wtorek, 18 kwietnia 2017

"Planeta kryształu" - opowiadanie

   Kolejne moje opowiadanie, osadzone (luźno) w tym samym uniwersum, co zamieszczona wcześniej (choć napisana później) "Moc zaufania".





   - Cholera... – mruknął zwalisty mężczyzna, ubrany w czarną kamizelkę, która nie osłaniała jego potężnych ramion. Podrapał się z namysłem po głowie, po czym odrzucił karty i mruknął – Kramer zrobił wielkie głupstwo, kiedy cię nauczył w to grać.
   Przy stoliku siedziało trzech mężczyzn – wspomniany już osiłek, zwany przez załogantów Pałkarzem, siwiejący drobny mężczyzna w poplamionym olejem roboczym kombinezonie – Kramer Viento, oraz około 12-letni chłopak. Ten drugi patrzył na trzeciego z wyraźnym zadowoleniem. Razem tworzyli ekipę zajmującą się maszynownią ,,Uśmiechu losu”. I to właśnie w tym miejscu – pośród rur i różnorakich urządzeń, przy akompaniamencie postukiwania pracujących maszyn i syczenia gazów, ucinali sobie partyjkę Wysmyrańca.
    - A żebyś wiedział, że nie głupstwo – wymruczał, nieco piskliwym głosem Kramer. – Toż nie po to go nauczyłem, żeby nas ogrywał, tylko innych... A nam będzie oddawał to co ugra, prawda, Złamas? – wyjaśnił „główny mechanik”.
    Na twarzy Marca, zwanego Złamasem (ktoś go tak nazwał, kiedy chodził z ręką na temblaku, gdy wkurzony kapitan tak go załatwił – ręką się zrosła, ale przezwisko, ku jego utrapieniu, się przyjęło) wyraz triumfu z tego, że piąty raz z rzędu ograł swych ,,opiekunów” ustąpił miejsca ponuremu rozczarowaniu.
- Jaaaasne. – mruknął.
- Jedno dobre z tego, że ten pusty diabeł się tu przypałętał... – dalej mówił Kramer. - Odkrył, że masz ten, no, dar. „Zakrzywianie rzeczywistości”, ha! Już my zrobimy z niego lepszy użytek, niż on...
Pałkarz nerwowo przełknął ślinę, patrząc z zaniepokojeniem na coś, za plecami mechanika. Marco też tam patrzył, tylko nie tyle z niepokojem, co z przerażaniem. Kramer powoli obrócił się na stołku. ,,O wilku mowa” pomyślał.
Stał przed osobnikiem, który od jego przybycia na statek, kazał się zwać ,,wielebnym Torwalem”. Ale na księdza to on nie wyglądał, o nie. Co prawda jego ciemna szata nieco przypominała sutannę – pominąwszy te skórzane dodatki. Łysa czacha też o niczym nie świadczyła. Ale te paskudne tatuaże – zwłaszcza Symbol Zatracanie, Krzyż Ostrzy, czy jak zwał, tak zwał, wokół lewego oka – toż nawet dziecko wiedziało, że to symbol Nihilistów... Ciekawe, czy kapitan uświadamia sobie, z czym igra...
- Czy mogę służyć, wielebny? – przymilnym tonem spytał Kramer, przerywając chwilę milczenia.
- Zabieram dzieciaka. – oświadczył zimny, beznamiętnym tonem Torwal.
Marca sparalizował strach. Miał ochotę zerwać się ze stołka i uciec... Schować się w labiryncie rur, aby prześladowca do nie dostał. Ale lodowate spojrzenie czarnych oczu wielebnego go sparaliżowało. Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu – zresztą w głębi serca wiedział, że nic by to nie dało. I tak człowiek w czerni by go dorwał – jak za każdym razem.
- Idziemy. – oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu Torwal, po czym ruszył w stronę wyjścia z maszynowni.
Złamas machinalnie wstał i powoli, ze spuszczoną głową ruszył za wielebnym. Wiedział, że nieposłuszeństwo kosztuje go jedynie dodatkową porcję bólu.
- A nie zapomnij do nas zajrzeć, jak skończycie, a! – usłyszał jeszcze krzyk Kramera. – Trza jeszcze trochę poćwiczyć, zanim oskubiemy paru frajerów!
Nic ich nie obchodziło. Mieli gdzieś jego cierpienie. Tak jak mieli gdzieś, kiedy kapitan nim pomiatał... Jakże ich nienawidził. Gdyby mógł, zabiłby ich wszystkich. Patrzyłby, jak...
No, może z jednym wyjątkiem.


