sobota, 26 listopada 2016

"Ląd ostateczny" - moje opowiadanie

(Jest to pierwsze dłuższe opowiadanie, które ukończyłem i które zadecydowałem się pokazać innym ludziom. Dziś, po kilku latach jestem z  niego mniej zadowolony, niż kiedyś... Tym niemniej, wrzucam)


 

Dostrzegam ironię losu, kiedy pomyślę o tym, że gdyby nie ja i mój głupi wyskok, nigdy byśmy nie dopłynęli na tą wyspę. Cóż, jak mawiają lekantyści - ,,Każdy dobry uczynek zostanie należycie ukarany”.


Mało kto na statku orientował się, ile dni trwa już rejs – zapewne tylko kapitan i nawigator. Ale wszyscy byli pewni jednego – zbyt wiele. Wszyscy, oprócz jednej osoby – doktora. On jeden łaził po pokładzie z zadowoloną z siebie miną, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kwaśne miny załogi i kolonistów. Nie zauważał też, że jego tyrady na temat tego, jakie to cuda-niewidy mają ich czekać w nowo założonej kolonii, od jakiegoś czasu wywierają odwrotny skutek. W każdym razie, w momencie, w którym towarzysze podróży doktora przeszli od niechętnych spojrzeń i komentarzy na do rękoczynów (nic wielkiego – podstawianie nogi, ,,przypadkowe” wylewanie wiadra z wodą po myciu pokładu, poszturchiwania) ten z gruntu przyjaźnie nastawiony do świata osobnik, był zrozpaczony. A wszystko wskazywało, że na tym nie będzie koniec. Ludzie zawsze muszą sobie znaleźć kozła ofiarnego. Owszem, doktor był tylko jednym z organizatorów wyprawy – na pewno nie głównym. Dlatego też, może załoganci wybaczyliby mu, że swoimi gadkami o nowym, wspaniałym świecie dopomógł werbownikom Kompanii Kolonizacyjnej we wciągnięciu ich w to bagno. Ale nie byli w stanie mu wybaczyć tego, że zamiast cierpieć razem z nimi, dalej cieszy się jak dziecko.
Ladislas właśnie patrzył, jak jeden z majtków złośliwie poklepał przechodzącego doktora po łysinie, a kiedy akademik się odwrócił i lekko płaczliwym głosem zapytał, o co chodzi marynarzowi, został poczęstowany niewybrednym komentarzem.
Ladislas usłyszał za sobą chrząknięcie. Odwrócił się. To była Liwia. Medyczka stała z założonymi rękoma i z pogardą przyglądała się całej ten scenie.
- I co? Zamierzasz tak stać i patrzeć? – zwróciła się do szlachcica. – Czy może się przyłączysz?
Po takim dictum Korwinowi nie pozostało nic innego jak zadziałać. Raz, że nikt nie będzie mu wytykał, że bezczynnie patrzy na chamstwo. Dwa, szczerze mówiąc, było mu nieco żal nieporadnego akademika. Trzy, nigdy nie należy tracić okazji, aby zyskać w oczach damy – a Liwia była jedyną osobą na na tej łajbie, do której pasowałoby to miano.
Dlatego też Ladislas wolnym krokiem podszedł do złośliwego majtka (już dawno minęły dni, kiedy nie był w stanie zrobić kilku kroków po pokładzie), po czym, ostentacyjnie kładąc dłoń na rękojeści szabli oświadczył obojętnym tonem:
- Dosyć tego.
- Bo co? – odpysknął majtek.
- Bo ja tak mówię, chamie.
Zapewne zadziorny marynarz nie ustąpiłby, ale widać przypomniał sobie, że ze Sklawinianinem lepiej nie zadzierać. Wszyscy z załogi o tym wiedzieli, od kiedy jeszcze w porcie porachował kości Kusemu, chłopu jak dąb, który odważył śmiać się z jego pochodzenia (rzecz jasna poszło na pięści – na taką hołotę żal szabli dobywać). Oczywiście potem poszli razem na piwo do tawerny – zwady, zwadami, hołota, hołotą – a z ludźmi żyć trzeba. Poza tym, niektórzy marynarze znali Korwina, który od wielu lat pracował dla Kompanii. Najemnik ochraniający transporty osadników i towarów kolonialnych to dziwne zajęcie dla sklawińskiego szlachcica. Tak się jednak złożyło, że mężczyzna był czwartym synem w dumnej, ale zubożałej rodzinie. Ziemi dla niego nie starczyło, powołania do zakonu nie czuł, a na urząd nie miał szans. Jakiś czas służył w wojsku, ale kiedy młody cesarz zasiadł na bizantyjskim tronie, ciągłe utarczki na wschodniej granicy nieco się uspokoiły i Ladislas stracił zajęcie. Dlatego też zaciągnął się do Kompanii, gdzie szybko wyrobił sobie nie najgorszą reputację. Tak czy siak, Ladislas pewien autorytet na statku miał. Dlatego też majtek wolał się wycofać – i dlatego też nie dyskutował, gdy Korwin rzucił mu – Powiedz kapitanowi, że trzeba to obgadać. Zróbmy wiec.
Mimo wszystko jego autorytet nie sięgał tak daleko, żeby wydawać rozkazy kapitanowi. Jednak kiedy ten ostatni raczył pofatygować się na pokład, Ladislas bez problemu przekonał go o konieczności organizacji zebrania. W ciągu zdrowaśki dzwonek dał sygnał, a po czterech – wszyscy zgromadzili się pod pokładem. Kubryk za dnia, gdy ściągano hamaki, służył za coś w rodzaju świetlicy. Korwin wystąpił na środek. Rozejrzał się, lustrując wzrokiem zebrany tłum. Większość stanowili marynarze oraz osadnicy - głównie prości ludzie, którzy szukali szansy na nowe lepsze życie w zamorskich krajach. Rosłe chłopy o twarzach porośniętych zarostem, wiejskie kobiety w kraciastych spódnicach. Oczywiście, byli tu też Liwia i pan doktor. Medyczka siedziała na koi z kwaśną minę. Uczony stał pod ścianą, nieco osamotniony. Na pełne niechęci spojrzenia załogantów odpowiadał zakłopotanym uśmiechem, co jakiś czas nerwowo przecierał chustką binokle, albo łysiejącą głowę. Ladislas odkaszlnął i zaczął wreszcie mówić:
- Jak wszystkim wiadomo, nie jest ciekawie. Płyniemy już kawał czasu, a lądu ani widu.
- To wszystko przez tego pierona zatraconego, omamił, gadał, że podróż będzie rach ciach! – jakaś krewka kobiecina wskazała paluchem na kulącego się doktora, a reszta zawtórowała jej pomrukami i komentarzami.
- No może trochę się pomyliłem, ale już poprawiłem wyliczenia i... – nieśmiało zaczął uczony, który pełnił na statku również rolę nawigatora. To tylko bardziej rozwścieczyło tłum.
- Dobra, cicho być! – krzyknął Ladislas, uspokajając tłum. – Nie o to teraz rzecz idzie, kto winien, tylko co mamy zrobić.
- Wracamy! – wrzasnęła znów ta sam krzykaczka.
- Ano, zanim będzie za późno – dodał kapitan.
- Nie, nie! – pokręcił swoją przypominającą jajo okolone cienką otoczką włosów głową doktor. – Z moich wyliczeń wynika, że za parę dni dopłyniemy do wyspy!
Korwin opuścił ręce. Niektórzy naprawdę nie pozwolą sobie pomóc. Teraz to doktorkowi naprawdę udało się rozwścieczyć tłum. Wszystko zmierzało w najlepszych kierunku - do samosądu. Szczerze powiedziawszy, szlachcic gotów był dać za wygraną, ale w tym momencie napotkał karcący wzrok Liwii.
- Słuchajcie! – ryknął, przekrzykując tłum. – Tyle czasu płynęliśmy, że głupio byłoby teraz zawracać, nie?
- I ty z nim? – skrzywił się kapitan.
- Chwila. Mówi, że za parę dni będziemy – mimo wszystko kontynuował Sklawinianin.
- To samo mówił miesiąc temu – ktoś krzyknął (i miał rację).
- A jak naprawdę jesteśmy już tuż, tuż? – spytał się Korwin. – To by dopiero głupota była, tyle czasu zmitrężyć i w ostatniej chwili zawrócić. Proponuję – dajmy jeszcze dwa dni czasu! Nic nie zaszkodzi, a zawsze jakaś szansa jest. – Wyglądało na to, że pomysł nie spotkał się ze specjalną aprobatą. – A jak po tych dwóch dniach, ktoś otworzy dziób, żeby płynąc dalej – od razu za burtę, bez gadania. A co! Źle mówię?
- Dobrze! Za burtę! - ryknął kapitan. Szczerze mówiąc, Ladislas nie był pewien, czy ten niezbyt lotnego umysłu człek zorientował się, że w ten sposób zaakceptował też pomysł przedłużenia rejsu – ale klamka zapadła. Korwin uratował staremu skórę, a jeśli po tych dwóch dniach uczony dalej będzie gadał swoje – no to już naprawdę nie będzie zasługiwał, żeby mu pomagać.

