywka w znacznej mierze sprowadza się do kolekcjonowania przedmiotów i towarzyszy - w zależności od tego, jaką kombinację mamy, zależy jakie zakończenie uda nam się osiągnąć. Poza tym jest parę zagadek - część wymaga uważnego czytania i zapamiętania wcześniejszych informacji, część jest typowo "logiczna".
Przyznam, że mi za pierwszym razem nie udało się przejść bez oszukiwania.

niedziela, 14 października 2018

Rimworld - recenzja gry

"Rimworld" to kolejna po "Darkest Dungeon" gra, którą polecam już na etapie wczesnego dostępu. W tym przypadku, pod koniec tego etapu, bo 17 października wejdzie finalna wersja... I właśnie dlatego piszę tę notkę. Od kiedy obserwowałem tę grę na Steamie (od jakiegoś roku? Przy czym w sumie wczesny dostęp trwał ok. 5 lat) ani razu nie była w promocji - zawsze 107 zł i koniec. Liczyłem na to, że kiedy early access się zakończy, będzie jakaś zniżka... Ale nie - twórca z góry uczciwie zapowiedział, że potem cena pójdzie w górę. Toteż zakupiłem. A jeśli ktoś chce pójść w moje ślady, niech się pospieszy. A dlaczego moim zdaniem warto? O tym poniżej.

Rimworld to symulator kolonii na odległej planecie. Najpierw komputer losuje jedną do pięciu postaci (w zależności od trybu gry) - mamy możliwość zrezygnowania z danej osoby i wylosowania na jej miejsce innej, choć nie możemy sami ich dowolnie stworzyć (znaczy, jest taki mod....). Potem statek, którym podróżujemy spotyka bliżej niesprecyzowana katastrofa i w kapsułach ratunkowych lądujemy na nieznanym świecie.

Po wybrania postaci gra generuje planetę - potem możemy wybrać miejsce lądowania. Dobrze wziąć pod uwagę takie rzeczy jak bliskość lasów i gór, średnią temperaturę itd. Potem lądujemy. Naszym oczom ukazuje się w przybliżeniu okolica wybranego punktu zrzutu - lasy, krzaki, skały.
 Co dalej? Ano będziemy ścinać drzewa, łupać kamienie, sadzić roślinki, polować na zwierzątka, budować ściany, meble, wybuchowe pułapki i superkomputery, bronić się przed dzikusami, piratami, szalonymi wiewiórkami, ludobójczymi robotami itd. Żeby przeżyć jak najdłużej... i ewentualnie zbudować własnej roboty statek kosmiczny, który zabierze nas na jakąś bardziej rozwinięta planetę (teoretycznie jest to cel gry i skutkuje jej wygraniem... tylko po co?). Takie połączenie Simsów z Minecraftem... Zapewne najbliżej do Dwarf's Fortress - tak się domyślam, bo w DF nie grałem (nie wymagam wiele do grafiki, ale wolę, żeby była. Znaczy, tekstowe RPG ok, ale tekstowa strategia/symulacja niekoniecznie).
"Podstawowy" obszar gry jest ograniczony "niewidzialnymi ścianami", jak mapa misji z typowego RTS-a. To tutaj będziemy budować naszą bazę i mierzyć się z atakami na nią. Ale na późniejszym etapie gry da się wychodzić poza ten obszar, tworząc karawanę i wysyłając kilka postaci do innej lokacji na mapie planety - np. do ataku na wrogą bazę, handlu z sojusznikami czy wykonania jednej z pojawiających się od czasu do czasu misji, w stylu "uratuj kolejnego rozbitka, który nadaje sygnał SOS" - gdy wybrana ekipa dotrze na miejsce, możemy się przełączać pomiędzy lokacją startową i tym nowym obszarem. Przez większość czasu postacie zajmują się swoimi sprawami (głównie pracą), bez konieczności ich bezpośredniego nadzoru (a gdy później nasza kolonia rozrośnie się np. do dwudziestu osób, taki nadzór byłby wręcz niemożliwy). Możemy ustawiać postaciom priorytety, a także wymusić, by bohater w tej chwili zajął się konkretną czynnością ( z pewnymi ograniczeniami, niektóre postacie nie mogą robić pewnych rzeczy, o tym poniżej, poza tym nie możemy zmuszać nikogo do snu ani narzucać czynności "rozrywkowych", jak gra w szachy, bilard, czy zorganizowanie przyjęcia - to postacie robią wyłącznie z własnej inicjatywy). Ponadto, możemy przełączyć wybrane postaci w "tryb bojowy", podczas którego sterujemy nimi jak w RTS (ale mogą wówczas wyłącznie się poruszać i walczyć, żadnych cywilnych czynności).

Każda z postaci jest indywidualną osobowością. Jeśli chodzi o praktyczne umiejętności, jest ich około 10 - strzelanie, walka wręcz, gotowanie, medycyna, sadzenie roślin itd.  - rozwijają się dzięki używaniu osiągając poziom od 0 do 20. Bohater miał określone życie przed katastrofą - jego origin jest rozbity na dzieciństwo i dorosłość (chyba, że w dalszym ciągu jest dzieckiem - ale to tylko w modach) i określa nie tylko początkowy poziom zdolności, ale czasem wręcz blokuje pewne czynności - np. arystokrata może zacząć jako świetny negocjator i szermierz, ale nigdy nie będzie sprzątać śmieci w bazie, to poniżej jego godności, z kolei zbiegły obiekt eksperymentów laboratoryjnych może mieć wysokie umiejętności naukowe, ale umie into dyplomacja i handel. Ponadto postać określają ok 2-4 cechy specjalne - psychopata nie dostaje kar do samopoczucia za dwuznacznie moralne zachowania, "heavy sleeper" nie budzi się nawet w czasie nocnych alarmów, gdy baza jest pod ostrzałem, piroman od czasu do czasu coś podpali (jedna z najbardziej znienawidzonych cech) itd. Ale to nie wszystko - stan organizmu jest dosyć szczegółowo oddany. Ręka została trwale uszkodzona? Pewne czynności będą wykonywane mniej efektywnie. W jakim stopniu to zależy - czy postać straciła palec albo kilka, a może ma blizny po ranach siecznych albo oparzenia? Jeśli ma uszkodzoną lub straconą szczękę, mówienie czy jedzenie będzie sprawiać jej większe trudności. Kończyny, oczy,  różne organy wewnętrzne... Niektóre rany da się wyleczyć (zwłaszcza jeśli dysponujesz odpowiedniki lekami, odpowiednio wykwalifikowanym lekarzem i sprzętem medycznym), niektórych nie. Czasem zwierz odgryzie całą nogę, czasem trzeba ją amputować zanim infekcja się rozniesie... ale wtedy wprawny medyk może ją wymienić na protezę - poczynają od "pirackiej" z kawałka drewna, kończąc na bionicznym cudzie techniki. Albo wymienić rękę np. na mordercze ostrze wymontowane z pokonanego robota. Każda postać ma określone zdanie na temat innych w skali od -100 do +100, na które wpływ mają cechy postaci (np. mizogin nie przepada za paniami, a piękną postać wszyscy lubią, jeśli nie podpadnie im naprawdę mocno) czy historia ich wzajemnych stosunków (np. to, że jedna postać na własnych rękach wyniosła drugą z pola bitwy, gdy ta straciła przytomność polepszy ich stosunki, natomiast akt kanibalizmu na czyichś zwłokach negatywnie nastawi większość osób do ludożercy). Jeśli postacie naprawdę się nienawidzą, mogą wdać się w walkę, jeśli bardzo się lubią i są różnej płci (albo zboczone), mogą zawrzeć związek (a potem zaręczyć się i wziąć ślub). Poza tym, ważne jest zadowolenie postaci, na co ma wpływ wiele różnych czynników - podstawowe kwestie, takie jak "czy jestem najedzony, wyspany i zdrowy" i najróżniejsze "okazyjne", których nie sposób zliczyć - postać może być smutna, bo np. jej przyjaciel umarł, widziała rozkładające się niepochowane zwłoki, czy dlatego, że jej sypialna jest nieładna. Gdy morale jest naprawdę niskie, postać doznaje czasowego załamania nerwowego, co może objawiac się na różne sposoby - np. postać chowa się przez cały dzień w pokoju, napycha się jedzeniem, choć nie jest głodna, albo wpada w berserk i atakuje wszystkich wokół.

Co jakiś czas naszą kolonię ktoś napadnie jakiś wróg - czasem są to ludzie z innych frakcji - miejscowi tubylcy, inni rozbitkowie, kosmiczni piraci - z tymi dwiema pierwszymi frakcjami da się zawrzeć pokój. Niekiedy horda rozszalałych zwierząt, które z jakiegoś powodu pałają nienawiścią do ludzi albo oddział armii robotów, których celem jest eksterminacja biologicznego plugastwa. Jak wspomniałem wyżej, w czasie walki możemy co do zasady sterować postaciami bezpośrednio. Masakrowanie odbywa się za pomocą broni do walki wręcz i dystansowych - arsenał jest spory - noże, miecze, pałki, dzidy, różnego rodzaju pistolety, strzelby, karabiny, wyrzutnie rakiet, granaty zwykłe i z napalmem (można przy okazji sfajczyć las, uprawy, albo całą bazę). Pancerzy jest trochę mniej - właściwie tylko kamizelki kuloodporne i zbroje wspomagane (plus kilka rodzajów hełmów), aczkolwiek znaczenie ma materiał, z którego je wykonano. Jest też parę specjalnych zabawek - np. tarcza energetyczna, która (dopóki się nie rozładuje) chroni przed wrogim ostrzałem (ale również uniemożliwia strzelanie noszącemu ją - o czymś takim pisałem tutaj: https://adgedeon.blogspot.com/2016/08/bron-biaa-w-modernistycznych-swiatach.html ), czy "lanca psychiczna" sprawiająca, że wróg wpada w szał. Osłony (zarówno naturalne, jak np. drzewa, czy sztuczne, jak np. stawianie przez nas worki z piaskiem) mają znaczenie. Friendly fire występuje i jest bardzo groźny - jednym z podstawowych wyzwań przy większych bitwach jest takie ustawienie drużyny, by postacie nie stały sobie na linii strzału, a jednocześnie mogły celować do wroga. A do tego jeszcze dochodzą pułapki - miny i wnyki. Walka wymaga trochę pomyślunku (aktywna pauza jest), nawet pomimo tego, że AI wroga za silne nie jest.
W większości gier walka kończy się fizycznym wyeliminowaniem przeciwnika, czasem wprowadza się mechanikę morale sprawiającą, że wróg może uciec (takowa jest w Rimworldzie). Tymczasem tutaj koniec walki to czas na decyzje - co zrobić z pokonanymi. (O ile byli to ludzie, bo w innym przypadkach wiadomo - dzikie zwierzęta oprawić, roboty rozmontować na części). Nie każda rana powodująca utratę przytomności kończy się śmiercią. Wrogów możemy uwięzić, ale jeśli ich nie opatrzymy, szybko umrą (pytanie, czy chcemy marnować na nich lekarstwa?). A gdy już się nimi zajmiemy, możemy trzymać ich w celi i co jakiś czas podejmować próbę "nawrócenia" (ale przez ten czas musimy   karmić bezproduktywnych więźniów). Możemy wypuścić, by poprawić stosunki z ich frakcją. Możemy wyciąć im organy (co pogarsza nastrój większości osadników, którym nie podobają się takie niemoralne praktyki). A martwych należy pogrzebać. Albo spalić.