Kapitan Mervel siedział rozparty na swoim kapitańskim krześle na mostku i popijał rakkarskie piwo. Dookoła toczyło się zwyczajne, codzienne życie na ,,Uśmiech Losu”. Brego i Victor grali w kości przy, co chwila to klnąc to, to krzycząc z radości (zazwyczaj równie niecenzuralnie) zależnie od tego, któremu się poszczęściło. Semble właśnie zgniatał obcasem puszkę od piwa. Glaukos obmacywał siedzącą mu kolanach Helenę, która chichocząc, poprawiał sobie opaskę. Zakkarin siedział na podłodze pod ścianą i dawał sobie w żyłę. Cóż na takich statkach w czasie lotu – o ile wszystko szło, jak trzeba – nie było wiele roboty.
Choć jedna osoba na pokładzie cały czas pracowała. Andrea, siostra Mervela. Cały czas siedziała przy tym radarze – czy tam innym ustrojstwie, kapitan nie musiał sobie zawracać głowy takimi drobiazgami – gapiła się w te ekrany i wskaźniki i coś tam obliczała. No tak, takich zadupiastych planet jak ta, o której mówił wielebny, nie umieszcza się w bazach danych – a potrafił podać tylko jej przybliżone te... no... kołordynaty. Dlatego Andrea musiała siedzieć przy kompie dzień i noc, żeby nie przegapić aż w zasięgu pojawi się coś pasujące do opisu tego sekciarza. Mervel widział, że dziewczyna słania się na nogach, ma podkrążone oczy i prawie przysypia – ale gówno to go obchodziło. Pozwalał jej odchodzić tylko w celu, jak to się mówi – wypróżnienia. Tylko ona na tym całym statku na tyle się znała na tym ustrojstwie, żeby wychwycić, co trzeba.
W tym momencie Andrea podniosła głowę znad panelu. Na jej twarzy po raz pierwszy od kilku dni pojawiło się ożywienie. Mervel uniósł się lekko na krześle i wpatrywał się w nią w napięciu. Przeczuwał, co się stało. Jakimś sposobem reszta załogi też się zorientowała. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w Andreę. No oprócz Zakkarina, który przebywał aktualnie w lepszym świecie.
- Chyba... Chyba ją znalazłam – w końcu wyszeptała nawigatorka.


- Patrz na kulkę – głos wielebnego dochodził do Marca jakby... z oddali. Tym razem ich spotkanie przebiegało inaczej... Nie było żadnego bólu. Żadnego przepytywania (oraz bólu – jakżeby inaczej – w razie złej odpowiedzi). W sumie to... Jakby... Nic nie było. Złamas czuł się... jakby śnił? W sumie to w ogóle się nie ,,czuł”. Nic go nie obchodziło... Miał wrażenie, cały świat – i on sam – zebrał się w tej małej ołowianej kulce, która za pomocą swoich sztuczek Torwal umieścił w powietrzu tuż przed nosem Marca.
- Obudź się. – zabrzmiało gdzieś w oddali. Chłopak nawet nie próbował zastanawiać się nad sensem tych słów. Wtem – ołowiana kulka zniknęła z pola widzenia. Marco otrząsnął się i rozejrzał dokoła.
Byli w kajucie, którą wielebny dostał od kapitana. Nie było tu nic, prócz koi, stolika i dwóch taboretów – pierwszego dnia Torwal wyrzucił wszystkie inne sprzęty, a także butelki i plakaty z gołymi babami, które zostały po poprzednim lokatorze. Panował tu straszny zaduch, a wyłączone oświetlenie nie dodawało przytulności. Marco poczuł, coś mokrego i zimnego na swoich przedramionach. Spojrzał na nie - i krzyknął przerażony. Były całe we krwi, a głębokie szramy ciągnęły się wzdłuż nich. Torwal, chowając hipnokulkę do płaszcza, stwierdził:
- Przez ponad godzinę cię torturowałem, a ty się nawet nie skrzywiłeś. Byłeś nieobecny, błądząc myślami po Pustce... Wiedziałem, że będzie z ciebie pożytek.
Marco powoli uniósł dłoń, aby dotknąć swojej głowy. Czuł, że z nią jest też coś nie tak. Była wygolona na łyso. Błądząc dłonią po nagiej czaszcze w niektórych miejscach wyczuwał jakąś szorstkość. ,,Pewnie wymalował mi te swoje znaki” – pomyślał.
W tej chwili drzwi kajuty się otworzyły i stanął w nich Victor. – Trafiliśmy na tą planetę! – krzyknął od progu. – Kapitan mówi, że w ciągu godziny będziemy gotowi do lądowania! – wtem najwyrażniej zauważył... niecodzienny wygląd Marca. Otworzył szeroko oczy i z zakłopotaniem podrapał się za uchem zdrową ręką.
   - Eeeeee.... To ja nie będę przeszkadzał – stwierdził, cofając się. 
   - Już skończyliśmy. – oznajmił wielebny, wstając ze swojego stołka. – Idziemy – rzucił Złamasowi. – Pora wypróbować cię w praktyce.