Słońce już dawno zaszło.. Ladislas jak co noc, wyszedł aby pooddychać świeżym powietrzem posłuchać szumu fal i pogapić się na morze. Zwłaszcza po zmroku wyglądało ono pięknie - czarne niebo odbijało się w ciemnej tafli wody. Zatracała się granica między nimi, miało się wrażenie, że patrzy się na jedną, nieskończoną otchłań pełną gwiazd. Choć Ladislas pochodził z równinnej, rolniczej krainy, cenił sobie ten widok. Był... uspokajający. I dobrze robił, zwłaszcza po takim nerwowym dniu jak ten.
- Dziękuję za to, co zrobiłeś – nagle usłyszał z tyłu głos Liwii. Odwrócił się.
- Lubisz się zakradać od tyłu, co? – mruknął.
- Co to za najemnik, który daje się podejść dziewczynie, a? – odparła uśmiechając się lekko.
- Co do podziękowań, to nie ma za co – zmienił temat Korwin. – To tobie powinien podziękować doktorek. Nie wiedziałem, że tak o niego dbasz, chyba powinienem być zazdrosny.
- Zazdrosny? – dziewczyna zaśmiała się. – Ty? Niby z jakiej racji? Najpierw musiałbyś mieć u mnie jakieś szanse. – Kpiła. Ladislasowi to nie przeszkadzało. Wiedział, że medyczka czuje coś do niego – nawet jeśli chodziło tylko o to, że lubi z nim pogadać wieczorową porą i poprzekomarzać się. A poza tym – podobał mu się sposób, w jaki się śmiała.
- A może chodzi o solidarność ludzi nauki, co? – powiedział. – Takie wybitne umysły jak ty i doktorek powinny się wspierać, co nie?
Liwia zmarszczyła brwi.
- Kpij sobie, kpij – powiedziała. – Ale nie myśl sobie, że zdałam Akademię Medyczną na piękne oczy. Ty byś nie przeszedł nawet egzaminów wstępnych. Tym bardziej, że pewnie nawet nie umiesz czytać.
- Na pewno nie na piękne oczy? Ja bym ci za nie od razu dał doktorat.
- Takie komplementy to może działają na wiejskie dziewki, musisz się bardziej postarać. Nie to, żeby miał u mnie jakieś szanse, ale może przestaniesz się kompromitować.
- Wiesz za co cię lubię? – odrzekł Ladislas. – Właśnie za to, że zawsze masz dla mnie dobre słowo. Nikt tak jak ty, nie podnosi mnie na duchu, mój ty promyczku słońca.
Porównanie nie było szczególnie trafione – pomijając fakt, że było ironiczne – bo Liwia miała ciemne włosy i oczy.
- Co ja bym zrobił, gdyby ciebie tu nie było? – kontynuował szlachcic, drapiąc się po krótko przystrzyżonych blond włosach. – Wciąż nie pojmuję, co taka wyedukowana panienka robi na tej łajbie. A potem? Przecież w tej nowej kolonii kariery nie zrobisz. Nazwać ją – za przeproszeniem – zadupiem, to zbytni zaszczyt.
- Uważasz, że myślę tylko o karierze? – zmarszczyła brwi dziewczyna. – Wiesz co? No tak, człowiek się poświęca, zgłasza na ochotnika jako lekarz niebezpiecznej wyprawy, pewnie całe życie poświęci pomocy w rozwoju nowej społeczności, ale czy ktoś to doceni?
- No już dobrze, ja cię doceniam – odpowiedział Korwin. – Naprawdę podziwiam to, że zdecydowałaś się poświęcić całe życie służbie osadnikom. I to w nowo założonej kolonii! Podziwiam, że nie przestraszyłaś się tak trudnych warunków! Pomyśl tylko – będziesz mieszkać w jakiejś lepiance, jeść tylko to co upolujesz, lub znajdziesz i nosić tylko własnoręcznie zrobione spódniczki z trawy... Nie mogę się tego doczekać – dodał z uśmiechem, zapobiegliwie robią od razu unik. I tylko to uratowało go przed uderzeniem szmatą do mycia podłogi, którą złapała Liwia.
- Świntuch! – Krzyknęła dziewczyna. Nie dała za wygraną i wciąż wymachiwała szmatą. Jednak Korwin bez problemu unikał jej wymachów. W końcu jednak zagapił się i oberwał po twarzy. W odpowiedzi wyrwał Liwii szmatę i podniósł ją w górę, przekładając z ręki do ręki, tak, że nie mogła mu jej odebrać. Śmiał się przy tym w głos. W końcu medyczka pojęła bezsens tego, co robi i też się roześmiała. Po chwili jednak znów spoważniała.
- Ale naprawdę to chyba tak tam nie będzie, co?
- Nie, podobno tam rośnie bardzo mało trawy, nie wiem czy nawet na spódniczkę ci wystarczy. Dobra, już jestem poważny! – krzyknął, widząc, że dziewczyna znów rozgląda się za szmatą. – Nie bój się, nie będzie źle. W końcu była tam już poprzednia wyprawa, na pewno jakoś tą wyspę zagospodarowali. Poza tym Kompania Kolonizacyjna nieźle nas zaopatrzyła. To poważne przedsięwzięcie. Akademia nie puściłaby twojego kochanego doktorka, gdyby było inaczej – uśmiechnął się złośliwie. – Ale trochę za późno, żeby zrezygnować, co nie? Do czego zresztą dziś sama rękę przyłożyłaś.
- Fakt. – mruknęła dziewczyna.
- Oj, no nie przejmuj się – powiedział, otaczając ją ramieniem. – Jak nie będziesz mogła wytrzymać, to będziesz mogła wrócić do Imperium. Na pewno do naszej osady będą przypływać kolejne statki. Nowi osadnicy i tak dalej. Na ten przykład doktorek na pewno wróci przy pierwszej okazji. No bo jaki pożytek z jego badań flory i fauny nowego świata mieliby akademicy, gdyby do nich nie wrócił z wynikami? No chyba, że wysłali go na wyspę, tylko dlatego, że chcieli się go pozbyć.
- Wytrzymam. – mruknęła Liwia.
- Ha! Zuch dziewczyna. No tak, na pewno ci się spodoba i zostaniesz tam na resztę życia. W zasadzie, to być jedynym lekarzem na wyspie, to niezła fucha. No i poza tym założysz tam rodzinę. Jak będzie syn, nazwiemy go Wojciech.
- Woj... – próbowała wymówić medyczka sklawińskie imię. – Co masz na myśli?
- Wojciech. Tak nazwiemy pierwszego syna, po moim ojcu.
Dziewczyna prychnęła. – Co ci się roi? Wolałabym każdego innego z tego statku, niż ciebie, ordynusie.
- O! Ranisz me serce. Ale powiem o tym takiemu Kusemu, chłopak się ucieszy, że nie jest ostatni na liście u takiej klasa panienki jak ty. No i wiesz co? Brzmiałabyś trochę bardziej przekonywająco, gdybyś się nie wtulała właśnie w moje ramię. Niby czemu to robisz, jak się mną tak brzydzisz, a?
- Bo mi ziiiimno – odpowiedziała dziewczyna.
- Więc na razie musi mi wystarczyć rola termofora. Cóż, od czegoś trzeba zacząć. Ale wiedz, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy. Ale racja. Zimno jak w sercu Dealistego. Może chodźmy do mojej kajuty, co? Zaparzymy ziółek i....
Zapewne ta wypowiedź otworzyłaby kolejny etap przekomarzania, ale w tym momencie majtek pełniący nocną wachtę w bocianim gnieździe, ryknął na cały głos ,,Ziemia”! Rzecz jasna, na takie hasło natychmiast wszyscy zerwali się z koi i pobiegli na pokład. Kapitan wyciągnął lunetę i po chwili obserwacji uroczyście potwierdził – na horyzoncie widać było cel podróży, wyspę św. Teofila.
Na pokładzie zapanował szał radości. Najbardziej chyba cieszył się triumfujący doktor. Albo i nie. Liwii udzieliła się euforia i rzuciła się Ladislasowi na szyję i ucałowała.
- Dopłynęliśmy! W końcu! Udało się! – krzyczała w przerwach, kiedy Sklawinianin oddawał jej pocałunki.

Nic nie tak nie wzmaga cierpienia, jak pamięć utraconych szczęśliwych chwil. Lecz czasem jest to jedyna rzecz, która pozwala ci przetrwać.
I tak oto dopłynęliśmy. Ale to nie nasi zacni gospodarze byli tym, kto jako pierwszy nas powitał na Sankt Theophil.