Tak piszę o wszystkim i o niczym, ale naprawdę ciężko opisać tę grę tak, żeby dać pojęcie o stopniu jej skomplikowania. Nie napisałem o tym, jaki wpływ ma estetyka bazy, tryb pór roku, rolnictwo, kulinaria, substancje psychoaktywne... Miliony drobiazgów. A kiedy gramy w trybie permadeath, co chwilę musimy podejmować ważne decyzje. Czy wycofać z walki ranną postać, czy zaryzykować jej śmierć dla zwycięstwa? Czy skorzystać z okazji i sprzedać część plonów? A co jeśli potem w zimie nam zabraknie jedzenia? Czy w razie głodu uciec się do kanibalizmu?

Dodajmy, że Rimworld już doczekał się ogromnej ilości modów - drobiazgów w rodzaju dodatkowych broni, czy mebli, ale i całkowicie nowych mechanik jak higiena, rodzicielstwo, moce psychiczne, czy wampiryzm.Po dłuższym czasie rozgrywka może zacząc się nudzić, gdy wynaleźliśmy, co się dało, nasza baza jest fortecą nie do ruszenia, a magazyny pękają w szwach od zapasów... I nie chce nam się mozolnie zbierać surowców na statek kosmiczny, by zobaczyć ekran zwycięstwa. Ale wtedy zawsze możemy zacząć od nowa - z zupełnie innymi postaciami, w innym klimacie, z innym zestawem modów.

Jeśli chodzi o technikalia - grafika.... jest. Postacie są nie bez powodu nazywane przez graczy "pionkami" - to schematyczne korpusy z głowami, widać fryzury, budowę ciała i karnację oraz ubiór, reszta to kwestia wyobraźni. I ciężko, żeby było inaczej, biorąc pod uwagę ilość czynników, które trzeba by zwizualizować przy szczegółowej grafice (utracone kończyny, blizny itd.). I tak czasem gra się chwilowo tnie przy większej liczbie osadników (ja dotarłem max. gdzieś do 30, ale rekordziści mieli ponad setkę). No ale ludzie grają Dwarf Fortress, gdzie grafy praktycznie w ogóle nie ma...
Muzyka jest ok, choć po dłuższym czasie powtarzające się melodie (chyba nie ma ich dużo) mogą się znudzić.

Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie ocenił aspektów światopoglądowych. No cóż - współżycie seksualne jest, jakkolwiek pary mogą zawierać śluby, to z reguły słuszna kolejność rzeczy jest odwrócona. Pojawiają się tzw. geje, ale na szczęście rzadko (i w sumie, skoro w grze są różne niemoralne rzeczy w rodzaju kanibalizmu czy zabijania jeńców na organy, to można to potraktować jako kolejny element symulacji, a nie propagandę).  Nie ma elementów zorganizowanej religii, zapewne z powodu politpoprawności. Choć od czasu do czasu postacie zamierają w miejscu w swoim pokoju ze statusem "praying" (odnawia to część zadowolenia) - przynajmniej tak było we wcześniejszych wersjach, gram na 18 (aktualna jest 19, zaraz będzie 1.0, celowo gram na starszej, bo część modów nie została jeszcze zaktualizowana), ale może to wina modów. Ponadto, na obrzeżach pojawiają się wstawki typu "mam nadzieję, ze jego dusza zazna spokoju" (po pogrzebaniu towarzysza w ozdobnym sarkofagu), istnieją również postacie o backgroundzie duchownego.
W każdym razie, wydaje mi się, że kiedy była dyskusja na forum nad stworzeniem moda dodającego bardziej rozbudowanego systemu religii, jakiś cwaniak zaczął się produkować "Hehehe, głupoty, w przyszłości nie będzie takich głupot jak religia", główny twórca - Tynan Sylvester - ochrzanił go i powiedział, że nie zgadza się z takim stanowiskiem. Więc w sumie na tle większości gier, nie jest źle.

Aha, gra została w znacznej mierze przetłumaczona na polski (i multum innych języków), ale kiedy ostatni raz próbowałem grać po polsku, część tekstów była jeszcze nietknięta, ponadto mody są z reguły tylko po angielsku, a nie lubię mieszania, więc gram w wersji oryginalnej.

Także tego. Mógłbym ciągnąć ten bełkot w nieskończoność, ale mam nadzieję, że dałem Wam jakieś rozeznanie, co to za gra i czy warto się nią zainteresować.


niedziela, 12 sierpnia 2018

Kwestia długowieczności

W wielu settingach występują różne rasy inteligentne... Wróć. Tak naprawdę, kiedy fantaści mówią o "rasach", tak naprawdę mają na myśli "gatunki". "Człowiek" to nie rasa, tylko gatunek, prawda? Może być co najwyżej człowiek rasy białej, czy czarnej. Analogicznie, elf, czy krasnolud to gatunek. Rasą byłby np. "Mroczny elf" (o ile ta grupa wyróżnia się jakimiś cechami biologicznymi - jak np. drowy z D&D - a nie jedynie ideologią). No ale nie będę się kopać z koniem i na użytek tej notki podtrzymam tradycyjne nazewnictwo "rasowe". Ponadto, będę w niej używał słowa "elf" niekoniecznie jako określenia leśnych długouchych łuczników (choć czasem tak), ale ogólnie "długowiecznej istoty fantastycznej" - taki skrót myślowy. Fanów krasnoludów przepraszam, ale jednak to elfy najmocniej kojarzą się z tematyką "nieśmiertelności".

Wracając do tematu. W wielu settingach występują różne rasy inteligentne. Jedną z podstawowych różnic pomiędzy nimi jest tempo starzenia się i "przewidywana długość życia". Przynajmniej w teorii, bo np. w rpg w praktyce to tylko taka ciekawostka w tle, ważniejsze jest, ile postać ma siły i zręczności, niż to, czy będzie żyć 50 czy 500 lat (po części dlatego, że i tak większość rozgrywek nie trwa nawet i 5 lat). Oczywiście, w książkach takie wątki są podejmowane częściej... Ale i tak za rzadko. Generalnie autorzy fantastyki często nie zwracają uwagi na to, jak odmienne warunki panujące w tworzonych przez nich światach, inne prawa fizyki (magia) czy biologii (długowieczność właśnie) powinny wywracać do góry nogami pewne rzeczy będące "oczywistościami" w naszym świecie i bezmyślnie przenoszą je do wymyślonych uniwersów (ba, niektórzy wręcz uznają to za cnotę, bredząc coś o "realiach historycznych" i "bo w średniowieczu tak robili", o czym piszę tutaj: http://adgedeon.blogspot.com/2016/12/zgodnosc-historyczna-niby-dlaczego.html ). W notce chcę opisać jak według mnie mniej więcej (bo jakby nie patrzeć, to w znacznej mierze gdybanie) mogłyby wyglądać pewne aspekty życia istot długowiecznych oraz rozprawić się z paroma kliszami, które uważam za bezsensowne (jak wyżej - to i tak gdybanie, ale jednak niektóre popularne rozwiązania się po prostu kupy nie trzymają).


Dojrzewanie - sto lat dzieciństwa?

W jakim tempie elfy dojrzewają? Często spotykałem się z prostym przełożeniem "No, człowiek żyje średnio powiedzmy 75 lat, dojrzewa w wieku około 17 lat. No to jak w tym świecie elf żyje 500 lat, to 17/75 z 1000 równa się 113, czyli dorosły jest w wieku 113 lat, a wieku 53 jest mentalnym i fizycznym odpowiednikiem ludzkiego ośmiolatka ". Co jest lekko absurdalne. Jeśli chodzi o umysł - ciężko sobie wyobrazić, żeby 53-latek miał wiedzę (zarówno "naukową", jak i "życiową") na poziomie 8 latka - no chyba, że jest ostro upośledzony (ale cały gatunek?). Po drugie - to, że ktoś może potencjalnie żyć 500 lat, nie oznacza, że będzie żył. W średniowieczu, jak się mówi, średnia wieku wynosiła ok. 35 lat - a przecież jak empirycznie widzimy, człowiek może żyć o wiele dłużej. Tyle, że zaraza czy wojna może go wyeliminować dużo wcześniej, niż osiągnie swój potencjał. W światach fantastycznych z reguły poziom zagrożenia jest większy, niż w "naszym" (przez co rozumiem "współczesne państwa rozwinięte) - co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że z reguły te światy są wymyślane jako arena dla przygód, a bez zagrożeń nie ma przygód. Oczywiście, umieralność w fantasy nie musi być aż tak duża, jak w "naszym" średniowieczu, dzięki np. magii leczniczej (zresztą, generalnie jestem przeciwny automatycznemu przekładaniu warunków ze średniowiecza na fantasy: http://adgedeon.blogspot.com/2016/12/zgodnosc-historyczna-niby-dlaczego.html ), a w sf to już w ogóle... Choć z drugiej strony, w takim świecie istnieją też dodatkowe, fantastyczne zagrożenia, których nie było u nas.
W każdym razie. Powiedzmy, że elfy dojrzewają w wieku 113 lat, czy innym, równie zaawansowanym. Istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że znaczna część z nich (o ile nie większość) w ciągu tych 113 lat zdąży umrzeć - ktoś ich zamorduje, ulegną wypadkowi, zachorują na coś. A gatunek, w którym przez wiele, wiele lat trzeba poświęcać czas i zasoby na wychowanie i opiekę nad małoletnim, z dużym prawdopodobieństwem, że ta inwestycja się nie zwróci, nie ma prawa przetrwać.
Sensowniejszym podejściem jest np. "Elves matured at roughly the same rate as humans, though they were not usually considered past adolescence until they reached 110 years of age" (http://forgottenrealms.wikia.com/wiki/Elf) - czyli elfy dojrzewają mniej więcej w podobnym tempie, jak ludzie, ale mija więcej czasu, nim społeczeństwo uznaje ich za w pełni dorosłych - wydłużenie dojrzewania ma charakter kulturowy, nie biologiczny. Co nie zmienia faktu, że 110 letni elf i tak powinien być bardziej doświadczony, niż 16-18 letni człowiek.