- Kiedy lądowniki będą gotowe!? – darł się na cały statek kapitan. Z niecierpliwością przemierzał mostek w te i z powrotem i nie wiadomo, czy jego sapiący oddech był spowodowany irytacją, czy wysiłkiem, jakim było przenoszenie niemałego ciężaru własnej tuszy.
- Niech ten cholerny gówniarz wam pomoże! – krzyczał Mervel na mechaników. – Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny!
- Był potrzebny mi, gdzie indziej – dał się słyszeć głęboki, mocny głos. Do pomieszczenia wszedł Torwal a za nim, nieledwie kryjąc się w cieniu wielebnego, wlókł się Marco.
- Hehe. Ciekawie się tam zabawialiście, nie powiem – parsknął śmiechem Glaukos, wskazując na ,,przyozdobioną” głowę chłopca. Jednak nikt mu nie zawtórował. Prawie wszyscy bali się narazić wielebnemu. Choć jedna osoba, nie śmiała się z innego powodu. Andrea wyrwała się do przodu, w kierunku Marca. – Co on ci zrobił? – krzyknęła.
- Zamknij się, głupia babo – warknął kapitan i złapał swoją siostrę za ramię, pchając ją na ścianę. – Zostaw go. Wkurza mnie to twoje ciągłe niańczenie go! Nie rozczulaj się teraz nad nim, musi być twardy jak ma zrobić to, o czym gadał wielebny!
    - Zostawisz ją – stwierdził Marco.
    - Co ty pieprzysz, Złamas? – warknął kapitan idąc w kierunku chłopca.
- Stawia się, bo myśli, że ktoś się wystraszy jego imidżu – znowu zażartował Glaukos.
Marco uśmiechnął się z satysfakcją. Wiele razy stawał w obronie Andrei, kiedy Mervel się na niej wyżywał. Ona zresztą odwzajemniała mu się tym samym. Zawsze to się kończyło tym samym – obrywali oboje. Ale tym razem miał asa w rękawie.
- On – wskazał na Torwala – mówi, że jestem do czegoś potrzebny na tej planecie. Potrzebujecie mnie. A ja się nie ruszę, jak nie przeprosisz Andrei i nie obiecasz, że więcej jej nie uderzysz. Aha. – uśmiechnął się mściwie – I że nigdy nie nazwiesz mnie Złamasem!
- Ja cię nauczę moresu! – ryknął kapitan.
- To bez sensu – stwierdził Torwal. – Dzięki moim rytuałom osiągnął już taki stan, kiedy ból go nie dotyczy. Nie zmusisz go. Po prostu zrób co mówi. Nie chcę tracić czasu. Bardzo nie chcę.
Mervel odchrząknął. – No dobra. Więc... Ten. Tego.... Przepraszam. Nigdy więcej jej nie uderzę. I nie nazwę cię Złamasem.... Obiecuję. Zadowolony? 
- Taaa – mruknął Marco.
Glaukos wybuchnął śmiechem, obnażając swoje ostre kły. – Kapitanie, tańczysz pan jak ten Pustak ci zagra! – wskazał na Torwala. – Jak on, albo jego nowy ,,uczeń” sobie zażyczą, żebyś zrobił striptiz, też się posłuchasz?
- Skończ z tymi dowcipami, pijawko – oświadczył beznamiętnym tonem wielebny. – Zaczynają być... irytujące.
Na bladej twarzy Glaukosa pojawił się lekceważący uśmiech.
- A ty skończ z tym szpanem, oszołomie. Ja się ciebie nie boję.
W odpowiedzi Torwal położył rękę na czymś, co miał przypięte do pasa – i co wyglądało, jak rękojeść miecza – tylko, że na rękojeści się kończyło, ostrza nie było.
- Eeee... Glaukos – mruknęła Helena. – Może weź go nie drażnij? – powiedziała i odsunęła się o krok od swego chłopaka. Inni już wcześniej zaczęli się oddalać. Wokół mężczyzny zaczynało się robić pusto.
Jednak on nie tracił rezonu. – Dajcie spokój! – krzyknął. – Czego się boicie? Mało to frajerów chodzi z samymi rękojeściami, żeby szpanować i straszyć naiwniaków?