Statek był zacumowany w niewielkiej zatoce. Przybyszy powitał widok iście rajski - soczyście zielone krzewy, palmy kokosowe, plaża wysypana drobnym jasny piaseczkiem.
Koloniści wciąż jeszcze wyładowywali się ze statku. Właśnie zastanawiano się nad wysłaniem kilku zwiadowców, aby nawiązali kontakt z osadą założoną przez pierwszy transport osadników. I wtedy właśnie Korwina ogarnęły wątpliwości.
- W zasadzie, to trochę dziwne, że nie wyszli nam na spotkanie. Powinni się chyba zorientować, że statek przybił do wybrzeży? Mieli założyć osadę w pobliżu tej zatoki – powiedział Ladislas, z hukiem stawiając na ziemi kufer.
- Uważaj, delikatnie z tym, tam jest szkło – syknęła do niego Liwia.
Ale mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Wpatrywał się w coś za nią.
- Co się stało? – zapytała, odwracając się.
Z zarośli wyłonił się jakaś postać. Był to mężczyzna. Zarośnięty, wychudzony i w obdartych resztkach odzieży. Bełkotał coś pod nosem i patrzył się gdzieś w przestrzeń.
- Ej, co jest? – zapytał się kapitan okrętu, który nadzorował wyładunek, idąc w jego stronę.
Przybysz spojrzał się na niego błędnym wzrokiem, po czym zaczął chrapliwie krzyczeć: - Spalcie, wszystkich spalcie, wszystko spalcie! Plugastwo!
Kapitan popatrzył chwilę na niego, po czym wybuchnął śmiechem i zwrócił się do pozostałych załogantów, którzy zaczęli się gromadzić dookoła nich. – Hej, chyba mamy tu wariata!
Część zgromadzonych zawtórowała mu śmiechem. Obdarty przybysz przez moment stał, najpierw najwyraźniej nie rozumiejąc, co się dzieje, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz nienawiści. W końcu z okrzykiem ,,Jeden z nich!” rzucił się na wciąż rechoczącego kapitana, zaciskając dłonie na jego szyi.
Pomimo tego, że dowódca statku był chłopem na schwał, a obdartus wyglądał na wychudzonego i osłabionego, kapitan nie był w stanie się wyrwać, mimo wysiłków. Jego twarz zaczęła się robić sina. Przybysz charcząc coś niewyraźnie, wciąż zaciskał dłonie.
W końcu Ladislas jako pierwszy wyrwał się z szoku, z jakim wszyscy oglądali tą scenę. Ruszył, aby rozdzielić tych dwóch. Jednak spóźnił się. Dał się słyszeć odgłos wystrzału – to jeden z marynarzy użył muszkietu.
Obdartus z jękiem zwalił się na ziemię, wypuszczając kapitana, który natychmiast odskoczył, ciężko dysząc i rozcierając sobie szyję. Ladislas i Liwia przypadli do leżącego na ziemi dziwaka – on, aby go przesłuchać, ona aby spróbować mu pomóc. Ale i na jedno i drugie było już za późno. Strzał był na tyle celny, by nie pozostawić mu szans na przeżycie. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, ale – nie wiedzieć czemu – gdy jego wzrok padł na nachylającą się nad nim Liwię, dało się w nim widzieć straszliwe przerażenie – zanim zgasł.
- Brawo. – powiedział, wstając, Ladislas do strzelca, który wciąż stał z dymiącym muszkietem w dłoni. – Bardzo mądrze. Powiedz mi, jak masz zamiar się teraz dowiedzieć, o co mu chodziło? Chyba nie mamy na okręcie nekromanty, co?
- Prawie mnie zabił! – warknął do niego kapitan. – I kogo obchodzi, co chciał powiedzieć? To był wariat!
- Nawet wariactwa nie biorą się znikąd – mruknęła Liwia, zamykając zastrzelonemu oczy. – A chory człowiek nie zasługuje, żeby go zabić. Przecież to na pewno był jeden z pierwszych osadników.
- A to już wasz problem – odpowiedział kapitan. – My odpływamy, jak tylko się wypakujecie... Nie podoba mi się tu.

,,Nasz” problem ograniczył się do konieczności pochowania tego nieszczęśnika. Nie spotkaliśmy żadnych innych ludzi z pierwszego transportu, przed którymi musielibyśmy się tłumaczyć z jego śmierci.
Kapitan miał rację, że natychmiast odpłynął. Przynajmniej załoga statku statku uniknęła strasznego losu. Ale może gdyby pozwolił temu człowiekowi się wygadać, uratowalibyśmy się wszyscy.

Wyspa na każdym kroku zadziwiała kolonistów. Choćby nieznane, egzotyczne rośliny. Doktor nie posiadał się ze szczęścia – całymi dniami katalogował nowe okazy. Innym też tutejsza roślinność przypadła do gustu – te wszystkie owoce były miła odmianą, po okrętowych sucharach. Co ciekawe, bogactwu flory towarzyszyła całkowita nieobecność fauny. Nie było tu nawet ptaków – ba wyglądało na to, że nie ma nawet robactwa! Najwyraźniej jedynymi zwierzętami na wyspie, były kozy, które koloniści przywieźli ze sobą.
Brakowało też czegoś innego. A w zasadzie kogoś. Nie było śladu, po osadnikach z pierwszego transportu. To znaczy w sumie były – zbudowana przez nich osada i całkiem sporo pozostawionych rzeczy – ale ich samych – ani widu, ani słychu. Pomimo początkowych oporów, praktycznie podchodzący do życia przybysze zdecydowali się zająć sklecone z drewna i kryte palmowymi liśćmi chatki.
Zatem - nie było zwierząt, ani pionierów. Za to był ktoś inny. Jak to mówią – rdzenna ludność.

Wtedy jeszcze ich nie nienawidziłem – ale brzydziłem się nimi, od kiedy ich zobaczyłem. Możecie mnie nazwać prymitywem, szowinistą, ciemnogrodzianinem, który ocenia po wyglądzie i nie ma szacunku dla odmienności – ale tak właśnie było.

Rdzenni mieszkańcy wyspy nie sprawiali zbyt miłego wrażenie. Głównie z powodu przygarbionej postawy, zbyt długich rąk niemal wlekących się po ziemi i tępych mord o topornych rysach. Co najbardziej niesamowite – te rysy były u nich wszystkich niemal identyczne. Uroku nie dodawały im też mętne, małe oczka. Karnacja skóry była charakterystyczna raczej dla Negrów, niż mieszkańców Nowego Świata, ale chyba nie byli spokrewnieni z ciemnoskórymi z Afryki. Po pierwsze, Afrykanie byli na ogół dobrze zbudowani, zaś tubylcy pokraczni. Po drugie, choć plemiona i narody murzyńskie reprezentowały różne odcienie ciemnej skóry, to chyba u żadnego z nich nie występował taki odcień jak u miejscowych. Generalnie był brązowy, ale dało się w nim dojrzeć jakiś dziwny, jakby popielny, odcień szarości.
Co ciekawe, pomimo pokracznej postawy, byli najwyraźniej bardzo zręczni – o czym świadczyły choćby ich wioski zbudowane w koronach drzew. No, może wioski, to zbyt dużo powiedziane. Po prostu platformy, na których sypiali. Najwyraźniej jednak takie warunki im odpowiadały, skoro nie zajęli wioski pozostawionej przez kolonistów.
Właśnie. Wyglądało na to, że w ogóle przybycie Imperialnych – tak samo jak zniknięcie ich poprzedników – nie wywarło na miejscowych żadnego wrażenia.
Ladislas natychmiast zabrał się za przesłuchiwanie pierwszego złapanego tubylca. Jednak jedynym co miał do powiedzenia jeniec, gdy się go pytano, czy wie coś o pierwszych osadnikach, było tylko wzruszenie ramion. Tak samo z jego ziomkami. Los pionierów pozostawał w sferze domysłów.
- Może te kreatury ich wszystkich wytłukły? – zastanawiał się Ladislas, siedząc na drewnianej ławeczce w chatce, którą zajęła Liwia.
- Kreatury! Jak może tak mówić – obruszyła się medyczka. – I jeszcze te oskarżenia... Może nie są za piękni, ale nikomu nie wadzą.
- Niesamowite odkrycie dla nauki! – entuzjastycznie krzyknął doktor, który również był obecny. – Całkiem nowa rasa... A może brakujące ogniwo?
- Nieee... – mruczał do siebie Ladislas. – To chyba nie mogli być oni. Przecież osadnicy mieli broń, a ci tutaj nie znają nawet dzid i łuków. No i gdyby mieli na sumieniu tamtych, to na nasz widok albo by znów zaatakowali, albo by uciekli.
- Żyją w stanie pierwotnej niewinności, nie znająć wojen i nienawiści – rozczulił się doktor.
- No jak mają znać? – odparł Korwin. – Wygląda na to, że na wyspie do przybycia pierwszego okrętu nie mieszkał nikt, prócz nich. W pobliżu nie ma innych lądów, na których mogłyby mieszkać wrogie plemiona. Ba, nie ma tu nawet zwierząt, na które mogliby polować. Właśnie... Kolejna zagadka. Żadnych zwierzaków. Ha, ale to nie koniec. Przyglądałem się im, jak się roją dookoła swoich drzew, drepczą i skaczą po drzewach... Wśród nich nie ma kobiet ani dzieci. To bez sensu!
- Zaraza? – rzuciła Liwia.
Hmm... No niby to ma jakiś sens, ale... co za choroba wybiła by wszystkich białych, kobiety i dzieci tubylców i wszystkie zwierzęta, a ich oszczędziła? Wybredna taka?
- Może mężczyźni tej rasy charakteryzują się wysoką odpornością?
- Może. W zasadzie to by pasowało do tego, co ten człek, którego spotkaliśmy po lądowaniu, powiedział, zanim zginął. Mówił coś, żeby ,,spalić wszystko i wszystkich”. W czasie zarazy pali się ciała, no a chatki też w takim wypadku wypadałoby spalić.
Doktor aż podskoczył.
- Czyli twierdzi pan, że ten dom i wszystkie inne, to siedliska zarazy? – natychmiast wstał, żeby wyjść i czym prędzej oddalić się.
- Spokojnie, tak tylko teoretycznie powiedziałem – machnął ręką Ladislas. – Mieszkamy w nich już ze dwa tygodnie, jeśli mielibyśmy się czymś zarazić, to już dawno by się to stało.
- No tak. No tak. – Mimo wszystko doktor zbierał się do wyjścia. – Przypomniałem sobie, że miałem obejrzeć świątynię.
- Jaką znowu świątynię?
- A przez przypadek ją wczoraj odkryłem. Stoi w pobliżu tych drzew, na których mieszkają tubylcy. To jedyna naziemna budowla, jaką postawili. W środku stoi jakiś posąg, więc uznałem, że to świątynia.
- To może i my się przejdziemy z doktorem, co Liwia? – rzucił pomysł Korwin. – Może w końcu czegoś się dowiemy?
- Czemu nie?