Jakie to ma przełożenie np na RPG? Powiedzmy, że gramy drużyną "młodych, 1-poziomowych" postaci, które dopiero zaczynają swoje przygody. Czy jest sens, żeby młody, 1-poziomowy człowiek miał 18 lat, a młody, 1-poziomy elf 110? Na logikę, jeśli są na podobnym poziomie doświadczenia, powinni być w chociaż trochę podobnym wieku. Nawet jeśli założymy, że przez te 110 lat elf był traktowany jako - jeśli nie dziecko, to przynajmniej "małoletni" i chowany trochę pod kloszem, to nie zmienia to faktu, że jego edukacja trwała dużo dłużej, niż człowieka, więc miał więcej czasu na nabycie i szlifowanie przydatnych umiejętności. Nawet jeśli założymy, że obaj 1-poziomowi wojownicy/magowie jako "małoletni" nie brali wcześniej udziału w prawdziwej walce, tylko np. uczyli się szermierki czy uczyli się o magii z książek, to nie zmienia to faktu, że w takim układzie elf uczył się o wiele dłużej. Dlatego, przy założeniu, że postacie zaczynają na tych samych poziomach, konieczne byłoby pewne "uśrednienie". Albo przyjmijmy, że wiek dojrzewania elfów jest jednak niższy (niech będzie trochę wyższy, niż u ludzi, ale nie drastycznie - powiedzmy, 30 lat ewentualnie przejdzie, ale nie 100). Albo np. zacznijmy kampanię dwoma 2-poziomowymi wojownikami - przy założeniu, że ten ludzki już wcześniej trochę "prochu wąchał" na prawdziwym polu bitwy, a ten elfi przez 100 lat ćwiczył szermierkę pod okiem instruktora. Przychodzi mi też do głowy taki motyw - powiedzmy, 30 letni elf, traktowany jako młodociany, nagle styka się w ludzką kulturą, trafia go szlag "Moi starsi traktują mniej jak gówniarza, a u ludzi osoby w moim wieku są uznawane za dojrzałe i poważne", opuszcza Elfowo i dołącza do ludzkiej kompanii.

Struktura społeczna - dlaczego równość nie wchodzi w grę

Skoro elfy żyją znacznie dłużej (i dłużej zachowują jasność umysłu i siłę mięśni), to ich maksymalny potencjał jest dużo większy. Obojętnie, kim jest taki elf - magiem, wojownikiem, naukowcem, tancerzem, malarzem, politykiem - jeśli ma na szlifowanie swoich umiejętności 500 lat, a nie np. 80, o ile nie jest leniwy czy wyjątkowo głupi, osiągnie w swojej dziedzinie więcej, niż człowiek. Koniec i kropka. Pokazywanie elfów, jako lepszych we wszystkich nie jest przejawem jakiejś elfofilii i niezdrowej fascynacji, tylko logiczną konsekwencją wykreowania ich jako długowiecznej rasy. A idąc dalej - logiczną konsekwencją tego jest rasizm. Jeśli istnieją elfy, to są wyższą rasą, która powinna rządzić ludźmi, koniec kropka. Zresztą, nawet jeśli wprowadzimy równość i niedyskryminację, to w naturalnej konkurencji elfy po prostu wygrają, bo są lepsze. No chyba, że na siłę wprowadzimy parytety i dyskryminację pozytywną na korzyść ludzi - ale to miałoby sens mniej więcej taki, jak podejście "To nieuczciwe, że wśród profesorów akademickich przeważają osoby inteligentne, należy dołożyć starań, żeby zapewnić wśród nich reprezentacją osób z upośledzeniem umysłowym i analfabetów, W IMIĘ RÓWNOŚCI!!!". Tak jest np u Tolkiena - elfy są lepsze, koniec kropka. Nie jest jak w wielu erpegach, że mają plus do zręczności/inteligencji/charyzmy i karę do siły lub kondycji, czy jakoś tak. Elfy są lepsze we wszystkim. Silniejsze, zwinniejsze, wytrzymalsze, mądrzejsze, piękniejsze. W czasach, gdy elfy są liczne (vide "Silmarillion") jest oczywiste, że one rządzą, są królami, książętami, panują nad narodami i prowadzą do boju armie. Człowiek może być co najwyżej wodzem jakiejś zapyziałej wioski czy wasalem elfickiego władcy. Elfia dominacja w Śródziemiu wygasa i robi miejsce dla ludzkich królestw włącznie dlatego, że elfy opuszczają ten grajdół i wypływają do Nieśmiertelnych Krain na Zachodzie.
Wydaje mi się, że sens mają następujące relacje pomiędzy elfami a ludźmi:
- elfy panują nad ludźmi, co nie znaczy, że są tyranami (jak wyżej - do pewnego stopnia "Silmarillion"... do pewnego stopnia, ciężko znaleźć przykłady, bo większość twórców wierzy fanatycznie w równość),
- elfy są protektorami ludzi, nie integrują się z nimi, ale w razie zagrożenia dostarczają wiedzy, magii itd. (trochę tak jak we "Władcy Pierścieni").
- elfy całkowicie izolują się od ludzi, wychodząc z założenia, że te prymitywne stworki nie mają niczego, czego elfy mogłyby chcieć, interweniują jedynie wtedy, kiedy jest to dla nich korzystne, np. manipulując nimi i wykorzystując jako mięso armatnie stojące na drodze wrogom zagrażającym elfom (np. Eldarzy w Warhammerze 40k), ewentualnie niektóre osobniki szukają rozrywki w zakulisowym rozgrywaniu ludzików, tworzeniu komedii i tragedii z wykorzystaniem "śmiertelników" jako marionetek (coś jak frakcja "Tkacze opowieści", którą opisałem tutaj" http://adgedeon.blogspot.com/2016/07/fantastyczne-ideologie.html )
- elfy KIEDYŚ były władcami ludzi, ale ludzkie komuchy nie mogły znieść, że lepsi od nich nimi władają i wytrzebiły długowiecznych.
Natomiast coś takiego, jak w dedekach, gdzie w typowym społeczeństwie na codzień żyją sobie ludzie, elfy i inne stwory i powiedzmy, elf może być za ucznia u ludzkiego maga, sensu nie ma.


Związki - czyste rasowo i mieszane

Najpierw kwestie związków elf-elf. Oczywiście, jako katolik za jedynie słuszny model relacji intymnych/romantycznych uważam nierozerwalny związek małżeński (o ile ktoś już konieczne w te relacje musi wchodzić) - ale to, co w Bożym zamyśle jest dobre dla istniejących ludzi, niekoniecznie byłoby dobre dla elfów. Czy "nie opuszczę Cię aż do śmierci" w sytuacji, gdy "aż do śmierci" może potrwać setki (a w niektórych settingach, nawet i tysiące) lat jest realne? I nie mówię koniecznie o tym, że elfy muszą potrzebować odmiany i co jakiś czas wymieniać, jak to teraz niektórzy mówią "partnera". Jakby się lewacy przed tym nie bronili, podstawowym celem istnienia instynktu płciowego (normalnego, nie zboczeń) jest posiadanie potomstwa - aspekty typu "wzajemne wsparcie materialne i emocjonalne" to rzeczy dodane (i mogą być realizowane w relacjach pozbawionych charakteru związku erotycznego/romantycznego).  Przy założeniu, że pani elfowa nie rodzi co sto lat kolejnych dzieci, zapewne jakiś czas po odchowaniu potomstwa (a jak wspomniałem wyżej - nie ma sensu by to odchowanie trwało zbyt długo) związek wygaśnie.
Oczywiście, biorąc pod uwagę długowieczność, "nietrwałe" elfie małżeństwo może trwać dłużej niż "wieczyste" ludzkie (bo, dajmy na to, 200 lat z 1000 to i tak więcej niż 50 z 80), więc nie musi oznaczać traktowania elfów jako niestałych rozpustników.
Ciekawie jest to pokazane w grze Arcanum (recenzja: http://adgedeon.blogspot.com/2016/11/arcanum-przypowiesc-o-maszynach-i-magyi.html ). W pewnym momencie zostaje wyjaśnione, że tamtejsze elfy w młodości przeżywają "romantyczne porywy" (właściwie, to jedyną w miarę  - choć też nie za bardzo - rozbudowaną opcją romansową jest elfka), ale "wieczne" małżeństwo na ludzką modłę jest postrzegane jako coś nagannego, dziwaczny obyczaj obcy elfom, elfia para, która tak żyje, jest uznawana za aspołeczną. I nie chodzi o krytykę na zasadzie "E, sztywniaki, purytanie, cnotki niewydymki, całe życie z jednym chłopem/jedną babą, zamiast korzystać z życia" tylko "No tak, w młodości to rozumiem, stworzyć parę, pomieszkać razem (spłodzić potomstwo itd.), ale żeby dojrzałemu, poważnemu elfowi co ma tysiąc lat chciało się bawić w takie rzeczy? Powinien się zająć czymś produktywnym, zaangażować w życie społeczności, a nie jakieś romanse, "małżeństwa" i egoizm we dwoje".
Przechodząc do związków międzyrasowych. Przy założeniu, że elfy i ludzie (czy inne rasy humanoidalne o podobnej długości życia) mogą wspólnie płodzić potomstwo... To i tak związki mieszane nie bardzo mają rację bytu. Po pierwsze - czy elf w ogóle będzie postrzegał człowieka jako potencjalnego partnera, czy jako dziecko/zwierzę/istotę niższą? To akurat jest kwestia dyskusyjna, zależy np. od tego, jak dokładnie wyglądałaby przepaść mentalna - a nawet jeśli większość elfów postrzegałaby taki związek jako pedo-zoofilię, no to cóż, dewianci też się zdarzają. Ale to nie koniec. Na ogół przyjmuje się, że średnia życia półelfów to wypadkowa pomiędzy średnimi życia ich rodziców. Na papierze wygląda to sucho - powiedzmy, mamy tabelkę, elf=1000, półelf=500, człowiek=80.... Ale "życiowo" patrząc - ilu ludzi zdecydowałoby się na stały związek, wiedząc, że druga osoba ma, powiedzmy, wadę genetyczną, która sprawi, że ich dzieci będą żyły (z punktu widzenia pierwszej osoby) bardzo krótko? Oczywiście, niektórych to nie odstraszy, ale jednak jest to mocna przeszkoda. Dalej - uznajmy, że elf nie uznaje takiego związku za dewiację, a aspekt prokreacyjny nie wchodzi w grę (no bo np. jednak nie ma tej kompatybilności genetycznej). Jest jeszcze kwestia "Czy chcę się wiązać z osobą, która za chwilę się zestarzeje i umrze"? Właściwie, to jest chyba najczęściej podawany kontraargument "in universe" przeciwko takim związkom, ale imho on akurat nie jest aż taki silny - jak wskazałem wyżej, elf wcale nie musi szukać związku, który będzie trwał całe jego życie. Ale jakaś przeszkoda to jednak jest. No i wchodzi w grę ta cała "prawdziwa miłość" na zasadzie "Nie przeszkadza mi, że wkrótce osiwiejesz i osłabniesz, będę ci przynosił kapcie i wystawiał fotel do słońca, a jak zwieracze odmówią posłuszeństwa, to podmywał, bo tego, kocham cię itd.".
Sumując - wszystkie powyższe przeszkody są do przeskoczenia. Ale mimo wszystko, takie związki powinny być czymś rzadkim i wyjątkowym (jak np. u Tolkiena, u którego dochodzą jeszcze inne kwestie, bo elfy i ludzie mają nawet inne formy życia pozagrobowego - nie inne wierzenia czy różnice religijne, tylko wiadomo, że ich dusze po śmierci idą w inne miejsca, koniec, kropka). Znowuż - sytuacja jak w dedekach, gdzie pałęta się tyle półelfów, że są wręcz uznawane za jedną z podstawowych ras, jest raczej dyskusyjna.