W tym momencie Torwal wyszarpnął zza pasa wspomniany przedmiot i błyskawicznie wyciągnął do przodu rękę, machając nim przed Glaukosem, po czym znów wsadził ją za pas. Cały ruch trwał chyba mnie niż sekundę. Pozornie nic się nie stało. Glaukos dalej stał z dwriącym uśmiechem. Już miał zamiar triumfalnie stwierdzić, że miał rację i broń wielebnego jest lipna, już otworzył usta... Ale nie był w stanie nic powiedzieć. Na jego szyi, na tej wysokości, na jakiej zamachnął się Torwal, pojawiła się cieniutka, krwawa linia, a po chwili głowa Glaukosa osunęłą się z szyi, spadając z łoskotem na metalową podłogę statku. Jego ciało natychmiast poszło w ślad czerepu. Wszyscy patrzyli z trwogą na wielebnego. Ci, którzy co nieco słyszeli o Nihlistach, teraz nie mieli wątpliwości, że to co Torwal nosi za pasem to puste ostrze – jedno z tych, które Nieistota wykuwa z czystego niebytu gdzieś w mrocznych kazamatach podziemi Czarnego Słońca. Niektórzy z załogantów dopiero teraz uświadomili sobie, w jakie gówno wdepnęli, kiedy kapitan zgodził się na interesy z tym Czarnym Inkwizytorem.
- Nie stać. Nie patrzeć się. – powiedział Torwal, przerywając milczenie. – Sprzątnąc to truchło. Dalej się szykować. – wiedział, że teraz ma bezwzględny posłuch u najemników.
Wszyscy pośpiesznie ruszyli do swych zajęć. Semblle i Helena, (która lekko pociągała nosem, a łzy rozmyły jej krzykliwy makijaż). Marco, oparty o brudną, zimną ścianę, patrzył na to obojętnym wzrokiem. Glaukos zawsze był pierwszy do dokuczania. Marco nie żałował go, o nie.
- Stój spokojnie. – usłyszał zatroskany głos Andrei, która kucnęła koło niego. – Zdezynfekuję ci te rany i opatrzę je... Co ten fanatyk ci zrobił... – mruczała zajmując się rękoma chłopca. – Bardzo boli?
    - Wcale. – stwierdził Marco.
    - Nie musisz udawać.
    - Ale to prawda. – odpowiedział. Bo tak właśnie było.
- Mój dzielny chłopiec – ze łzami w oczach powiedziała Andrea, przytulając go lekko. Marco bez zastanowienia przywarł do niej, ciesząc się tą krótką chwilą bliskości, zanim będzie musiał ruszyć wykonywać dla Torwala jego spaczoną misją. Andrea była jedyną osobą, którą lubił – ba, nawet więcej. Gdyby był parę lat starszy, pewnie pokochałby ją beznadziejną, niemożliwą do zrealizowania miłością. (Choć i bez tego uważał, że jest najładniejszą kobietą we wszechświecie.) A tak... starsza od niego o kilkanaście lat Laszamarka była dla niego kimś pośrednim pomiędzy starszą siostrą a przybraną matką. Od kiedy banda najemników Mervela przygarnęła go jako kilkuletniego brzdąca (,,Przyda się takie małe, co się wszędzie wślizgnie”) Andrea była jedyną osobą, która okazywała mu choć odrobinę ciepła. Opatrywała go zawsze, kiedy kapitan albo ktoś z ekipy mu przywalił. Obcierała mu łzy, kiedy traktowali go jak śmiecia. Kiedy był mały zawsze kołysała go do snu.
I nigdy, przenigdy, nie nazwała go ,,Złamasem”.
Nawigatorka, przytuliła go mocniej i przysunęła swoją twarz do jego, tak że jej ciemne włosy łaskotały go w policzek. – Posłuchaj... – zaczęła szeptać mu do ucha – Gdybym tylko mogła, zrobiłabym wszystko, żebyś nie musiał iść na tą planetę... Ale teraz nigdzie nie możemy uciec. Kiedy tylko to się skończy... Choćby nie wiadomo co... W najbliższym porcie uciekniemy. Mervel nie zdaje sobie sprawy co zrobił... Wszedł w układ z Nihilistą. Władze Paktu nigdy mu tego nie darują. Cała załoga zgnije w lochach Prawdziwej Inkwizycji. Dobrze, że te szpetne malunki co ci zrobił, to tylko farba, nie tatuaże. Zmyję ci je, włosy odrosną... Znikniemy gdzieś. Za naszą część nagrody zaczniemy nowe życie. A jak nie dostaniemy - i tak uciekniemy. Tylko proszę... Nie daj się zabić. Proszę. – Andrea pocałowała go w czoło i wstała. Po jej błękitnoskórych policzkach płynęły łzy, a na białym kombinezonie było kilka plam krwi z ran na rękach Marca, które przed chwilą opatrzyła.
    - Lądowniki gotowe! – dał się słyszeć piskliwy głos Kramera.
    - Wszyscy do mnie – wrzasnął w odpowiedzi kapitan. – Pora na odprawę.
    - Chodźmy – uśmiechnęła się słabo Andrea.