Co jak co, ale wizyta w tej norze powinna nas przekonać, że te kreatury nie mają dobrych zamiarów.

- No, arcydzieło, jak to się mówi, sztuki sakralnej to to nie jest – mruknął Ladislas, rozglądając się po miejscu kultu. Była to prosta chata, na środku której tkwił głaz – dziwny, matowoczarny kamień. Pomimo nieregularnego kształtu jego powierzchnia była gładka i lśniąca, jak wyszlifowana. Przed nim stała jakaś topornie wykonana rzeźba. Doktor natychmiast zaczął szkicować ją w swoim notatniku, kucając przy tym – dla kogoś jego wieku (i tuszy) droga z osady do chramu nie była spacerkiem.
- Oj, bo ty do wszystkiego musisz przykładać swoją miarę... – żachnęła się Liwia. Taki płaski jesteś. Trochę otwartości na odmienną kulturę. To się nazywa ,,sztuka prymitywna”.
- Najpierw musi być jakaś kultura, żebym był na nią otwarty – odparł Ladislas. –No i przyznaj, mówisz tak tylko dlatego, żeby być mi na przekór a tobie też się tu nie podoba.
Liwia westchnęła. – No niech ci będzie. Jakoś tu tak... Dziwnie.
- Ano, to jest nie tylko brzydkie, ale wywołuje u mnie... Jakieś takie dziwne uczucie. Nie umiem tego opisać, ale jest... no, nieprzyjemnie.
- Aleś się wrażliwy zrobił – zakpiła Liwia. – Ale... Fakt. Jakby coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Korwin otworzył szeroko usta. – Mam! – krzyknął. – Demon! Tubylcy czczą mroczne siły i wywołali demona, który pozabijał wszystkich!
Liwia ciężko westchnęła.
- Mój ty zabobonny biedaku... Może lepiej przestań myśleć nad tymi zagadkami, uwierz mi, ale w myśleniu nie jesteś dobry. Nie to, że żebyś był dobry w czymkolwiek innym.
- Śmiej się, śmiej. – odpowiedział Korwin - Zanim zaciągnąłem się do pracy (sformułowanie ,,na służbę” nigdy nie przeszłoby mu przez gardło) do ochraniania osadników w Kompanii Kolonizacyjnej, służyłem w sklawińskiej armii. Nikt, komu zdarzyło się walczyć z nekromanckim pomiotem, nie wątpi w istnienie ciemnych sił.
- Ciemny to ty jesteś, chłopcze – zaśmiała się Liwia. – I nie próbuj imponować historiami o swoich wyczynach wojennych. Na pewno dali cię do kuchni. A te blizny sam sobie zrobiłeś przy goleniu. Poza tym, pomyśl – wezwali demona, żeby im pożarł wszystkie kobiety i dzieci?
- Może złożyli je w ofierze. Składali zwierzaki, a jak ich zabrakło, zabrali się za własne kobiety – nie dawał za wygraną Ladislas.
- Tu nie ma żadnych śladów składania ofiar – powiedział doktor, który właśnie oglądał dziwny, czarny kamień. – Nietypowe, bo jest tu ołtarz... W ogóle to jest niezwykłe, bo ołtarz stoi na środku, jakby to on był najważniejszy, nie posąg bóstwa.
Ladislas poszedł w kierunku ołtarza. Najpierw spojrzał na drewniany posąg. Z grubsza przypominał on człowieka – i to, co bardzo dziwne, prawidłowej postawy, nie takiej jak tubylcy. Jego twarz była grubo ciosana, lecz mimo wszystko rysy wydawały się z jakiś sposób znajome – choć Korwin nie był w stanie przypomnieć sobie, z kim mu się kojarzą. Nie zastanawiał się jednak nad tym dłużej, bo jego wzrok przykuł stojący przed posągiem głaz – jak twierdził doktor, ołtarz. Lśniący, czarny kamień sprawiał niesamowite wrażenie. Wręcz hipnotyczne. Korwin patrząc na niego. czuł pustkę w głowie, nie był w stanie zebrać myśli, czy choćby oderwać wzrok od głazu. Jakby wszystko... przestało go obchodzić.
Nagle coś go wyrwało z otępienia. Zamiast swojego odbicia w zwierciadle kamienia, ujrzał szpetną gębę tubylca. Natychmiast się odwrócił. Jednak to nie było złudzenie. W wejściu do chaty, stał jeden z rdzennych mieszkańców wyspy.
- Czego chcesz? – spytał się szlachcic tubylca.
Ten wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
- Czemu nie składacie ofiar swojemu bożkowi? – Korwin wskazał na posąg.
Przybysz znów wzruszył ramionami i odpowiedział ,,uczebe”.
- A może składacie, co? Coście zrobili ze swoimi kobietami, a?
Po raz kolejny ta sama reakcja.
- Oni tak na wszystko odpowiadają – powiedziała Liwia. – Próbowałam dać jednemu spodnie, bo wstyd, że tak biegają z... ze wszystkim na wierzchu – zarumieniła się lekko. – Nie wziął, a jak próbowałam go namówić, to powiedział właśnie ,,uczebe” i sobie poszedł.
- Ja ci dam ,,uczebe” łobuzie! – zdenerwował się Ladislas. Wyciągnął szablę i wykręcił nią młynka, po czym wycelował w tubylca. – Gadaj, albo zobaczysz!
Jaka była reakcja dzikusa? Popatrzył przez moment, jak zwykle bez większego zainteresowania, po czym sobie powoli odszedł.
Liwia parsknęła śmiechem.
- Jakiś ty groźny... Wszyscy się ciebie boją.
- Mów co chcesz – powiedział Korwin, chowając szablę – ale ja i tak poproszę ojca Matiasa, żeby wyegzorcyzmował to miejsce. I będę miał oko na te paskudy.

Kapelan Matias na prośbę Korwina owszem, pokropił to miejsce wodą święconą i wymamrotał kilka modlitw – ale bez większego przekonania. Jedynym skutkiem, jaki mogłyby odnieść jego egzorcyzmy, byłoby ewentualnie to, że ciemne siły wyniosły by się, obrażone tak lekceważącym traktowaniem. I to zarówno ze strony swoich domniemanych wyznawców – tubylcy nigdy nie odprawiali żadnych obrzędów, a wszelkie pytania o nie, zbywali rzecz jasna ,,uczebe”.

Tymczasem minęło kilka miesięcy. Osadnicy na dobre zadomowili się na Sankt Theophil i wydawało się, że los ich poprzedników na zawsze pozostanie nieznany. Nawet do tubylców się przyzwyczajono – w końcu w żaden sposób nikomu nie wadzili. Z biegiem czasu stali się po prostu... czymś w rodzaju elementu krajobrazu.