 PS. A propos kwestii związanych z wiekiem. Dlaczego przenoszenie sędziego w stan spoczynku w wieku 70 lat nie jest "dyskryminacją ze względu na wiek", a w wieku 65 lat już tak? A w wieku 67,5 roku? Gdzie przebiega granica i niby z czego miałaby wynikać? I czy JAKIKOLWIEK wiek, po osiągnięciu którego sędzia utraci uprawnienia do orzekania nie jest "dyskryminacją ze względu na wiek".... podobnie jak wprowadzenie wieku minimalnego dla sprawowania urzędów, czy choćby granicy pełnoletniości? Czy to nie pokazuje, że sama koncepcja "dyskryminacji ze względu na wiek" jest mocno absurdalna i jest typowym prawniczym "wytrychem"?

poniedziałek, 4 czerwca 2018

"Xenonauts" za darmo

Na gog.com letnia promocja - wiele ciekawych okazji, ale potrwa aż do 18 czerwca 2018 r., więc nie ma co się spieszyć i spokojnie można się zastanowić, co warto zakupić. Ale jest punkt programu, nad którym nie ma co się zastanawiać - i nie powinno - bo gra "Xenonauts" za darmo będzie dostępna tylko do 15:00, 6 czerwca. Jest to jeden z klonów "X-COM" (których jest tak wiele, że można spokojnie powiedzieć, że "symulator międzynarodowej organizacji militarnej broniącej Ziemi przed inwazją ufoków" to osobny podgatunek gier taktycznych) - po opiniach patrząc, spotkał się z dobrym przyjęciem. Jeśli im wierzyć - poszedł w nieco innym kierunku niż dużo głośniejszy reboot oryginalnej serii (który zresztą, jest wg mnie całkiem fajny) - gorsza grafika, mniej wodotrysków, ale chyba bardziej rozbudowany pod kątem mechaniki. W każdym razie - jak rozdają za darmo, czemu samemu nie sprawdzić?


Z Bogiem i niech żyje Wielka Polska Katolicka!

piątek, 1 czerwca 2018

Przemyślenia po "Solo"

Kolejne "Gwiezdne Wojny", kolejne przemyślenia. Całkiem nieźle się bawiłem na tym filmie, bez szału, ale OK. Nieźle zagrane, nieźle to wszystko wyglądało... Ale chyba nie do końca jest to wszystko przemyślane.

Na początek coś, co uważam za oczywisty absurd. Dryden Vos nie chce kraść coaxium z Kessel, bo to rejon syndykatu, z którym Szkarłatny Świt ma sztamę. Godzi się dopiero, gdy Beckett i Han przekonują go, że "my nie mamy układu" i jak oni zrobią ten skok, nie będzie problemu. Po czym Vos posyła razem z nimi osobę, którą określa jako swoją "prawą rękę", która bryluje na jego imprezach itd., czyli jest rozpoznawalna jako członek Świtu... I ta osoba na lajcie wychodzi sobie ze statku i dyskutuje z przedstawicielami tego "sojuszniczego" syndykatu.

Enfys Nest przekonuje Hana, że syndykaty to zło. Han pomaga oszwabić syndykat (a przecież mógł oszukać Enfys - zanieść te walizki do Vosa i z miejsca powiedzieć "Szefie, przylecieli ci terroryści, nie było wyboru, udaliśmy, że z nimi współpracujemy, planują zasadzkę przy rafinerii '"). Po czym poleciał pracować dla kartelu Huttów (gdzie jak wiemy, będzie m.in. szmuglował przyprawę z Kessel. Wydobywaną przez tych bidnych niewolników). Twórcy chcieli od razu spiąć film z Nową Nadzieją - ale chyba trochę nie wyszło. OK, wiemy, że w przyszłości Han stanie się bardziej cyniczny, ale jest założenie, że na koniec TEGO filmu dalej jest w pewnym sensie idealistą i był gotów zaryzykować życie swoje i przyjaciół tudzież zrezygnować z fortuny, żeby pomóc bojownikom w walce ze złą mafią... Więc trochę to nie gra.

Najpierw Han mówi do Chewbaccy w jego języku (którego nie zna za dobrze), trwa to przez chwilę, potem wracamy do znanego stanu, że Han mówi we wspólnym, Chewie wszystko rozumie, Chewie po swojemu i Han rozumie. Chewie w jeden dzień nauczył się wspólnego, czego nie zdążył zrobić przez 190 lat? Ewentualnie przychodzi mi do głowy takie wyjaśnienie, że na początku w tej dziurze Chewie był po prostu rozwścieczony i zdesperowany i słowa w jego języku pomogły mu się uspokoić, a dopiero potem, jak była chwilka oddechu, zgadali się, że w sumie to Chewie rozumie po basicowemu.

Do tej pory nie było ani słowa o tym, że paliwo do hipernapędu jest jakąś trudno dostępną substancją i toczą się o nie takie boje (a na logikę, skoro tak jest, to w nomen omen, gwiezdnych wojnach, walka o tak strategiczny surowiec powinna odgrywać jakąś rolę). 

Mam mieszane uczucia co do tego, że Korelia jest teraz ukazana jako zadupie i planetarny slums - w starym kanonie to była jedna z głównych i najbardziej rozwinietych "ludzkich" planet. Ponadto, do tej pory podkreślano, że to Han uratował Chewiego z niewoli i dlatego Wookie ma wobec niego dług życia i gdzie jeden, tam i drugi. W filmie w sumie obaj uratowali się nawzajem i o żadnym długu mowy nie było. Niektórym widzom to pasuje, mówią, że tak jest lepiej, że Chewie wozi się z Hanem wyłącznie z sympatii i własnej woli, a nie jest uwiązany honorowo.

Najpierw bohaterowie mają ukraść cały wagon coaxium. Nie udaje im się, więc żeby spłacić dług, muszą dostarczyć zamiennik zamówionego towaru. Dostarczają mu dwie walizki i nie pada ani słowo, że to jakiś problem (a raczej nie można założyć, że coaxium w wagonie było nierafinowane i po przeróbce też by zostały dwie walizki, bo kiedy postacie szukają zamiennika po nieudanym skoku na pociąg, pomysł z wykradnięciem nierafinowanego surowca i przerobieniem go jest potraktowany jako coś nowatorskiego).

Mamy scenę, w której Vos zabija gubernatora. To ma pokazywać, że 1) jest na tyle ważny i wpływowy, że może sobie rozwalać imperialnych urzędników, 2) że jest bezwględny. Tylko, czy to ma sens? Podobne, jak napad na imperialny pociąg? Na takim "mafijnym" poziomie można działać wyłącznie mają powiązania z władzą, tak to działa w realu i najwyraźniej tak samo to działa ze Szkarłatnym Świtem, biorąc pod uwagę, że na imprezie w jachtowieżowcu widać kilku gości w imperialnych mundurach, a Enfys Nest wspomina o tym, jak to syndykaty "ramię w ramię z Imperium" dręczą ludzi. To nie ma trochę sensu, że Vos JAWNIE rozwala gubernatora, że cyka się okraść innych złodziei, ale napad na wojskowy, imperialny pociąg jest już spoko. Tyle, że Imperium może przymykać oczy na okradanie cywilów (zwłaszcza, że założenie jest takie, że Imperium jest złe), jak długo syndykat funduje dygnitarzom prezenty i od czasu do czasu wyświadcza jakąś przysługę (tak to działa w realu), ale nie może przejść nad porządkiem dziennym nad napadami na wojskowe transporty i zabijaniem wysokich rangą urzędników. Jeśli tak sobie Vos poczyna, to nie jest gangsterem, tylko rebeliantem, a co za tym idzie - tak byłby potraktowany. Zwłaszcza, że Imperium to nie jest jakieś pipowate demokratyczne państwo prawne, które nic nie zrobi terroryście, bo brak dowodów, prawa człowieka, czy tam coś. Może ma problemy z dojechaniem sojuszu rebeliantów (kiedy jest taka potrzeba narracyjna - ale z drugiej, jakby nie patrzeć, potrafi też rozwalać całe planety), ale w otwartej wojnie raczej poradziłoby sobie z jakimś gangiem... A nawet jeśli nie, to i ciężko prowadzić szemrane interesy, z natury rzeczy wymagające dyskrecji, tudzież prowadzić luksusowe życie kosmicznego Dona Corleone gdy jesteś ściganym terrorystą i galaktyczne krążowniki mają rozkaz napierniczać do twojego jachtowieżowca z laserków przy każdym spotkaniu. Tutaj można dorobić pewne okoliczności "łagodzące" - jak się okazuje, szefem wszystkich szefów jest Darth Maul, który na tym etapie ma kosę z Palpatinem, więc można uznać, że cały ten syndykat zbrodni to dla niego tylko przykrywka dla prowadzenia wendetty. Można też ewentualnie założyć, że gubernatora Vos załatwia z błogosławieństwem jakiejś innej, wyżej postawionej imperialnej szychy, z konkurencyjnej frakcji... Ale dalej "Przed chwilą kazałem wam okraść wojskowy pociąg i strzelać do żołnierzy megapotężnego Imperium, które rządzi naszą galaktyką, ale cykam się przed podpadnięciem konkurencyjnej bandzie, bo mogą być z tego kłopoty" trochę nie pasuje.

Oglądając L3-37, miałem taką refleksję "Ale jak to? W hollywoodzkim filmie śmieją się z SJW? Oczywiście, delikatnie i w sumie z sympatią, ale że w ogóle?". Dla mnie scena z "Czego chcesz? Równouprawnienia" było w oczywisty sposób przegięta i humorystyczna. Ale okazuje się, że mnóstwo lewaków na tumblrze bierze to wszystko za dobrą monetę i cieszy się, że taka fajna postać, która mówi, co należy. 

Aha, na szczęście nic nie wynikło z tych gadek, że niby Lando jest "panseksualny" (no chyba, żeby faktycznie uznać, że leciał na droidkę). Niestety, w komiksach SW już się patologia spod znaku LGBTXYZ zalęgła, ale filmów jeszcze nie dosięgła. 



czwartek, 3 maja 2018

Przemyślenia po "Infinity War"

Tradycyjnie, spoilery i zamiast jakiejś sensownej recenzji, zbieranina luźnych rozważań.