Kapitan Mervel leciał skulony w kapsule lądownika. Generalnie te pojazdy służyły dwóm osobom naraz – ale do tej nie zmieścił by się nikt inny. Laszamar byl dosyć otyły, a jeszcze objętości dodawał mu wyszabrowany na jakimś pobojowisku pancerz bojowy, który zakładał na każdą akcję. Co prawda – ledwo się niego wbijał, a pocił się w nim jak w saunie, ale był to mały koszt za względne poczucie bezpieczeństwa. Mervel, wpatrując się nerwowo w coraz bardziej zbliżające się połacie zielonej powierzchni planety, widoczne przez okienko, w myślach powtarzał słowa informacji, które podał im Torwal.
,,Planetę zamieszkuje rdzenna ludność. Powinni... Są całkiem dzicy. W zasadzie zwierzęta. Ale mogą być groźni. Musimy się przedrzeć do kamiennej budowli w kształcie piramidy. Znaleźć tam wielki, żółty kryształ. Zabezpieczyć i zabrać. Pierwszy poleci chłopak – i on pierwszy dotrze do świątyni. Dzięki mocom, które w nim obudziłem... Przedostanie się pomiędzy tubylcami. Kiedy dorwie się do kryształu i zrobi, co mu kazałem, tubylcy przestaną być grożni. Jeśli mu się nie uda – cóż, sam to zrobię.”.
Może kapitana powinno zastanowić parę rzeczy – na przykład jakim cudem tublcy - ,,zwierzęta” mogli zbudować świątynię. Albo jakim cudem ten kryształ ma ich unieszkodliwić... Ale po pierwsze – wiedział, ze ludzie, którzy wypytują Nihilistów o ich sprawy i uzyskują odpowiedź, w najlpeszym wypadku do końca życia, co noc boją się zasnąć – a po drugie, obchodziła go tylko sowita nagroda w walucie Paktu, jaką Czarny Inkwizytor obiecał.
W końcu lądownik znalazł się bezpośrednio nad powierzchnią planety. Autopilot poderwał pojazd (a Mervel poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła) aby uniknąć zderzenia z gęsto ją porastającymi drzewami. W końcu komputer znalazł wolną przestrzeń i pojazd zarył w ziemi. Melver natychmiast, nie czekając na odczyty systemu bezpieczeństwa, wcisnął odpowiedni przycisk i właz lądownika odskoczył. Z niemały wysiłkiem, kapitan wydostał się z kapsuły. Rozejrzał się dookoła. Pojazd wylądował na bardzo rozległej polanie, pośrodku puszczy. Wszyscy pozostali – prócz Andrei i Kramera, którzy musieli zostać na ,,Uśmiechu Losu” na orbicie – i ich lądowniki już tam były.
- Tam! – wskazał stojący na lewo Torwal, wskazując coś palcem. Mervel spojrzał w tamtą stronę. W oddali wznosiła się kamienna piramida. – Tam jest kryształ! – Na te słowa, wszyscy najemnicy zaczęli biec. – Szybko, zanim tublycy nadejdą! – Mervel chciał już wrzasnąć, żeby poczekali na niego, ale na te słowa sam zaczął szybciej przebierać nogami. A nie było łatwo. Pancerz bojowy był stworzony dla ciężkiej piechoty, nie dla biegaczy.
Byli dopiero w połowie drogi, a Mervel był tak zadyszany, że czuł, że po prostu musi odpocząć. – Ej, zwolnijcie! – krzyknął. – Tu i tak nikogo nie ma.
- Fakt! – krzyknął Victor Osiem Palców, który do tej pory biegł po prawej stronie, niemal przy ścianie lasu. Przystanął i stwierdził. – Bułka z masłem. Nie ma co się śpieszyć. Wejdziemy sobie do tego kloca i... – słowa przeszły w krzyk przerażenia. Z kniei coś wyskoczyło na Victora. Najemnik nie zdążył nawet wystrzelić, kiedy leżał na ziemii, a bliskodwumetrowy stwór o pomarańczowym pysku rozdzierał go na strzępy.