- Proszę, świeża porcja na kolację! – krzyknął Ladislas, wnosząc do domku Liwii naręcze zerwanych owoców.
- Dzięki, weź je połóż na stole – odmruknęła medyczka, która leżąc na swoim posłaniu, wertowała jakąś książkę.
Tylko tyle? A całus na podziękowanie?
- Daj spokój. Sama sobie mogę zrywać.
- Akurat, nie weszłabyś na drzewo.
- Żebyś wiedział, że bym weszła. Tylko po co, skoro mam ciebie?
- Ha! Czyli jednak coś w twoim życiu znaczę.
- Ech, nie będę rozwiewała twoich pięknych złudzeń i tak jesteś wystarczająco pokrzywdzony przez los.
Ladislas przysiadł na ławeczce i westchnął – Ech, zapaliłbym fajkę. Po co zakładać kolonię, w miejscu, w którym nie ma ani złota ani tytoniu? Dobrze, że chociaż jest z czego pędzić bimber. A i te nadrzewne oszołomy chyba mają jakieś swoje grzybki, czy ziółka, sądząc po zachowaniu.
Liwia prychnęła w odpowiedzi – I bardzo dobrze, że nie ma tytoniu, zasmrodziłbyś mi cały dom tym świństwem! A kolonia jest tu dlatego, że ta wyspa ma być punktem wypadowym, do kolonizacji kontynentu. No wiesz, taką stacją na trasie, żeby statki miały gdzie uzupełnić zapasy i tak dalej.
- Wiem, wiem, tak tylko gadam.
- Poza tym dobrze ci zrobi odwyk. Od palenia można się wykończyć.
- A tego byś nie chciała.
- Pewnie, sama bym musiała zbierać owoce i rąbać drewno.
- To co, nic by ci nie było szkoda, jakby mnie szlag trafił?
- Nic.
- Nic? – Korwin, podchodząc w jej stronę zrobił tak żałosną minę, że dziewczyna się roześmiała.
- No, może troszeczkę.
Ladislas stanął nad leżącą Liwią. Medyczka uniosła wzrok i spojrzała na niego z spode łba.
- No? Co tak nade mną stoisz?
Mężczyzna nachylił się niżej, opadając na kolana.
- Spytam cię raz, ale naprawdę tylko raz – jak odpowiesz ,,nie” to dam ci spokój. Wyjdziesz za mnie? Nie bój, się, mów co czujesz. Wytrzymam jakoś.
Liwia zagryzła wargi. Wypuściła z ręki książkę, która upadła na podłogę. Przez moment bez słowa patrzyli na siebie. W końcu Ladislas westchnął i zaczął wstawać. – No dobrze. To ja już sobie pójdę.
- Tak – wykrztusiła Liwia.
- Słucham?
- Tak! Oczywiście, że wyjdę za ciebie, ty głupku! Myślałam, że nigdy się nie odważysz mnie o to zapytać!
- Więc... Ty mnie też... Ale naprawdę? Nie żartujesz znowu ze mnie?
- Nie....
- Powaga?
- Jak diabli.
- O rany, no... Nie wiem... Tak się cieszę... Ja... No...
Liwia roześmiała się głośno, unosząc się nieco na ramieniu.
- No nie plącz się już. Nie wiem, jak jest u was w Sklawinii, ale w cywilizowanych krajach w takich sytuacjach kawaler całuje damę.
- Naprawdę... Mogę?
- Do licha, przed chwilą zgodziłam się zostać twoją żoną, to ci nie wystarczy?
Korwin przysunął swoją twarz do uśmiechniętej twarzy Liwii. Delikatnie odgarnął jej opadające włosy, po czym powoli pocałował ją w usta. Ona wysunęła rękę, obejmując go wpół. W odpowiedzi on także ją przytulił.

Ladislas obudził się i przeciągnął, aż kości zatrzeszczały. Jeszcze w sennym otępieniu, rozejrzał się po chatce. To był domek Liwii... co znaczyło, ze to wszystko nie było snem. I nie tylko to. Korwin już wiedział, co go obudziło. Liwia krzątała się przy stole szykując śniadanie i podśpiewując. Właśnie zauważyła, jak się obudził. Gdy uśmiechając się, spojrzała na niego, a delikatne promienie słońca, oświetliły jej twarz, wywołując lśniące refleksy w jej ciemnych włosach i podkreślając wesołe ogniki w oczach, był pewien, że to najpiękniejszy widok, jaki widział w życiu.
- Wstawaj, nie myśl sobie, że teraz ci odpuszczę. To, że będę twoją żoną, nie znaczy, że od tej pory ja będę harować, a ty się wylegiwać – powiedziała.
Roześmiał się głośno, zrywając się z łóżka.
- Nigdy się nie zmienisz! – krzyknął.
- A powinnam?
- Broń Boże! Przecież za to, cię kocham... Między innymi – powiedział, stając koło niej i obejmując ją.
- I tak oto potomek wielce szlachetnego rodu Korwinów wychodzi za prostą, pracującą dziewczynę bez tytułu.
- Nie, wręcz przeciwnie, to świetnie zapowiadająca się, młoda, inteligentna absolwentka Akademii wiążę się, że zubożałym awanturnikiem i włóczęgą, który nie nic prócz szabli i tytułu.
- Czyli twierdzisz, że, jakby nie patrzeć, to mezalians z obu stron? – roześmiała się Liwia.
- I dlatego właśnie jesteśmy parą idealną – odparł Ladislas, zanim ją pocałował.

Im dalej, tym bardziej bolesne są to wspomnienia. Bo przecież w tym momencie to się powinno zakończyć - ,,i żyli długo i szczęśliwie”. Ale nie. Dalszy ciąg tej historii nie jest bynajmniej długi – a i szczęśliwy, też nie sądzę.

Ladislas siedział sobie na ławeczce na placu pośrodku osady. Leniwie przypatrywał się, jak tubylcy skaczą po gałęziach. Ostatnimi czasy jakoś częściej zaglądali do osadników. Poza tym wydawali się nieco bardziej ożywieni. Korwinowi zdarzało się czasem przyłapać któregoś z nich, jak z dziwnym uśmiechem i błyskiem w oku przypatruje się uważnie kolonistom.
Ladislas wręcz przeciwnie. Od jakiegoś czasu czuł się jakby otępiały. Machinalnie wykonywał codzienne obowiązki, ale na niczym nie potrafił się skupić. Zresztą podobne objawy udzieliły się wielu innym osadnikom. Może po prostu opuścił ich pionierski entuzjazm, ustępując rutynie i prozie codziennego życia?
Liwia żartowała, że może to zimowa depresja – ale w tym rejonie szczerze mówiąc, zima niewiele różniła się od lata. Może zatem wręcz przeciwnie – było to rozleniwienie tak typowe dla mieszkańców ciepłych krajów? Tak czy inaczej, Liwia szybko przestała żartować, bo też i do śmiechu jej nie było. Pewnego dnia stwierdziła wręcz, że od ich ślubu Ladislas przestał się nią w ogóle interesować. A on jakoś nie miał siły się z nią kłócić.
Tylko doktor wciąż kipiał zapałem i z entuzjazmem badał dziwy Nowego Świata. Zresztą, o wilku mowa. Właśnie przystanął przed ławeczką Korwina, parę razy odsapnął, otarł chustą spoconą łysinę, po czym klapnął koło Sklawinianina.
- Tu jest tyle nowych okazów, że chyba życia mi nie starczy, żeby je skatalogować – zwrócił się do Ladislasa.
Mężczyzna skinął tylko głową. Cóż, jeśli mędrek chciał zmarnować resztę życia na zginanie karku w poszukiwaniu roślinek, to jego sprawa.
- A przecież zbadaliśmy dopiero wschodnią część wyspy! – dodał doktor. - Pora zobaczyć, co jest na zachodzie.
,,Faktycznie” pomyślał Ladislas. ,,W zasadzie... Czemu nie? Zawsze to jakaś rozrywka”.
- Pozwólcie, że najpierw sprawdzę, czy nie ma tam żadnych niebezpieczeństw. – powiedział Korwin, wstając.
- To może od razu pójdę z wami? – spytał się akademik.
- Nie, nie... Nie możemy ryzykować utraty jedynej osoby, która naukowo zbadała tą wyspę. Proszę pomyśleć, co by to była za strata dla nauki? – szczerze mówiąc, po prostu nie uśmiechało mu się towarzystwo doktora. Chciał się trochę rozerwać i rozprostować kości, a nie niańczyć zdziwaczałego starca. – Kiedy już... zbadam teren, to co innego.
Doktor zgodził się.
Ladislas ruszył w kierunku domu, żeby się spakować. Po drodze podgwizdywał. Na myśl o wyprawie wrócił mu humor.
Nagle jego wzrok padł na Kusego, siedzącego sobie na wielkim kamieniu przed chatką i gapiącego się gdzieś w górę. Zwalisty marynarz był jedyną osobą z załogi statku, która zdecydowała się zostać wraz z osadnikami na Sankt Theophil.
- Nie siedź na kamieniu, bo wilka złapiesz – przyjacielsko poradził mu Korwin.
Kusy powoli opuścił głowę i spojrzał na Sklawinina, a na jego twarzy pojawił się wyraz wzmożonego wysiłku umysłowego. W końcu burknął – Nie gadaj, tu nie ma wilków. Tu nic nie ma.
Ladislas machnął ręką. – To takie sklawińskie powiedzenie. To znaczy, że... Dobra, nieważne.
Kusy kiwnął głową, po czym wrócił do gapienia się na korony drzew.
- Co tam takie ciekawego widzisz, a? – spytał się go Ladislas.
- Tak se myślę, że oni nie mają wodza – powiedział osiłek.
- ,,Myślę” powiadasz? Ha... Chwila, jacy „oni”?
No ci – Kusy wskazał palcem na drzewa.
Ladislas spojrzał w tamtą stronę. Z niektórych gałęzi zwieszali się na swoich długich ramionach tubylcy. W tym momencie wszyscy patrzyli na dwóch mężczyzn. Był to dość niezwykły jak na nich objaw zainteresowania.
- Ano nie mają. – przytaknął Korwin. – Jak to mawia doktor, „żyją w nieskażonym stanie pierwotnej niewinności, nie znając panów ani sług” (mówiąc to Ladislas, w końcu szlachcic – choć ubogi – skrzywił się). A po mojemu, to są po prostu za głupi. Spójrz, jak wiszą na tych drzewach. To ludzie, czy małpy? A w zasadzie... To co cię to obchodzi?
- Bo tak żem se uwidział, że mógłbym nim zostać. Znaczy się wodzem. – stwierdził Kusy.
W pierwszym momencie Ladislasa zatkało, a po chwili parsknął śmiechem. – Już widzę, jak się ciebie będą słuchać. No, ale w końcu znalazłeś towarzystwo, gdzie możesz zabłysnąć. Powodzenia, małpi królu!
Śmiejąc się i nie czekając na odpowiedź Kusego, Korwin ruszył w kierunku chatki, która od jakiegoś czasu należała do niego i do Liwii.
Wszedł do środka. Domek był niewielki, ale schludnie urządzony – co, rzecz jasna nie było jego zasługą. Liwia zadbała nawet, aby na stole stały kwiaty. Ladislas otworzył swój kufer, wyjął podróżną torbę i zaczął pakować rzeczy, które mogły przydać mu się na wyprawie, takie jak kompas, czy luneta. Rzecz jasna zamierzał też zabrać pistolet i zapasik prochu – niby do tej pory nie spotkał tu nikogo, ani niczego groźnego, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże – oraz suchy prowiant. Na pakowaniu zastała go Liwia, która właśnie weszła do chatki.
- Gdzieś się wybierasz? – spytała z lekkim niepokojem, stając nad nim.
- A tak. – odparł Korwin, nie przerywając pakowania. – Doktor przypomniał mi, że nie zbadaliśmy zachodniej części wyspy. Uznałem, że warto by się tym zająć.
- Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało – powiedziała jego żona, marszcząc brwi.
- Wiem, jakoś tak o tym nie pomyślałem.
Kiedyś Liwia odpowiedziała by mu coś w stylu ,,nic dziwnego, myślenie chyba nieczęsto ci się zdarza, co?”, ale tym razem nie zrobiła tego. Prawdę powiedziawszy, była dość mocno zaniepokojona ostatnim, dziwnym zachowaniem męża. Jeszcze bardziej martwiło ją to, że wielu innych mężczyzn z wioski również dziwnie się zachowuje. Bała się najgorszego – że jest to spowodowane nawrotem hipotetycznej zarazy, która mogła zabić poprzednich osadników. Jednak fakt, że to dziwne osłabienie dotyka głównie mężczyzn, nie pokrywał się z tą teorią.
- Wiesz, ostatnio byłem jakiś taki... przymulony. Rozleniwiłem się, niedługo, a porosnę tłuszczem... o ile się da na samych owocach – zaśmiał się. – Trochę ruchu dobrze mi zrobi. – Wstał cmoknął żonę w czoło. Ona lekko zadrżała. – Coś się stało? – spytał z niepokojem Korwin.
Liwia milczała. Szczerze mówiąc, to miała... jakieś złe przeczucia. Przez moment chciała prosić męża, aby został w domu, ale zmieniła zdanie. Był taki ożywiony, wrócił mu humor... Może faktycznie ta wycieczka była mu potrzebna. Dlatego w końcu odpowiedziała – Nie, nie, nic takiego.
- Nie martw się – powiedział Ladislas, przytulając żonę. – Wiesz co? Poproszę chłopaków, żeby mieli na ciebie oko.
- Ty zazdrośniku, dobrze, że pasa cnoty mi nie założysz – Liwia postarała się, aby jej śmiech zabrzmiał szczerze. Korwin jej zawtórował. – A co, jak się ma taką żonę, to strach ją zostawiać samą! Nie no, żartuję, miałem na myśli, żeby się tobą zaopiekowali, jak mnie nie będzie. To znaczy, nie martw się – dwa dni, góra trzy i jestem z powrotem.
- Uhm. Wiesz co?
- Co?
- Uważaj na siebie.
- A kiedyś mówiłaś, że jakby co, to nie będziesz mnie żałować.
- Kłamałam. Takiego naiwniaka jak ty, łatwo nabrać.
- Heh. Ty też uważaj na siebie, mała.