Jest dobrze, oczywiście, żaden epicki superfinał nigdy nie będzie tak epicki i superowy, jak bym chciał, ale jest dobrze.
Nieźle udało się rozegranie tak dużej liczby bohaterów, bałem się, że nie podołają - a tu nawet część "tła" dostała swoje 5 minut (Pepper, Wong czy generał/sekretarz Ross). Zaskoczyło mnie, że w sumie "team Cap" (w tym sam Cap) poza Wandą byli jednak tak trochę na drugim planie. No bo to był film braci Russo, a to jednak tak trochę "ich" postacie. Z jednej strony, można uznać, że w tej części więcej czasu poświęcono Strażnikom, Spidermanowi czy Strange'owi, no bo pożegnaliśmy się z nimi (przynajmniej na jakiś czas). Z drugiej strony, z Bucky'm i Falconem też się rozstaliśmy (a o ile Falcon niekoniecznie miałby dużo do powiedzenia w tym filmie, o tyle Bucky'ego jednak się spodziewałem więcej).

Niektóre osoby zachwycają się Thanosem. Spoko, jest fajnym złoczyńcą, może mnie nie powalił, ale jest OK. Bardziej mnie dziwi to, że niektórzy doszukują się sensu w jego planie. Nie to, że ktoś twierdzi, że masakra jest spoko, bardziej mówiąc coś na zasadzie "No tak, ma rację, przeludnienie jest problemem, ma złe metody, ale coś trzeba z tym zrobić". Aha. No i "On jest gotów wyeliminować istoty niezależnie od ich płci, wieku, rasy, pozycji, coś tam". No tak, walka z przeludnieniem i brak dyskryminacji, to hasła, które mogą trafiać do lewicowo nastawionych osób. Tyle, że plan Thanosa jest bezsensowny i koniec. Po pierwsze, dlaczego nie próbuje użyć Kamieni po to, żeby rozwiązać problem ograniczonych zasobów w inny sposób. Na przykład pomnażając je. Pomagając istotom lepiej je zdobywać i nimi zarządzać. Dlaczego chce zostać eksterminatorem, a nie cudotwórcą, przewodnikiem lub imperatorem? Można by powiedzieć, że zarządzanie jest trudniejsze, wymaga więcej czasu itd. niż eksterminacja, ale jeśli Thanos jest takim idealistą, chyba powinien spróbować? Po drugie - to, że zabija losowo połowę istot jest minusem, a nie plusem. Wiem, że dla niektórych "niedyskryminacja" jest fetyszem... Ale nawet jeśli przyjąć, że wymordowanie połowy to dobre rozwiązanie, to czy nie lepiej byłoby zacząć, dajmy na to, od przestępców? Czy wymordowanie uczciwych ludzi albo nawet dzieci jest bardziej sprawiedliwe od zabicia kryminalistów (nawet drobnych), bo "równość"? Ponadto - nawet jeśli przyjmiemy, że w galaktyce jest wiele społeczności, dla których przeludnienie jest problemem, na pewno nie dla wszystkich. A przecież Thanos przepołowił losowo wszystkich. Czyli zapewne również niewielkie, rozwijające się społeczności. Albo dajmy na to, kolonistów, którzy niedawno zasiedlili nową planetę, właśnie po to, żeby rozwiązać problem przeludnienia i braku zasobów. Po trzecie - zabijając połowę, zabija dużo więcej niż połowę. Nagłe zniknięcie połowy ludzi, z których każdy przecież ma jakąś rolę, doprowadzi do straszliwego kryzysu. Najbardziej oczywistym przykład jest ukazany w scenie po napisach - kierowcy i piloci (i generalnie operatorzy maszyn), których nagłe zniknięcie spowoduje wypadki. Ale idąc dalej - zniknięcie rolników, robotników, inżynierów, lekarzy pogłębi problemy z zasobami, które masakra miała rozwiązać. Zniknięcie przywódców wywoła kryzys polityczny, wojny i dalsze straty. Tyle, jeśli chodzi o przywrócenie równowagi. W sumie, to wydaje mi się oczywiste, no ale jak wyżej - są ludzie, którzy odczytują to inaczej. Dla mnie Thanos jest fajną postacią, o ile traktuje się go jako szaleńca, nie "wizjonera, który przesadza".

Kilkakrotnie pojawiała się kwestia "życie w zamian za kamień". Tak, jest taka klisza, że "prawdziwy bohater" nigdy nie poświęci pojedynczego życia dla wyższego dobra (nawet jeśli oznacza to zamordowanie dużo większej ilości osób, paradoks wagonika, empatia, coś tam). Ale tutaj w sumie jej uniknięto. To, że Wanda (i reszta) miała opory przed poświęceniem Visiona było zrozumiałe, mając na względzie ich relację oraz to, że pojawiła się nadzieja na inne rozwiązanie - no i ostatecznie, gdy nie miała innego wyboru, zrobiła, co trzeba. Strange oddający kamień w zamian za życie Tony'ego wygląda bezsensownie. Dlaczego Strange, generalnie raczej zasadniczy facet, miałby sprzeniewierzać się swojej świętej misji strzeżenia Oka (zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jako czarodziej zdaje sobie sprawę z potencjału Kamieni i z tego, co Thanos może zrobić, jak je dostanie), żeby ratować jakiegoś denerwującego gościa, którego poznał parę godzin temu i którego niespecjalnie lubi? Ano dlatego, że Strange zbadał bodajże... 14 tysięcy? linii czasowych i tylko w jednej z nich Thanos może zostać pokonany. Wniosek, że w tej jednej, jedynej linii czasowej niezbędny do pokonania Szalonego Tytana okazuje się Iron Man, więc Strange dochodzi do wniosku, że Stark musi przeżyć, choćby nie wiem co. Wskazują na to inne jego słowa - w pewnej chwili mówi coś o "endgame" (co potwierdza, że to jest dla niego gambit), a przed dezintegracją, że to była "Jedyna droga". Podobnie jak Wanda Visiona, tak Quill ostatecznie jest gotów poświęcić Gamorę (w obu przypadkach poświęcana osoba sama o to prosi). Ale jest trochę zastanawiające, że Gamora jest gotowa pomóc Thanosowi zdobyć Kamień Duszy, by uratować Nebulę. Przez większość ich życia nie układało się między nimi najlepiej, ok, ostatnio zaczęły się dogadywać... Ale czy aż tak, żeby Gamora była gotowa na coś takiego, biorąc pod uwagę, że jest gotowa sama umrzeć, byle zapobiec zdobyciu Kamienia... i jako ulubiona córka Thanosa najlepiej zdaje sobie sprawę ze skutków jego działań. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że chwilę wcześniej Quill, który jest dużo bardziej emocjonalną, mniej rozsądną osobą - co zresztą chwile potem zostało bardzo dobitnie pokazane -  był gotów ją zabić (a nie tylko patrzeć, jak ktoś inny ją zabija). Nie mówię, że jakoś strasznie mnie to raziło, ale jednak było zastanawiające.


Bitwa w Wakandzie była spoko. Trochę mnie denerwuje ta superbohaterska (i nie tylko superbohaterska) klisza, kiedy z wielce wielkim zagrożeniem walczy jedynie garstka herosów, a normalne rządy czy armie nawet nie próbują, a jeśli próbują, to ich wysiłki okazują się kompletnie bezużyteczne w porównaniu z osiągnięciami garstki herosów. Akurat tutaj WSZYSTKIE wysiłki okazały się bezskuteczne, ale przynajmniej pokazano, że jeśli próbujesz odeprzeć inwazję z kosmosu, warto mieć za sobą armię a nie jedynie paru kumpli (i jest uzasadnione dlaczego inne armie prócz Wakandzkiej nie wzięły udziału w walce - Thanos nie chciał podbijać Ziemi, tylko zgarnąc przedmiot znajdujący się w Wakandzie i cała "wojna" potrwała powiedzmy parę godzin, więc USA czy Chiny nie zdążyły zareagować). Sama bitwa byłaby oczywiście bez sensu z punktu widzenia "współczesnego" realizmu. Współczesna wojna na ogół polega z grubsza na tym, że bombarduje się wroga, a gdy jego armia zostanie rozbita (co nie znaczy "wybita"), a infrastruktura zniszczona, wprowadza się szeroko rozumianą "piechotę", która ma zadanie spacyfikować niedobitki i zabezpieczyć teren (plus siły specjalne, które w międzyczasie wykonują, no, zadania specjalne). Ustawianie żołnierzy w równe kwadraty i szarżowanie na wroga to samobójstwo i koniec. Ale w sytuacji, która jest pokazana w filmie, ma to jakąś racje bytu. Thanos, pomimo absolutnego panowania w "powietrzu" (Wakanda ma lotnictwo, ale nie ma statków kosmicznych) nie może zbombardować wroga w cholerę, bo tarcza ochronna - zapewne po jakimś czasie udałoby się ją zniwelować, ale z punktu widzenia Thanosa nie ma sensu wikłanie się w długie oblężenie (bo w tym czasie bohaterowie mogą zniszczyć kamień, bo inne ziemskie państwa zareagują, a nawet jeśli Thanos je łatwo pokona, to odwlecze chwilę ostatecznego triumfu, gdy jest on tak blisko itd.). Więc Thanos zasypuje Wakandę hordą bezmyślnych, krwiożerczych potworów, bo wystarczy, żeby niewielka część z nich przedarła się przez tarczę (i odwróciła uwagę od właściwej operacji przejęcia Kamienia Umysłu). Przeciwko takiemu przeciwnikowi faktycznie walka "po średniowiecznemu" może mieć sens (szeroko rozumiany ostrzał artyleryjski nie ma racji bytu, bo lądowniki opadły blisko pola bitwy, tarcza działa w obie strony, a hordy Outridersów (tak się nazywają te stworki) w przeciwieństwie do normalnej armii nie da się rozbić, trzeba ją wybić. No i walka "kupą" może mieć sens - w prawdziwej współczesnej walce podstawą walki piechoty jest krycie się za osłonami, ale krwiożercze ufoki nie używają broni palnej). Inna sprawa, że Wakanda jest po prostu zacofana jeśli chodzi prowadzenie wojny. Zanim krzykniesz "rasizm!", pomyśl. Wakanda izoluje się od świata. Można założyć, że Wakanda od wieków nie prowadziła wojen. Gdyby prowadziła, mogłaby albo przegrać (i zostać podbita, co doprowadziłoby do utraty przykrywki), albo wygrać (co doprowadziłoby do utraty przykrywki, bo nawet gdyby nie użyli pełni siły swojej technologii, samo wygranie wojny zaprzeczałoby byciu grajdołem zamieszkanym przez pasterzy kóz). Wakandczycy mogą być świetnymi wojownikami, szpiegami, komandosami... Ale wiedzę o prowadzeniu regularnej wojny, jej logistyce, strategii itd. mają opanowaną co najwyżej w teorii.
Ale chwilami jednak było czuć trochę pustkę. Thanos, posiadacz "największej armii we wszechświecie" wszędzie popyla sam (albo w towarzystwie kilku pomagierów), co zresztą niemalże doprowadza do jego klęski w czasie walki na Tytanie, idąc po Kamień Duszy zabiera ze sobą tylko "córkę", które go nienawidzi i już raz pokazała, że jest gotowa skorzystać z okazji, by spróbowac go zabić, Nebula rozwala jednego strażnika i przejmuje gigantyczny okręt flagowy itd. (to, że wysłannicy Thanosa najpierw próbowali przechwytywać Kamienia pracując tylko parami ma sens, bo to jak rozumiem, miały być właśnie szybkie, stosunkowo "dyskretne" akcje typu "Zabieramy to i spieprzamy w miarę możliwości nie wdając się w większe walki". Znowuż, nie raziło mnie to aż tak bardzo, by odebrało przyjemność z oglądania (no i teraz przyszło mi do głowy ewentualnie takie wyjaśnienie, że Kamień Przestrzeni - ten, który był w teserakcie - "normalnie" działając przenosi jedną osobę plus najbliższych towarzyszy. Da się za jego pomocą stworzyć większy, stały portal, który jest w stanie przenosić całe armie przez kosmos, ale wymaga to czasu i przygotować - tak to chyba wyglądało w pierwszych Avengersach, gdzie Zahipnotyzowany Selvig instalował jakąś machinę wykorzystująca teserakt na dachu wieżowca. A i tak chyba Kamień jest lepszy od "zwykłej" teleportacji za pomocą zaklęć, no bo chyba czarodzieje nie są w stanie przenosić się na skalę międzyplanetarną - przynajmniej Strange nawet nie próbuje tego robić).
 No ale ogólnie Kamienie były trochę niewykorzystane. OK, Thanos może używać ich tylko, gdy zaciśnie dłoń, więc bohaterowie go non-stop napieprzają, żeby nie mógł tego zrobić i się skoncentrować - to było fajne. Ale kiedy już Thanos zaczął nawalać, to... ma do tego trochę zastrzeżeń. Skoro może "wybuchnąć" księżyc, żeby stworzyć deszcz odłamków, to czemu nie może po prostu "wybuchnąć" bohaterów, którzy są bliżej, są mniejsi itd., więc na logikę byliby łatwiejsi do ustrzelenia.