- Święty Joannesie-Od-Blizn, miej nas w swojej opiece – wymamrotał kapitan, pośpiesznie się oddalając. Usłyszał terkot karabinka. To Semble krótką serią zakończył żywot tego czegoś. Stwór leżał w kałuży krwi – ale i tak wyglądało na to, że zdążył wykończyć Victora. Co gorsza, z puszczy wyłaniali się jego pobratymcy.
- Do piramidy! – wrzasnął Torwal. – Musimy dostać się do kryształu!
,,Kryształem miał się zająć Złamas” – pomyślał kapitan. ,,Cholerny gówniarz, jak zwykle do niczego się nie przydaje...”. Mervel niemal poczuł, jak jego niebieska krew odpływa z twarzy. Wyglądało na to, że pozostałe osoby z ekipy nie usłyszały wezwania Torwala, może przez wściekłe ryki wydawane przez bestie. Semble cały czas strzelał do nadbiegających stworzeń. Helena miotała swoje noże. Brego odbezpieczył i miotnął w ich kierunku granat – wybuch zmiótł kilku, ale kolejni i tak nadciągali. Zakkarin z pianą na ustach, wymachując mieczami, ruszył do ataku. Kapitan wiedział, że ten na codzień nieobecny duchem osobnik, w walce jest straszny. Kiedy był na haju, napędzały go narkotyki w jego żyłach, kiedy na głodzie – ich żądza. Ale nie na wiele to się zdało. Owszem, z wysoku wbił jedno ostrze w oko którejś bestii, drugim rozpruł brzuch jej towarszysza – ale po chwili kilka stworzeń rzuciło się na niego.Wściekle czerwona, skołutniona czupryna zniknęła pod plątaniną pomarańczowych ciał.
- Piekło i Niebiosa – krzyczał Torwal. – Bando idiotów, do piramidy! Nie macie z nimi szans.
W końcu najemnicy pojęli aluzję. Zaczęli biec – a na czele Mervel, który przez cały czas posuwał się do przodu w swym ciężkim skafandrze. Jednak bestie były szybsze. Kątem oka Kapitan zauważył jak jedno ze stworzeń jednym zamachem szponiastego łapską urywa głowę Bregowi i odrzuca ją do tyłu. Po chwili usłyszał krótki pisk Helenie. Ją chyba też dostały. Choć kapitan bał się, musiał się odwrócić.
Faktycznie, dziewczyna leżała bez życia pod nogami jednego ze stworów. Jej dośc skąpy ubiór teraz byl całkiem rozszarpany... Podobnie jak ciało. Inna bestia właśnie złapała Pałkarza za nogę i wymachiwała potężnie zbudowanym mężczyzną, niczym szmacianą lalką. Pałkarz darł się wniebogłosy, zanim stworzenie nie gruchnęło jego głową o ziemię, zgniatając ją. Leżąca bezładnie urwana czarna ręką, dowodziła, że Semble’a też dorwali chociaż nigdzie nie było widać ciała Murzyna. Jedynie Torwal się trzymał. Wymachiwał swoim pustym ostrzem na prawo i lewo, niewidzialnymi ciosami odcinając głowy i kończyny nacierających stworów. Mimo tego, kolejne zacieśniały wokół niego krąg i wątpliwym było, że przeżyje.
,,Dobrze... Paskudy zajmą się klechą, a dotrę do piramidy!” – pomyślał Mervel. Zapomniał, że przecież i tak nie wie, jak aktywować kryształ. Ruszył, przebierając nogami tak szybko jak mógł. Już, już... Ledwie kilka kroków brakowało mu do czerniejącego wejścia do świątyni, kiedy potknął się na kamieniu. ,,Wstanie w tym cholerstwie zajmie mi kilka minut” – pomyślał z paniką. ,,Mam nadzieję, że żaden z tych stworów nie...”. W tym momencie ujrzał nad sobą cień. To był jeden z ,,tubylców”. Pochylił nad Mervelem swój, przypominający tygrysi, pysk. W pierwszej chwili kapitan jęknął z frustracją – los był taki niesprawiedliwy, żeby gubić niemal na progu ocalenia! Jednak po chwili już tylko krzyczał. Najpierw kiedy potężne szpony zdzierały z jego ciała blachy pancerza – potem, kiedy zdzierały z kości skórę i mięso.