Tyle czasu minęło, a mnie wciąż dręczy pytanie – czy gdybym wtedy został, wszystko potoczyłoby się inaczej? I to pomimo tego, że już setki razy sobie na nie odpowiadałem. Gdybym został, najprawdopodobniej stałoby się ze mną to, co z innymi. Być może byłbym nawet jednym z tych, którzy... Nie. Tego nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić.

Korwin był już w drodze powrotnej do osady. Przebycie drogi na zachodni kraniec wyspy zajęło mu dwa dni – ale warto było. Może nie miał poetyckiej natury, ale nawet on był w stanie zachwycić się pięknem przyrody. Soczysta zieleń krzewów i liści drzew uspokajała patrzącego. Co lepsze, nie była to ta tępa bezmyślność, jakiej doświadczał ostatnimi dniami, ale prawdziwy spokój, oczyszczający duszę i skłaniający do rozmyślań. A było nad czym rozmyślać. Teraz dopiero jakby dotarło do niego, jak się zachowywał ostatnimi dniami. Całkowicie zaniedbywał Liwię – w ogóle z nią nie rozmawiał, wszelkie próby rozmowy czy okazywania czułości zbywał. A nie mógł się usprawiedliwiać zmęczeniem czy brakiem czasu – bo w zasadzie nic nie robił. Całkowicie zmarnował ostatnie dni, sam nie wiedział na co. Ale teraz to się zmieni. I trzeba będzie też zagonić chłopaków do roboty. Już na statku Ladislas cieszył się pewnym autorytetem wśród osadników, jako człek bywały na świecie, również w egzotycznych krainach, były żołnierz, no i w końcu szlachcic (choć ubogi) a od czasu osiedlenia na wyspie stał się kimś w rodzaju ich przywódcy. I teraz zrozumiał, że dłużej być tak nie może. Przez brak roboty ludziom głupoty do głowy przychodzą – wiedział to, z czasów służby w wojsku. Już on coś wymyśli, żeby zagonić chłopaków do roboty i wyrwać ich z tego otępienia.
Nienaturalna cisza, jaka panowała w pozbawionej zwierząt dżungli też początkowo ułatwiała mu zebranie myśli. Jednak stopniowo, zaczynała mu się wydawać coraz bardziej złowieszcza. Może była to po prostu wina kierunku, w jakim zaczęły podążać myśli Ladislasa. Zaczął sobie przypominać, jak ostatnio zaczęli się zachowywać tubylcy. Ciągle kręcili się wokół osady. Uważnie obserwowali kolonizatorów. I teraz Korwin mógłby przysiąc, że zdarzało mu się czasem kątem oka zauważyć, jak na ich topornych twarzach pojawia się złośliwy uśmiech a oczy błyszczą jakąś plugawą żądzą. Czemu wcześniej tego sobie nie uświadomił i nie zareagował? Czyżby te kreatury jednak coś knuły? Nie zdziwiłby się.
I to z powodu właśnie tych myśli, w miarę jak szedł w stronę wioski, coraz bardziej przyspieszał kroku.
W końcu wyszedł z zarośli i skierował się na placyk pośrodku osady. Było na nim pełno ludzi. Chyba prawie wszyscy osadnicy. Mężczyzny stali na środku. Nie wyglądali najlepiej - przygarbione sylwetki, mętne spojrzenia. Dookoła nich kręciły się kobiety – zaciekle o czymś dyskutując, niektóre najwyraźniej ochrzaniały za coś swoich mężów. Wśród nich była też Liwia. Kiedy zobaczyła Ladislasa, natychmiast do niego podbiegła, rzucając mu się na szyję.
- Dobrze, że jesteś – powiedziała. Korwin był zaniepokojony wyrazem jej twarzy – była najwyraźniej czymś zdenerwowana, albo nawet przestraszona.
- Co tu się dzieje, mała? – zapytał.
- Słuchaj, zaraz po tym, jak wyruszyłeś, Kusy poszedł do tubylców. – zaczęła Liwia gorączkowym głosem. Wdrapał się na jedno z ich drzew i wszedł na platformę. I do tej pory tam siedzi. Chyba.
- No tak. Małpi król... – mruknął Ladislas.
- Ale to nie jest najgorsze. Parę godzin temu, doktor przechodził sobie pod tymi ich drzewami. No i nagle... Dwóch tubylców zwiesiło się z gałęzi i błyskawicznie wciągnęli go na górę, tylko krzyknąć zdążył. I to... krzyknął tylko raz. Boję się, że...
- Ladislas zwrócił się do pozostałych mężczyzn. – I co? Żaden z was nie poszedł sprawdzić? W kupie powinniście pójść i zrobić porządek.
- Zero reakcji z ich strony. Liwia z rozpaczą pokręciła głową. – Oni zupełnie... Odlecieli. Jakby byli w transie. To chyba jednak jakaś zaraza.
- Szlag... – zaklął Korwin. – Jeszcze tego brakowało. Dobra... Najpierw pójdę zobaczyć, co się stało z doktorem, a potem..
Liwia szeroko otworzyła oczy i przycisnęła się do męża. – Proszę... Nie zostawiaj tu nas. Nie zostawiaj mnie! – powiedziała błagalnym, przerażonym głosem.
- Kochanie, muszę tam iść – Ladislas starał się, aby jego głos brzmiał łagodnie i uspokajająco, ale stanowczo. – Jeśli te stwory coś zrobiły doktorowi i Kusemu, to musimy o tym wiedzieć, żeby zdecydować, czy przygotować się do obrony przed nimi... Żeby wiedzieć, co mamy zrobić. Nie możemy przecież stać z założonym rękoma i czekać, co będzie dalej, prawda?
- Masz rację – odpowiedziała Liwia, zagryzając wargi. – Ale jeśli okaże się, że... – nie była w stanie mówić dalej.
- Tak, tak – powiedział Ladislas, uspokająco głaszcząc ją po głowie – Jeśli będzie niebezpiecznie, natychmiast wrócę. Nie martw się – wejdę na te ich drzewo, zobaczę co się dzieje i tyle. Na pewno okaże się, że doktor siedzi sobie wśród nich i sobie ich bada, zapomniawszy o Bożym świecie. A może małpi król Kusy zrobił go swoim kanclerzem – Sklawinianin zaśmiał się. Jednak jego żona nie wyglądała na przekonaną.
- Nie ruszajcie się nigdzie, moje panie – zwrócił się Ladislas do zgromadzonych kobiet. – Zaraz wrócę. – pocałował żonę, po czym ruszył w stronę drzew zajmowanych przez tubylców.