Peter Dinklage ma taką zasadę, że nie grywa krasnolud(k)ów, bo uważa za upokarzające, że autorzy-karły są ograniczenie do takich ról... Najwyraźniej jest jednak gotów zrobić wyjątek, pod warunkiem, że to będzie gigantyczny krasnolud ;)

Nie spodziewałem się takiej masakry. Zakładałem, że to będzie trochę jak z "Civil War" - na zasadzie "O, budujemy taki wielki konflikt, a kończy się na tym, że kilku gości da sobie w papę" (co nie znaczy, że Civil War mi się nie podobało). No dobra, skoro tym razem mamy wojnę na skalę galaktyczną, to ze dwie postacie na serio umrą, żeby widzowie poczuli grozę sytuacji (Lokiego i Gamorę miałem zaspoilerowanych). A tu pojechali po bandzie. Tak, zapewne znaczna część śmierci zostanie odkręcona (w zasadzie na 99,(9)%, biorąc pod uwagę, że już wcześniej zapowiedziano trzecich Strażników) - podobnie jak wielu widzów obstawiam, że "sproszkowani" powrócą - ale ci, którzy zginęli normalnie, pozostaną martwi, więc i tak masakra. Ale tak biorąc pod uwagę moment, w którym film się urywa, to już dół totalny.
W ogóle, pierwsze słowa Thanosa w filmie, “In time you’ll know what it’s like to lose.To feel so desperately that you’re right, yet to fail all the same. Dread it. Run from it. Destiny still arrives" są doskonałą "ramą". Bo w sumie Infinity War pokazało, że większość dotychczasowych działań bohaterów nic nie dała, była odwlekaniem nieuniknionego. "Ragnarok" kompletnie, całkowicie zaorany i wysadzony w powietrze, znaczy w próżnię (w trochę mniejszym stopniu dotyczy to wszystkich Thorów). Pierwsi "Strażnicy" zaorani (Xandar zniszczony, kamień z Orba przechwycony) Yondu poświęcający się, żeby uratować Quilla zaorany. Ironmany, Spiderman czy Antman - zagrożenia, które zostały pokonane w tych filmach na dłuższą metę okazały się śmiesznie nieistotne. Pierwsi Avengersi - ostatecznie Loki wręczył Thanosowi Tesseract, ze sporym opóźnieniem, ale co z tego. Drudzy Avengersi - powstrzymali jednego złoczyńcę chcącego zmasakrować ludzkość dla jej własnego dobra, pojawił się drugi, który zrobił to samo na galaktyczną skalę (nawiasem, to ostatnie trochę się wpisuje w teorię, że Kamień Umysłu, który posłużył do stworzenia Ultrona był jakoś "zainfekowany" przez Thanosa - przypominam, że Avengersi zabrali go Lokiemu, któremu powierzył go właśnie Szalony Tytan). Civil War było w znacznej mierze "wojną o Bucky'ego", Bucky'ego nie ma (a Porozumienie z Sokovii nie ma większego znaczenia, gdy świat się sypie nie ma sensu debatować nad legalnymi aspektami używania mocy). No i ostatecznie wszystko, co zrobili bohaterowie w tym konkretnym filmie, okazało się bez sensu (przynajmniej na obecną chwilę), co chyba najmocniej było pokazane przy poświęceniu Wandy i Visiona. Z punktu tradycyjnej narracji może się to wydawać kiepskim rozwiązaniem, bezsensownym przecież wszystkie wątki powinny być po coś... Ale w życiu tak nie jest. Ktoś może pokonać raka po to, żeby chwilę potem wpaść pod samochód. Można wygrać 10 bitew po to, żeby przegrać 11 i całą wojnę. Każdy kiedyś umrze, każda cywilizacja upadnie, każda gwiazda się wypali i tak dalej. Jedynie, co można osiągnąć, to odwlekać nieuniknione, jak Drax w drugich Strażnikach, unoszący Mantis w górę, żeby pożyła 5 sekund dłużej. Ostatecznie każde zwycięstwo (przynajmniej w sferze materialnej) jest iluzoryczne. Można wierzyć lub nie, w to czy na "tamtym świecie" istnieje sprawiedliwość, ale to, że na tym jej nie ma jest empirycznie sprawdzonym faktem - "urwane wątki" to nie kiepska narracja, to odrobina realizmu.
I tak sobie pomyślałem, że to właściwie mógłby być finał MCU. Tym razem się nie udało, koniec. To byłoby coś naprawdę wielkiego (OK, w "Loganie" też tak pojechano, ale jednak 99% postaci zginęło poza kadrem). Albo gdyby jednak zabici nie powrócili (tak, jest niemal pewne, że przynajmniej część wróci, bo jak wyżej - zapowiedziane filmy - ale 100% pewności nie ma. Petera Parkera może zastąpić Miles Moralez, Shuri może zostać nową Czarną Panterą itd.). W końcu w pierwszych Avengersach padło hasło "Nawet jeśli nie obronimy Ziemi, możesz być pewien, że ją pomścimy". W ogóle, to ciekawe, że żyjący bohaterowie to w zasadzie "oryginalny" skład z pierwszych Avengersów (z kilkoma dodatkami). Można by to odczytać w ten sposób, że tak naprawdę wszystko, czego dokonali Avengersi od czasu sformowania drużyny okazało się tak naprawdę na nic, wracając do punktu wyjścia, równie dobrze mogliby w pierwszych "Avengersach" przegrać.


Co dalej, oprócz ww. planu Strange'a? Wiadomo, że do ekipy dołączy Kapitan Marvel. Podobno ma być najpotężniejszą bohaterką... bohaterem... pozytywną postacią do tej pory w MCU. Najpierw dostaniemy jej film solowy, dziejący się w latach 90. No i pojawia się pytanie - co robiła przez ten czas megapotężna postać, do której telefon ma Nick Fury? OK, może sobie poszła na "emeryturę" czy coś, ale skoro teoretycznie pozostaje w gotowości i można ją wezwać, czemu nie przedzwonił do niej w pierwszych i drugich Avengersach? Dobra, tym razem kryzys jest poważniejszy, ale czy Fury mógł to ocenić w ciągu kilku sekund? No chyba, że chodziło o coś w stylu "Normalną inwazję kosmitów czy morderczego robota ogarnę, ale jak nie wiadomo skąd ludzie się rozpadają, to jest jakaś naprawdę chora akcja, nie ma co myśleć, dzwonię po Carol". Dobra, może jakoś to sensownie rozwiążą. Należy też zwrócić uwagę, że Fury nie dzwonił po prostu do Kapitan Marvel, ale do "Centrali". Czyli do kogo? Pierwsze skojarzenie to "do Agentów Tarczy". Pojawiły się plotki, że Marvel skończy z tą szopką "Coulson żyje w serialach, ale w filmach kinowych udajemy, że nie": https://www.cinemablend.com/news/2385152/could-agent-coulson-finally-return-to-the-mcu-movies-heres-what-marvels-head-of-tv-says . Na razie wygląda to na takie typowo korporacyjne gadanie w stylu "Ciekawy pomysł, nie powiem nie, nie powiem tak, ale jestem podekscytowany". No ale jeśli zamierzają ostatecznie zintegrować "Agentów" z kinówkami, to najwyższy czas. Nawet jeśli tego nie dojdzie, to na pewno będzie widoczny skutek w drugą stronę - tzn. "Wielkie Sproszkowanie" wywrze wpływ na "Agentów", bo to najmocniej zintegrowany z kinem serial. Ale ciekawe, co będzie z serialami Netflixowymi. Do tej pory podstawowym elementem integrującym je z "głównym" MCU były nawiązania do Bitwy o Nowy Jork (co nie dziwi, skoro wszystkie dzieją się właśnie w tym mieście). Pozostałe filmy dało się zignorować, do tej pory - Defendersi są "ulicznikami" i działają w innej lidze niż Avengersi, więc zrozumiałym było, czemu jedni z drugimi się nie integrują (przynajmniej w serialach solowych, bo w crossoverze spokojnie mogli poprosić o wsparcie w walce z nieumarłymi ninja chcącymi wysadzić metropolię). Jeśli w Netflixach nie będzie dramy związanej ze Sproszkowaniem, to będzie znaczyło, że doszło do ostatecznego rozdzielenia obu uniwersów. Z drugiej strony, gdyby była, to trochę jakby zabrakłoby miejsca na ich własne wątki.
Ale wracając do filmów. Oprócz Kapitan Marvel do walki dołączą Antman i Wasp - to już w zasadzie potwierdzone. Prawdopodobnie dołączy również Hawkeye, po raz drugi rezygnując z emerytury w obliczu ostatecznego kryzysu (zresztą, może mieć osobiste powody do walki - jest całkiem prawdopodobne, że ktoś z jego rodziny został zdezintegrowany). Kto jeszcze może wrócić? Całkiem sporo postaci. Skoro Red Skullowi się udało (i moim zdaniem zostało to całkiem sensownie rozwiązane), to w zasadzie każdy, kto zniknął z kadru, ale nie umarł. W pierwszej kolejności do głowy przychodzą mi przyjaciele Thora - Jane Foster raczej nie wróci, ale np. Selvig, Walkiria (no właśnie - Thor mówi o stracie "połowy załogi", czyli teoretycznie ktoś mógł się uratować - co oznaczałoby, że jednak "Ragnarok" nie został w pełni zaorany... Jak? Niektórzy widzowie coś przebąkują o kapsułach ratunkowych... Choć w takim wypadku dziwne, że Thor nie próbował ustalić, co się stało z ocalałymi), czy Sif (oficjalna wersja jest taka, że została wygnana przez Lokiego-Odyna w czasie jego rządów) moim zdaniem mogą się pojawić. Kto jeszcze? Może Sharon Carter albo Kraglin i członkowie innych klanów Ravagerów (Rocket mógłby ich wezwać na pomoc, a żeby dorwać Thanosa, trzeba będzie polecieć w kosmos, więc przydałaby się "kosmiczna" ekipa).
Wygląda na to, że Rękawica uległa zniszczeniu, sproszkowanie ją "przeładowało", wiec Thanos ma teraz 5 Kamieni, które pozwalają mu się teleportować, strzelać, zamieniać ludzi w mielonkę itd., ale nie ma "Wszechmocy spełnienia życzeń" wynikającej z połączenia wszystkich - to akurat bardzo sensowne rozwiązanie, z jednej strony wiadomo, że Thanos nie może być wszechmocny, bo wtedy cały konflikt by nie miał sensu, z drugiej - jest uzasadnione, czemu nie jest wszechmocny, a nie, bo tak, taka potrzeba narracyjna. Nie jestem natomiast pewien, jak rozumieć ostatnią scenę - czy Thanos faktycznie odszedł na emeryturę? Zadanie wykonane, kompletna zlewka? W sumie nie przejął się tym, że chyba wycięto w pień wszystkie siły inwazyjne w Wakandzie, nie próbował wykonać jakiegoś odwrotu czy coś (ale mógł po prostu przestraszyć się Thora). Z drugiej strony - wcześniej planował, że jego imperium będzie trwało dłużej, no bo chciał przekazać tron Gamorze (no chyba, że wcześniejszy plan był taki: "Jak przepołowię ludność, to zajmę się uprawą kwiatów, na władzy dla samej władzy mi nie zależy, jest dla mnie tylko narzędziem służącym do wykonania misji, więc ją oddam... Mojej ulubionej córce, bo czemu nie miałby zrobić jej prezentu!", a z wiadomych powodów część po wielokropku odpadła). No i poza tym, chyba w Wakandzie nie poległa cała "największa armia we wszechświecie"? Coś mi się kołacze, że gdzieś było powiedziane, że Chitauri i Outriderzy to tylko część gatunków rządzonych przez Thanosa? Czy w Avengers 4 sprowadzi się do poszukiwania Thanosa-pustelnika gdzieś we wszechświecie, czy jednak będzie jakaś rozróba? W sumie, to i z tego pierwszego wariantu dałoby się coś wykrzesać (skupiając się bardziej na emocjach bohaterów związanych z traumą "bycia pozostawionym itd.). Zobaczymy.