Pokryty krwią (zarówno tubylców, jak swoją), kolekcją blizn powiększoną chyba dwukrotnie i szatą w strzępach, Torwal wszedł do wnętrza świątyni. Walka była ciężka, ale z łaski Pustki, udało mu się tu dostać. Tym lepiej, że tubylcy wykończyli najemników. To zaoszczędziło wielebnemu trudu ich wykończenia po akcji. Poza tym, naocznie przekonał się, że kryształ nie jest już potrzebny na tej planecie. Kiedyś tutejsi mieszkańcy mieli wysoko rozwieniętą kulturę – teraz byli jedynie dzikimi bestiami. Ta świątynia to niejedyny pomnik ich dawnej chwały – Torwal wiedział, że gdzieś lesie kryją się wielkie miasta – teraz zapewne opustoszałe. Taaaak... Niewątpliwie ta planeta została dotknięta Zmianą. Niech pobłogosławiona będzie Zmiana!
Torwal kroczył korytarzami świątyni, podziwiając malunki na ścianach. Wszędzie roiło się od Symboli Zatracenia, Wszystkoniewidzących Ócz i Piekieł Niebios. Zauważył nawet na jednej ze ścian piękne malowidło z cyklu Lord Lecante W Całej Swej Chwale. Jak widać, emisariusze Nieistoty wykonali tutaj kawał dobrej roboty...
W końcu stanął w głównej komnacie. Nie było tu żadnych otworów w ścianach i niemal całą salę spowijał mrok. Oprócz środka, gdzie na podeście stała rozgałęziony, żółty kryształ, spowity lekką poświatą. Torwal podszedł do niego. Zdawało mu się, że w ścianach obiektu widzi, jakby przewijające się zarysy mordowanych członków załogi ,,Ostatniej Szansy” – oraz tubylców. A kiedy wytężył zmysły, miał wrażenie, jakby na granicy słuchu, rozbrzmiewały nikłe echa wściekłych ryków i okrzyków bólu. Tak, wiedział, że takie kryształy karmią się strachem, cierpieniem, nienawiścią i innymi emocjami. W końcu skądś musiały brać swą moc do Zmieniania istot w swym otoczeniu. Niech pobłogosławiona będzie Zmiana!
Po namyśle Torwal doszedł do wniosku, że jednak źle się stało, że choć część najemników nie ocalał. Przydałby się ktoś, by mu pomógł zatargać to do lądownika.
W tej chwili usłyszał dźwięk kroków na kamiennej posadzce. Odwrócił się. Z ciemności, które skrywały obrzeża komnaty, wychynął Marco. Obojętnie patrzył na Torwala.
- Dobrze, że przeżyłeś. – stwierdził wielebny. – Pomożesz mi. – z lekkim powątpiewaniem spojrzał na wątłego dzieciaka – ale zawsze lepsze to, niż nic. – Tylko powiedz mi, skoro tu dotarłeś przed nami, zgodnie z planem, czemu nie aktywowałeś kryształu?
    - Aktywowałem. – odpowiedź była krótka.
   - Więc... Więc kiedy przejąłeś kontrolę nad tubylcami, zamiast ich uspokoić napuściłeś na swych towarzyszy ze statku? No tak, z tego co wiem, nie traktowali cię zbyt dobrze. W sumie prawidłowo zrobiłeś. – stwierdził Torwal. – Zemsta jest jedną z motywacji, które pomagają zrozumieć, że istoty – i same istnienie – są nic niewarte i które umożliwiają pojęcia prawdziwych nauk Nieistoty. To kolejny krok na drodze, abyś stał się jednym z nas. Ale teraz – pomóż mi z tym kryształem.
W niczym ci nie pomogę. Ty też nie traktowałeś mnie zbyt dobrze. – odpowiedział chłopak.
     - Kiedyś zrozumiesz, że cierpienie, które ci zadałem jest niczym wobec ogromu bólu, jaki przenika wszechświat. – tłumaczył Torwal. – On jedynie ci pomoże zrozumieć bezsens istnienia. Powtarzam – pomóż mi z tym kryształem. Potem wrócimy na statek, zmusimy tego dziada i dziewuchę, by polecieli na jedną z planet kontrolowanych przez Armię Mrocznego Oświecenia. Potem ich zabijemy – a ty będziesz mógł dokończyć swoje szkolenie.     -  Obojętność została zastąpiona na twarzy Marca przez czystą nienawiść.
     - Nie skrzywdzisz Andrei! – warknął. – Nie pozwolę!
Torwal pokręcił głową w rozczarowaniem. – Widzę, że przywiązanie zbyt mocno cię pęta. Błędem było marnowanie na ciebie czasu. Nigdy nie zostaniesz Czarnym Inkwizytorem. A w każdym razie ja nie mam czasu, by cię do tego... przekonywać. – wielebny wyciągnął rękojeść pustego ostrza. – Jakoś sobie sam poradzę z tym kryształem.
Jednak zanim zdążył zadać cios, Marco machnął ręką. W ciemności wychynęła szponiasta łapa, która wytrąciła z dłoni Torwala rękojeść. Po chwili kilka innych ramion wciągnęło go w ciemność. ,,Zapomniałem, że ich wciąż kontroluje” – zdążył pomyśleć, zanim osiągnął cel swojej egzystencji – Pustkę.
Marco usiadł na stopniu podestu. Wokół niego zaczęły się gromadzić stwory. Nie zwracał na nie uwagi. Myślami był daleko. Gdzieś tam Andrea czeka na sygnał. Czeka na niego. Miał nadzieję, że uzna, że wszyscy zginęli i nie będzie go szukać. Wiedział, że nie może się z nią spotkać. Torwal nie miał racji. Marco mógł się stać jednym z Czarnych, o których wspominał, a których chłopiec wiedział z opowieści, jakimi raczyła go jego błękitnoskóra przyjaciółka. Tak naprawdę aż tak nie nienawidził ludzi z ,,Uśmiechu Losu”, żeby ich mordować. No, może kapitana. Ale... Ale te rytuały Torwala coś w nim zmieniły. A kiedy stanął koło tego kryształu... Dziwne... Paskudne obrazy i słowa same pchały mu się do głowy. Były w nich różne rzeczy. Byli tam pozabijani załoganci... Był on sam, już dorosły, jako potężny wojownik, wódz i czarnoksiężnik, podbijący planety... I niszczący je. Wreszcie respektowany... ale i znienawidzony.
W tych obrazach był też on sam, zabijający Andreę. Głosy mówiły, że przecież gdyby się postarał, już dawno mogłaby go uchronić przed razami i obelgami ze strony swego brata. Że w gruncie rzeczy jest tak samo nic niewarta, jak wszyscy. Ze tak samo jak wszyscy, zasługuje na karę.
Marco nie potrafił się powstrzymać przed wydaniem tubylcom rozkazu, by wymordowali najemników. Czy będzie potrafił powstrzymać się przed zrealizowaniem tych innych wizji? Wolał nie sprawdzać. Pozostanie tu, razem z tymi bestiami. Tutaj zdechnie on, i te zło, które się zalęgło w jego głowie.
Chłopiec skulił się, obejmując kolana i zaczął płakać. Z kąta dochodziły odgłosy szczękania i przeżuwania. To jego nowi towarzysze ucztowali na ciele Torwala.