Cierpliwości, już zmierzam ku końcowi.

Ladislas stanął po jednym z drzew, na których opierała się główna platforma mieszkalna tubylców. Zadarł w górę głowę. Nigdzie nie było widać ani śladu mieszkańców. Gdzieś poszli? Cóż i tak trzeba to było sprawdzić. Korwin wziął szablę w zęby, jak przy abordażu, poprawił za pasem pistolet, po czym zaczął się wspinać po jednej ze zwieszających się z drzewa lian.
W końcu wszedł wystarczająco wysoko, aby wystawić głowę i zobaczyć, co się dzieje na platformie. Widok sprawił, że niemal spadł z liany.
Na obrzeżach platformy zgromadzili się tubylcy. Siedząc w kucki i miarowo się kiwając, jakby w takt jakiejś monotonnej muzyki, którą tylko oni sami słyszeli, przyglądali się scenie, która rozgrywała się pośrodku.
Wewnątrz ich kręgu stały trzy postacie. Dwóch tubylców i Kusy. Podobnie jak wszyscy inni zgromadzeni, był on pozbawiony ubrania. Byli oni ustawieni w trójkąt. Stali od siebie w pewnych odległościach i co chwila rzucali sobie jakiś okrągły przedmiot. Na pierwszy rzut oka przypominało to zwyczajną grę w piłkę. Jednak przeczyły temu ich ruchy – monotonne, jednostajne, pełne namaszczenia, jakby to był jakiś rytuał. Również przedmiot, którym rzucali nie pasował do beztroskiej zabawy.
Była to głowa doktora. Nawet z tej odległości Korwin mógł dostrzec na pokrytej krwią twarzy przedśmiertny wyraz strachu i cierpienia. Nieco z boku od trójki leżały porozrzucane kości – skrzętnie oczyszczone z mięsa. Zresztą niektórzy z przyglądających się upiornej grze tubylców trzymali w swych łapach kości, które od czasu do czasu pogryzali.
Ladislas przypatrywał się tej scenie, nie zdolny uczynić ruchu, ani odezwać się. Nagle jednak jeden z siedzących tubylców podniósł się i wyciągnął rękę w jego stronę. Korwin został zauważony. Pozostali tubylcy również zaczęli się podnosić, a trójka zaprzestała gry. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, a na ich twarzach pojawił się ten wyraz złośliwości, który już kiedyś zdążyło się zauważyć Ladislasowi.
Korwin wyrwał się z szoku. Natychmiast zeskoczył z drzewa – nie było tak wysoko, a do tej pory tubylcy sprawiali wrażenie dużo powolniejszych, gdy kroczą po ziemi.
Stanął na twardym gruncie i odwrócił się, aby spojrzeć, czy go ścigają. W ślad za nim, z drzewa zeskoczył Kusy – zadziwiająco lekko, jak na swoją posturę, tym bardziej, że wyglądał jeszcze bardziej niezgrabnie niż zwykle – jakby w jakiś sposób upodobnił się do swoich nowych przyjaciół. Ladislas odniósł dziwne wrażenie, jakby nawet twarz byłego marynarza nabrała cech charakterystycznych dla tubylców. Pozostałe stworzenia na razie stanęły na krawędzi platformy, przyglądając się.
Ladislas zmierzył wzrokiem swojego dawnego towarzysza.
- O co tu chodzi?! – wrzasnął. – Czemu pozwoliłeś im zabić doktora?
Kusy przez moment milczał, po czym wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
- Co?! Już cię całkiem przerobili na swoją modłę? Zwariowałeś?
Kusy nie odpowiedział. Jedynie wyciągnął przed siebie ramię, wskazując na Korwina, po czym pytającym wzrokiem spojrzał w kierunku tubylców. Ci chórem stwierdzili ,,uczebe”.
Na te słowo Kusy natychmiast ruszył do ataku na Ladislasa, młócąc swymi potężnymi ramionami. Korwin nie miał problemów z odparciem tego bezładnego ataku – jedno pchnięcie szablą i zdrajca padł na ziemię. Jednak w ślad za nim, tubylcy zaczęli zeskakiwać z drzew. Po chwili Sklawinianina otoczył ich tłum. Rzucili się na niego całą gromadą. Udało mu się ciąć kilku z nich – ale było ich zbyt wielu. Jednemu w końcu udało się wyrwać mu szablę, a drugi w tym czasie ugryzł go w udo. Przez moment Ladislasowi śmierć zajrzała w oczy, ale w tym momencie przypomniał sobie o pistolecie. Wyrwał go zza pasa, po czym strzelił w łeb tubylca, który trzymał go za lewą rękę. Huknęło i stwór padł, a jego pobratymcy ze strachem odskoczyli.
Korwin odetchnął z ulgą, po czym machnął pistoletem w stronę wrogów. Na widok lufy instynktownie się odsuwali.
- No dranie, jednak coś was rusza? Gdzie wasz stoicki spokój, co? – Niech Bóg błogosławi tego, kto wynalazł dwustrzałowy pistolet – dzięki temu miał wyjście awaryjne, gdyby jednak któraś z kreatur zechciała zaryzykować. No, ale nie miał przecież szans w starciu z całym plemieniem. Musiał jak najszybciej powiadomić Liwię i zadbać o bezpieczeństwo jej, oraz innych kobiet, a także ich chorych mężów. Zaraz! Ladislas przypomniał sobie dziwne zachowanie Kusego. Ostatnie wydarzenia zaczynały się układać w jedną całość – która wcale mu się nie podobała. Dosyć! Nie było czasu na rozmyślanie.
- Niech no który spróbuje za mną iść, a pożałuje! – krzyknął Korwin, dla pewności, że zostanie zrozumiany wskazując na pistolet. Nieniepokojony przeszedł wśród tubylców, którzy rozstępowali się przed nim, trzymając się w bezpiecznej odległości. Jednak ich twarze wykrzywiał ten obrzydliwy, wredny uśmiech.
Gdy tylko oddalił się od nich, zaczął biec. W kilka chwil był już w osadzie. Nikogo tu nie było. Biegał od jednej chaty do drugiej, ale wciąż nikogo. Tubylcy też go nie ścigali. Dobra. Najważniejsze, to nie dać się panice. Starał się nie myśleć tym, co się mogło stać. Postanowił , że zanim ruszy na poszukiwania, naładuje do końca pistolet. Gdy kończył to robić, usłyszał przeraźliwy krzyk. Dobiegał od strony leż tubylców – choć nieco innego rejonu, niż ten, gdzie rozegrała się niedawna scena.
Natychmiast pobiegł w tamtą stronę. Gdy opuścił teren osady, dojrzał wygniecioną w zaroślach ścieżkę – duża grupa osób niedawno tędy szła i to z trudnościami, jakby jakby część z nich się szamotała i próbowała uciec.
Podążając po śladach, dotarł do chatki, którą nazywali ,,świątynią”. Na zewnątrz było kilku tubylców.
Nie zwracając na nich uwagi, Ladislas wpadł do środka.
Pierwszym na co zwrócił uwagę (a może po prostu jego umysł początkowo nie dopuszczał do siebie pozostałych widoków) był kamień. ,,Ołtarz”. Choć wciąż był czarny, jak noc, na jego powierzchni co jakiś czas pojawiały się czerwone błyski. Głaz roztaczał jakąś dziwną, jakby... najlepszym słowem, choć to bez sensu, byłoby ,,duszną” aurę. Korwinowi wydawało się, jakby kamień wydawał jakieś jednostajne niskie, buczące dźwięki, niemal na granicy słuchu.
I wtedy rozejrzał się po całej świątyni. Była ona pełna mężczyzn – zarówno tubylców, jak i osadników. Jedni i drudzy w najlepszej komitywie oddawali się uczcie. Ich twarze i dłonie były uwalane krwią.
Kobiety z osady też tam były. I można by rzecz, że też uczestniczyły w uczcie – z tym, że to je jedzono. Na ich szczęście, chyba wszystkie były już martwe. Siedząca pod ścianą istota, która kiedyś była cieślą z osady, właśnie wbijała zęby w ramię Liwii.