sobota, 24 lutego 2018

Przemyślenia po "Czarnej Panterze"

Tradycyjnie - to nie typowa recenzja, tylko moje luźne i mętne refleksje po obejrzeniu filmu, dla porównania z wrażeniami innych oglądających (a najlepiej, jakiejś kłótni na temat). I jak zwykle, dygresje na tematy ogólne.

Możliwość wyzwania króla na pojedynek na pierwszy rzut oka wygląda absurdalnie - w każdej chwili ktoś może przejąć w 5 minut przejąć władzę i wywrócić wszystko do góry nogami, jak to zostało zademonstrowane, tylko dlatego, że sklepał dotychczasową głowę państwa. Ale jak się zastanowić, to nie wygląda to tak bzdurnie.
1. To jest świat, w którym istnieją superbohaterowie i jest takie założenie, że król Wakandy ma być superbohaterem Wakandy, nie tyle (nie tylko) administratorem, czy nawet dowódcą armii, ale główną siłą uderzeniową. Więc system zapewniający selekcję najlepszego wojownika (a przynajmniej zapewniający, że władca będzie utrzymywał jako taką formę, na wypadek gdyby doszło do pojedynku i żeby nie kusić pretendentów łatwym zwycięstwem) ma sens.
2. Wyzwania nie może rzucić każdy, ale jak rozumiem - wodzowie plemion i członkowie rodziny królewskiej, czyli znane jednostki, które prawdopodobnie są w jakiś sposób przygotowane do sprawowania władzy itd. System nie brał pod uwagę tego, że może się nagle pojawić nieznany krewniak króla, który zagubił się gdzieś na świecie.
3. Nie jest powiedziane, jak często dochodziło do wyzwań w "nowoczesnych" czasach. Całkiem możliwe, że to taka trochę symboliczna tradycja, z której w praktyce się nie korzysta - ot, przy tzw koronacji mistrz ceremonii zadaje uprawnionym sakramentalne pytanie, czy chcą skorzystać z prawa wyzwania, oni mówią, że nie, jedziemy dalej. W realu nierzadko funkcjonują różnego rodzaju tradycje państwowe, będące pozostałością faktycznie działających instytucji, a obecnie pustymi formułkami (np. na tym w znacznej mierze opiera się funkcjonowanie monarchii w UK), które teoretycznie ktoś mógłby nagle zacząć próbować wyegzekwować.
4. Wielu ludzi za sensowny system uznaje demokrację parlamentarną, gdzie w ogóle nie ma żadnego prawdziwego-władcy gospodarza, a jedynie jacyś oligarchowie z łapanki i gdzie co 4 lata cała scena może zostać wywrócona, więc nie ma sensu prowadzić jakiejkolwiek spójne polityki, tylko doraźne pijarowe zagrywki.

W ogóle, jako osobę o monarchistycznych sympatiach ucieszył mnie całkowity brak smęcenia pt. "A może by tak demokracja, albo chociaż monarchia parlamentarna...". Co nie znaczy, że nie będzie się do tego zmierzać w następnych częściach (trochę to spalenie sercokwiatów prowadzi w tę stronę), no ale na razie jest OK. Szkoda, że działającą, prawdziwą monarchię bez durnych oskarżeń o "faszyzm" można pokazywać jedynie w fikcyjnych państwach  (i dlatego uważam, że fantastyka jest tak ważnym narzędziem w szerzeniu prawicowych idei).

Z początku wydawało mi się, że to bez sensu, że Killmonger współpracował i kumplował się z Klaue, skoro był takim ideowcem i wierzył w Black Power (nawet jeśli to ukrywał), a Klaue kradł Murzynom wibranium, kolonizator wyzyskiwacz i w ogóle. No ale po chwili namysłu.... Klaue nie był antymurzyński, tylko antywakandowy. Przecież pierwszą skradzioną partię wibranium sprzedał czarnemu księciu, chcącemu walczyć na rzecz murzyńskości. Co nie znaczy, że Klaue wspierał plany księcia z jakiegoś przekonania, ale był gotów je wspierać, dopóki hajs się zgadza (z drugiej strony, mówi o Wakandyjczykach jako o dzikusach, którzy nie zasługują na wibranium, więc jakieś rasizm przejawia, ale raczej na dalszym planie). Mimo tego, wiadomo było, że jeśli Killmonger chce wakandzkiego tronu, to kiedyś musi się obrócić przeciwko Klaue, bo on jest w Wakandzie znienawidzony, więc trzeba się od niego odciąć (a najlepiej odstrzelić). Ale czekał na właściwy moment i się doczekał chwili, kiedy Klaue był pozbawiony obstawy i ręki.

To, co zrobił ojciec T'CHalli z bratankiem było trochę bez sensu. Zostawił go, żeby podtrzymać kłamstwo. Właściwie jakie kłamstwo?  Bo jednoznacznie tego nie wyjaśnił. To, że Wakanda jest krajem pasterzy? Gdyby go zabrał ze sobą, w żaden sposób nie wpłynęłoby to na ujawnienie zaawansowania technologicznego Wakandy przed światem. Choć trzymanie w pałacu syna własnoręcznie zabitego brata mogłoby być problematyczne. Czy może chodziło o podtrzymanie pozytywnego wizerunku rodziny królewskiej? To już miałoby większy sens. Ale tak czy inaczej, to trochę bez sensu, że kompletnie nic w związku z Erikiem nie robił. Skoro Wakanda ma taką super rozwinięta siatkę szpiegowską na całym świecie, w tym w USA, to chyba nie było problemem z daleka czuwać nad bratankiem i jakoś go wspomóc. Generalnie mamy trochę powtórkę z innego ojca-króla - Odyna - który upycha problemy z przeszłości (w tym tajemnice rodzinne) pod dywan, a potem jego dzieci muszą sobie radzić, jak szambo wybija na powierzchnię.

Skoro mowa o analogiach z Thorem... Znowu mamy wojsko uzbrojone we włócznie i miecze, wspierane z powietrza przez maszyny latające wyposażone w nowoczesną broń. Podobnie wyglądała armia Asgardu w starciu z Helą (chociaż tam latacz był chyba tylko jeden i został tak szybko zestrzelony, że można go przeoczyć). O ile uzbrojenie plemienia Strażników jeszcze miało jakiś sens (broń do walki wręcz w połączeniu z "Kocykami Pola Siłowego", które mogą osłaniać przed kulami), o tyle kobieca gwardia poprzestająca na włóczniach jest mocno bez sensu. Rozumiem, plemienne tradycje itd. Włócznie miałyby sens jako broń ceremonialna/dodatkowa/używana w określonych sytuacjach (np. w takiej "karczemnej" rozróbie jak ta w Korei), ale jako jedyna broń, w sytuacji, gdy taki Klaue może sobie zmontować superminidziałko w ręce z wakandzkiego sprzętu górniczego jest trochę przesadą. Rozumiem komiks, przegięcie, ale przegięcie też można robić z sensem (czyli niechby miałby jakąś broń oprócz tych włóczni, albo niech włócznie strzelają laserem czy coś tam). Chyba tylko Shuri używała tych strzelających rękawic.

Fajne, że dostaliśmy superbohatera, który nie jest sierotą bez żadnych powiązań rodzinnych, jak to na ogół jest. Oczywiście, znowuż - W Thorach również kwestie rodzinne są ważne, ale jednak rodzina Pantery jest mniej patologiczna. Trochę raził mnie brak żałoby po starym królu np. Shuri chyba w ogóle żadnej nie okazuje, tylko od początku śmieszkuje, no ale rozumiem, że dramę związaną z tym zgonem w znacznej mierze przerobiliśmy w Civil War, a w filmach generalnie procesy emocjonalne zachodzą szybciej. Fajnie też, że dostaliśmy postaci, które wyraźnie okazują, że ich światopogląd jest dla nich ważniejszy, niż romanse - znowuż, szkoda, że gdyby nie były czarnoskórymi kobietami, zostałoby to odebrane jako fanatyzm/sztywniactwo (nie ma nic przeciwko czarnoskórym patriotkom, po prostu chciałbym więcej postaci z taką postawą) - wielu ludziom nie podoba się konserwatyzm Kapitana Ameryki.