4 komentarze:

  1. Fajne opowiadanie, chociaż ,,Moc Zaufania” spodobała mi się bardziej. Sam miałbym spory problem z zamknięciem historii z nie tak znów małą liczbą wyrazistych postaci w tak krótkiej formie.


    Rozumiem, że ten Torwal (podobnie jak cały jego ,,zakon”) celowo jest tak przerysowany?


    Swoją drogą, sam miałem kiedyś pomysł na coś podobnego do pustych ostrzy, ale one miały nazywać się Widmowe Ostrza i działać inaczej: żywym istotom nie robiłyby żadnej krzywdy, natomiast cięłyby duchy, niewrażliwe na zwykłą broń. Nie były też powiązane ze złem, wręcz przeciwnie, często używane przez dobrych bohaterów do walki z duchami kontrolowanymi przez nekromantów.


    Zauważyłem jeden istotniejszy błąd: Klaudia zmienia imię na Helenę, a Torwal w jednym momencie jest wspomniany jako Geirdo, poza tym jakieś tam drobne literówki. Dobrze, że napisałeś że to Twój starszy tekst, bo moim zdaniem widać postęp w tych nowszych ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Rozumiem, że ten Torwal (podobnie jak cały jego ,,zakon”) celowo jest tak przerysowany?"
    Zależy w jakim sensie.

    Błąd z imionami już poprawiłem, dzięki za wskazanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. ,,Zależy w jakim sensie.”

    Chodzi mi m.in. o jego wygląd (swoją drogą, jeśli członkowie tej sekty nie ukrywają swojej tożsamości, tylko noszą się tak, że z daleka widać, kim są, to jakim cudem Inkwizycja jeszcze ich wszystkich nie wytropiła?).

    Poza tym fragmenty takie jak ,,puste ostrze – jedno z tych, które Nieistota wykuwa z czystego niebytu gdzieś w mrocznych kazamatach podziemi Czarnego Słońca” czy ,,Wszędzie roiło się od Symboli Zatracenia, Wszystkoniewidzących Ócz i Piekieł Niebios. Zauważył nawet na jednej ze ścian piękne malowidło z cyklu Lord Lecante W Całej Swej Chwale” wydają mi się przesadzone. Domyślam się, że Twoim celem było wzbudzenie ,,mrocznego klimatu”, ale w takich sytuacjach chyba lepiej zachować pewną powściągliwość, by Ci Źli nie zaczęli wyglądać karykaturalnie. Oczywiście, to jest bardzo uznaniowe, ale moim zdaniem lepiej Ci to wyszło w innych tekstach, np. ,,Ląd Ostateczny”, ,,Moc zaufania” czy tamtym o nekromancie.

    Hasło ,,Niech pobłogosławiona będzie Zmiana!” wydaje mi się bardziej pasować do czcicieli Chaosu z Warhammera – w końcu to z ich perspektywy pożądanym stanem jest nieustająca się Zmiana wszystkiego. Do nihilizmu wydaje się bardziej pasować coś w stylu ,,Niech nie będzie niczego”, czy ,,Nic nie ma sensu”.

    Niemniej, sam koncept tych Nihilistów wydaje się ciekawy i chętnie dowiem się o nich czegoś więcej.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Chodzi mi m.in. o jego wygląd (swoją drogą, jeśli członkowie tej sekty nie ukrywają swojej tożsamości, tylko noszą się tak, że z daleka widać, kim są, to jakim cudem Inkwizycja jeszcze ich wszystkich nie wytropiła?)"
    Torwal przebywa wśród kosmicznych piratów, którym niekoniecznie po drodze z Inkwizycją.
    Nie będę tu robił suchego wykładu na temat tego, czym są Nihiliści, bo może kiedyś jeszcze rozwinę ten wątek, gdy się przeproszę z "science'-fiction (generalnie, świat fantasy, na którym teraz się bardziej skupiam, ma być w pewnym sensie powiązany z tym światem sf... choć nie do końca wiem jak, bo koncepcja cały czas ewoluuje). Ale przyznaję, że mogą przypominać chaosytów (i może też dlatego na razie nie będę rozwijał tego tematu, dopóki nie "dopracuję" ich na tyle, żeby stali się bardziej oryginalni). To znaczy - z tego cyklu mam jeszcze jedno opowiadanie, ale przed wrzuceniem na bloga będę musiał pewne jego fragmenty mocno przeredagować, bo wypadają strasznie, eeee, psychologicznie niewiarygodnie.

    Powiem tak - przyznaję, że to jeden z moich słabszych tekstów (nie to, żebym inne uważał za wybitne dzieła, ale nawet w takim gronie są utwory lepsze i gorsze). Wrzuciłem go, bo chyba mimo wszystko, nie jest zupełnie tragiczny, a co ma się kisić w "szufladzie".

    OdpowiedzUsuń