Kwestie religijne. Już w "Civil War" ruszyło mnie to, jak Czarna Pantera mówi do Czarnej Wdowy o śmierci swojego ojca, że "my wierzymy, że śmierć to nie koniec, tylko przejście do innego świata, gdzie spotykasz swoich przodków itd.". I to tak wyglądało, jakby wyjaśniał jakąś kompletnie nową, egzotyczną ideę komuś, kto z założenia wcześniej nie słyszał o życiu pozagrobowym. Pomimo tego, że chwilę wcześniej Czarna Wdowa uczestniczyła w nabożeństwie żałobnym w chrześcijańskim kościele.
 Bo w filmach hollywoodzkich duchowość chrześcijańska nie ma prawa się pojawić. Jeśli kwestie duchowe mają się pojawić, to najczęściej będzie to duchowość buddyjska (czy raczej spłycony popbuddyzm w stylu "to nie religia, tylko styl życia"), w następnej kolejności politeistyczna/animistyczna, wreszcie islamska/judaistyczna.... I na tym koniec. Chrześcijaństwo jako religia nie istnieje, może się pojawić co najwyżej jako sztafaż, oprawa dla pogrzebu czy ślubu, ale nikt na serio nie bierze go jako fundamentu duchowości i światopoglądu. Oczywiście, w "Czarne Panterze" wychodzi to w miarę naturalnie, bo mamy Afrykańczyków wyznających plemienną religię (co nie znaczy, że nie życzę im nawrócenia na Jedyną Prawdziwą Wiarę Rzymskokatolicką) - ale to nie przypadek, że pierwsze ważne doznanie religijno-duchowe w MCU pojawia się właśnie w takim otoczeniu.

No i wreszcie kwestie "Black power/Black lives matters". Wydaje mi się, że już wspominałem o tym, że amerykańska sposób walki o "reprezentację mniejszości", jest w gruncie rzeczy mocno przesycony amerykanocentryzmem. Jak wtedy, gdy Amerykanie jojczą, że np. ktoś chce zrobić grę o średniowiecznych Czechach, w której chce pokazać średniowiecznych Czechów, na nich się skupić, o tym chce robić grę, o swoich przodkach, ale nie, powinien wstawić czarnoskóre postaci i nie to, że w średniowiecznych Czechach nie było czarnoskórych to nie argument... BO U NAS W USA JEST DUŻO MURZYNÓW, A KAŻDE DZIEŁO POWINNO SIĘ KRĘCIĆ WOKÓŁ KWESTII, KTÓRE SĄ WAŻNE DLA NAS AMERYKANÓW!!! Często brak czarnoskórych postaci jest traktowany jako "whitewashing" i brak realizmu... bo do niektórych nie dociera, że w wielu miejscach na świecie po prostu nie ma znaczącej czarnoskórej mniejszości. Np. w tak wielkich, znaczących krajach jak Chiny, Indie, czy Rosja. Dlatego mówienie, że na całym świecie, we wszystkich państwach czarnoskórzy jęczą w ucisku jest bez sensu. Każdy naród ma jakieś ciemne karty i skomplikowane moralnie sprawy, ale na serio, nie zawsze oznacza to kolonializm i niewolnictwo (w szczególności kolonializm i niewolnictwo nakierunkowane na czarnych ludzi) tudzież późniejsze tego konsekwencje. W pewnym sensie takie podejście jest rasistowskie i szowinistyczne, poprzez niedostrzeganie faktu, że nie każdy kraj rozwijał się/rozwija się w ten sam sposób, co USA (czy szerzej, Europa Zachodnia), czy ma te same problemy.... A już pośrednie obarczanie "white guilt" ww Chińczyków czy Hindusów już zdecydowania zahacza o lekki rasizm. Kogo Killmonger właściwie chce wyzwalać w Hongkongu? Oczywiście, można wziąć poprawkę na to, że MCU to nie jest nasz świat, ale jednak wydaje mi się, że różnice nie są tak daleko idące. Idąc dalej - Killmonger zapomina (i nikt go nie poprawia), że większość z tych dwóch miliardów "ludzi takich jak my" (załóżmy, że szacunek liczbowy jest trafny) to nie czarne mniejszości, tylko, hem, czarne większości. Cieszyłem się, że ten film ma się toczyć w Afryce. Bo wyżej wspomniani amerykanocentryczni SJW często zapominają, że zdecydowana większość czarnoskórych to nie są Afroamerykanie, tylko... no... Afroafrykanie. Którzy w znacznej części, jakby nie patrzeć, mają znacznie większe problemy niż prawdziwa lub wyimaginowana dyskryminacja - choroby, głód, ciągłe wojny, anarchia itd.
Dlatego jeśli Killmoger na serio chciał stworzyć "Imperium Wakandy", to powinien raczej skupić się na zjednoczeniu Afryki ( i pomocy Afrykanom), a nie na wywoływaniu rewolucji wśród 5 czarnoskórych turystów w Hongkongu. Podobnie, trochę raziło mnie to, że pierwszym krokiem w kierunku "Wakanda pomaga światu" było zbudowanie centrum naukowo-społecznego w najbogatszym kraju na Ziemi.
Z drugiej strony... Killmonger jest praktycznie Amerykaninem, więc ten amerykanocentryzm w jego wydaniu jest trochę zrozumiały (choć szkoda, że nikt nie wytknął mu, że jego plan jest nie tyle niemoralny, co bezsensowny - już pomijając wyżej podniesione kwestie, to jakim cudem wierzył, że uda mu się w pięć minut zorganizować w kilku krajach rewolucje wykorzystujące niezorganizowanych cywilów uzbrojonych w broń mieszczącą się na niewielkim lataczu). Wielu ludzi mówi, że "Killmonger miał rację, tylko wybrał złe metody", ale z tą racją też bym nie przesadzał... Co nie znaczy, że nie miał celnych uwag jak np. to w muzeum "Że ja kradnę? A wy niby skąd to macie?". Rozumiem, że centrum stworzone w danym domu wuja miało być symboliczne. No i wreszcie jako najrozsądniejszą postać pokazano Nakię, która starała się zrobić coś dobrego dla Afrykańczyków.

M'baka okazał się fajną postacią, ale nie podobała mi się scena z zakrzyczeniem Rossa. Wielu lewaków w Internecie jest nią zachwyconych "Hoho, brawo, pokazał temu białasowi, tak powinno być w realu, jak jakiś białas próbuje wygłaszać swoje białe nonsensy". Co świetnie pokazuje lewackie podejście - zamiast wysłuchać cudze argumenty i je obalić, lepiej je zignorować, albo zakrzyczeć tekstami w stylu "faszysto", "jeśli tego nie rozumiesz, to nie będe Ci tłumaczyć", "brak Ci człowieczeństwa i empatii, to jest oczywiste", czy wstawić śmieszny obrazek.

Swoją drogą - oczywiście, częścią przesłania filmu jest "budowanie murów jest głupie (Ty głupi Trumpie), refugees welcome". Widziałem, jak ktoś zauważył, że Wakanda jest bogatym, rozwiniętym państwem, ktore nie zatraciło swojej tożsamości (i dzięki może stać się światowym liderem i okazać pomoc innym), właśnie dzięki obronie swoich granic.  Oczywiście, ta wypowiedź spotkała się z odpowiedzią "na goryla". Poza tym - nie wydaje mi się, żeby w nowej, otwartej Wakandzie wyglądało to na zasadzie "Tabuny imigrantów gwałcą i rabują, zamiatamy to pod dywan" albo "Tworzymy społeczeństwo multikulti i w imię neutralności światopoglądowej od jutra wyrzekamy się wszystkich wakandzkich tradycji tudzież usuwamy z przestrzeni publicznej wszelkie nawiązania do Bast, żeby nie urażać delikatnych uczuć innowierców".
W niektórych kręgach jest też modne twierdzenie "Wakanda pokazuje, jak wyglądałaby Afryka bez kolonalizmu!". Ano nie. Jak wyglądałaby Afryka bez kolonializmu? Ano tak, jak wyglądała Afryka na chwilę przed boomem kolonialistycznym. Faktem jest, że w Europie technologia i organizacja rozwinęły się szybciej. To nie znaczy, że Europejczycy są nadludźmi, a Afrykanie podludźmi - nie twierdzę, że decydujące tu były czynniki genetyczne, na to zjawisko złożyły się różne aspekty, jak np. klimat, ukształtowanie terenu, historia itd. Ale fakt jest faktem. I faktem też jest, że kolonializm w wielu aspektach przyniósł Afryce rozwój technologiczny. Nie, nie twierdzę, że nie miał ciemnych stron. Ale próba obarczania za całe zło świata białasów (a najlepiej - białych, heteroseksualnych cismężczyzn wyznających chrześcijaństwo) jest durne.

Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem rasistą - i wiem, że większości ludzi, którzy tak myślą, nie przekonam w żaden sposób (gdyż są to właśnie ludzie, którzy dyskutują metodą "na goryla"). Jestem antylewakiem, jestem wrogo nastawiony wobec histerycznej, lewackiej propagandy, zgodnie z którą liczą się jedynie "mniejszości", mniejszości zawsze mają rację, mniejszościom wszystko się należy dlatego, że są mniejszościami, wszystko co nie mieści się w retoryce gloryfikującej mniejszości jest złe z definicji. Co nie znaczy, że nienawidzę samych "mniejszości" - zresztą, uważam, że lewackie podejście częstokroć szkodzi właśnie nim. To, że nie podoba mi się, kiedy ktoś na siłę zmienia białą postać na czarnoskórą, albo histeryzuje, że ktoś w swoim filmie nie umieścił wystarczającej ilość PoC, nie oznacza, że jestem przeciwny powstawaniu filmów, w których dominując ciekawe, czarnoskóre postaci - zamiast narzekać, że ktoś nie robi dobrego filmu o Murzynach (a skąd pomysł, że ma obowiązek robić właśnie o nich?), sam zrób dobry film o Murzynach. Poza tym, to fajne, że film pokazuje rzeczywistość, w której Murzyni są królami, naukowcami, generałami i są nimi dzięki swoim własnym zasługom, a nie lewackim "akcjom afirmacyjnym" - no i że pokazuje im, że są cele, do których warto dążyć. Zamiast mówić "No, wśród czarnoskórych jest duża przestępczość, narkomania itd... Ale to nie wasza wina, to wina białych. Nie dążcie do dołączenia elity, bo to bycie elitą jest białasowskie, zamiast tego domagajcie się socjalu od białych elit, ghetto jest ok".

Zatem, jakkolwiek film jest dobrze nakręcony, mam pewne zastrzeżenia co do wymowy - choć oczywiście, należało się spodziewać, że będzie gorzej. Niektóre aspekty są zdumiewająco konserwatywne i zdrowe (zapewne niezamierzenie), inne trącą lewackim histeryzowaniem.