Niezbyt dobrze pamiętam, co się stało potem. W każdym razie, jakoś stamtąd się wydostałem. Nie odzyskałem ciała Liwii. Kiedy jakiś czas później udało mi się zakraść do świątyni, nie zostało już nawet kości. Moja kochana nie ma nawet grobu.
Wiem już, co znaczy ,,uczebe”. ,,Niepotrzebne”. W żałosnej egzystencji tych stworzeń, prawie nic nie jest potrzebne. A skoro jest niepotrzebne, to po co ma istnieć? To samo tyczy się kobiet. Po co nieśmiertelnej rasie dwie płcie? A tak, te plugastwo jest nieśmiertelne. Parę dni później, widziałem jak Kusy – dopóki jeszcze byłem w stanie go rozróżnić – chodzi sobie jak by nigdy nic, a jestem pewien, że cios, który mu wymierzyłem, był zabójczy. Tak samo wielu innych, których udało mi się dorwać.
Moi dawni towarzysze już całkowicie upodobnili się do rdzennych mieszkańców wysp, najwyraźniej jakakolwiek różnorodność w wyglądzie jest ,,uczebe” – zresztą, kto wie, może wszyscy oni pochodzili z pierwszej partii osadników? Może tak naprawdę nigdy nie było żadnych tubylców... Nie wiem, co powoduje tą okropne przemianę. Czy ten przeklęty kamień? (próbowałem go po kryjomu zniszczyć, nie udało się nawet zarysować). Czy obecność innych przemienionych? Coś w wodzie? Powietrzu? Nie wiem czemu kobiety tej przemiany nie doświadczyły – może ich bardziej uczuciowa i wrażliwa natura nie pozwalała na całkowite wyssanie uczuć? Może z podobnego powodu tak pełen pasji zdobywania wiedzy człowiek jak doktor, również nie był,,godzien” jej dostąpienia? Czemu ja sam ocalałem? Czy uratowało mnie to oddalenie się od źródła, w krytycznym momencie przemiany?
Po tym wszystkim życie kreatur niemal wróciło do normy. Wygląda na to, że ożywiają się jedynie podczas końca cyklu przemiany – i łączącego się z tym niszczenia wszystkiego, co jest ,,uczebe”. Niemal, bo jestem tu ja. Bez przerwy krążę po okolicy, kiedy się da, wyłapując kreatury. Nie jest to łatwe, bo nie oddalają się od wioski, ale zabiję tylu, ilu zdołam. Zapamiętajcie – jedynym sposobem, aby nie powrócili, jest ucięcie głowy. No i spalenie, rzecz jasna.
Poza tym, ich życie duchowe odżyło. W świątyni znów odbywają się rytuały przebłagalne. Wiecie kto jest ich bóstwem? Ja. Jestem ich bóstwem śmierci, tym który uderza znienacka, by pozbawić ich życia. Jestem dla nich personifikacją ,,uczebe”, które bezczelnie wciąż trwa i trwa. Myślą, że skoro nie są w stanie mnie zniszczyć, to chociaż dam się przebłagać. Niedoczekanie. Choć minęło już tyle czasu, Liwia śni mi się noc. Przypominają mi się piękne chwile, jej głos, dź więk jej śmiechu, kolor jej oczu, dotyk jej włosów i skóry. I zawsze zrywam się spocony, gdy sen kończy się tym momentem, gdy poraz ostatni widziałem jej ciało.
Ach. Skoro zostałem ich nowym bożkiem, posąg w świątyni wymagał pewnych przeróbek. Musieli zmienić nieco jego twarz. Wiem już kogo przedstawiał przedtem. Tego nieszczęsnego człeka, którego spotkaliśmy przy lądowaniu. Mojego poprzednika (zapewne ten fakt – odmienność, indywidualność twarzy jest dla tych już całkiem jednakowych kreatur kolejnym dowodem na moją demoniczność).
Ale nie podzielę jego losu. Nie skompromituję się bezładnym bełkotem. Dlatego bez przerwy sobie powtarzam tą opowieść – po pierwsze, aby nie zwariować, po drugie, aby pamiętać. Gdy przybędzie kolejny statek, a kiedyś w końcu przybędzie, ja będę czekał. Opowiem przybyszom wszystko dokładnie, słowo w słowo. I powrócą, z bronią, którą pozabijają stwory, z ogniem i prochem którym zniszczą ich drzewa, ich mieszkania, ich plugawe miejsce kultu.
Nie uległem przemianie w kreaturę. Dlaczego? Bo wciąż mam uczucia. Pragnienia. A przede wszystkim jedno. Chcę zobaczyć, jak z twarzy stworów znika ten ich diabelski spokój i cynizm, a pojawia się strach i ból.

piątek, 11 listopada 2016

Mechanika do bitew

Duże bitwy są problemem w RPG. Większość mechanik jest przystosowana do odgrywania walk na niewielką skalę.Potyczka, w której po każdej ze stron walczy po kilkunastu wojowników jest czymś rzadkim i problematycznym, a większe starcia to już czysta abstrakcja. Na ogół MG omijają ten problem, czyniąc z bitew cutscenki (czyli po prostu opisując, że armia wspierana przez graczy wygrywa lub przegrywa w zalezności od tego, co jest potrzebne dla fabuły), w ogóle nie ukazując bitew ("Bo nie o tym jest ten system"), albo czyniąc z graczy "wydzielony oddział specjalny" ("Gdzieś tam w tle toczy się oblężenie, ale wy nie bierzecie w nim udziały, tylko tajnym przejściem przemykacie do zamku, aby otworzyć głowne wrota dla atakującej armii").
Czasem takie rozwiązanie pasuje MG i graczom, którzy zwyczajnie nie są zainteresowani batalistyką. Gorzej, jeśli uczestnicy rozgrywki CHCIELIBY rozegrać bitwę, ale nie wiedzą, jak.
Wymyśliłem taką - zdaje mi się, prostą - mechanikę bitewną, którą można użyć jako nakładkę pasująca do większości istniejących mechanik.
A zatem, rozegranie bitwy wyglądałoby tak:
1. MG rozpisuje armię wroga. Armia ma określoną liczebność. Tę liczbę MG dzieli na dwie grupy: Grupę Ofensywną i Grupę Defensywną. Grupa Ofensywna to ta, która będzie brała udział we właściwej walce. Grupa Ofensywna będzie obraniać Sztab. Sztab to typowa "drużyna" składająca się z wrogów rozpisanych zgodnie z zasadami danego systemu. Wśród Sztabu znajduje się Dowódca - jego cechy (zależnie od systemu może to być Charyzma, Inteligencja lub inna cecha/umiejętność, która na logikę powinna mieć wpływ na dowodzenie armią) będą wspomagać działanie Grupy Ofensywnej. MG tworzy też Drużynę Szturmową - znowuż, "zwykłą" kilkuosobową drużynę (o jej roli, poniżej).
2. Gracze decydują, który z nich będzie Dowódcą ich armii. Dowódca działa analogicznie, jak w przypadku armii wroga - zapewnia swojej armii bonusy (oraz podejmuje pewne decyzje, o tym niżej). Dowódca dzieli swoją armię na dwie grupy, analogicznie, jak w punkcie 1. Pozostali gracze decydują, czy chcą przebywać razem ze swoją Grupą Defensywną, czy Grupą Ofensywną, tj. czy chcą należeć do Sztabu, czy Drużyny Szturmowej.
3. Rozpoczyna się właściwa bitwa. Kolejność działań w każdej turze jest taka:
a) Dowódcy mogą zadecydować, czy chcą dokonać jakichś przesunięć liczebnościowych pomiędzy Grupami w swoich armiach (dotyczy to tylko "szarych żołnierzy", nie postaci graczy ani członków Sztabu czy Drużyny Szturmowej - te postaci nie wliczają się w ogóle do liczebności).
b) Dowódca armii graczy decyduje, czy chce zaatakować Grupę Ofensywną, czy Grupę Defensywną wroga. Następnie rzuca kostką k6 i od liczebności wybranej grupy odejmuje liczbę równą:
Aktualna liczebność własnej Grupy Ofensywnej  PODZIELONA na 10 zaokrąglona w górę PLUS wynik rzutu PLUS bonus z cech Dowódcy. 
Następnie takie samo działanie wykonuje MG, wcielając się w Dowódcę armii wroga.
c)  Swoje akcje wykonują pozostali gracze. Gracz, który znajduje się w Grupie Ofensywnej może wykonywać wszelkie akcje dostępne w danym systemie, łącznie z walką wręcz. Gracz, który znajduje się w Grupie Defensywnej może wykonać dowolną akcję możliwą w danym systemie, nie wymagająca bezpośredniego kontaktu z wrogiem (czyli np. może wykonywać ataki dystansowe). Jak to działa? Załóżmy, że gracz znajduje się w Grupie Ofensywnej. Zgodnie z zasadami danej mechaniki i posiadanymi cechami, może wykonać trzy ataki w turze. Więc wykonuje te trzy ataki. W celu określenia, czy dany atak jest udany, przyjmuje, że zaatakowany wróg ma cechy i opancerzenie standardowego żołnierza występującego w danym settingu. Każdy zabity wróg oznacza zmniejszenie liczebności wroga o 1. Nie zliczamy punktów życia odebranych wrogom/zadanych ran, bo to komplikowałoby rozgrywkę, liczymy zerojedynkowo "Ten cios był śmiertelny, wróg traci 1 liczebności, cios nie był śmiertelny, jest bezskuteczny". Oczywiście, gracz może wykonać inną dostępną akcję, np. wypić miksturę leczniczą. Udane ataki graczy znajdujących się w Grupie Ofensywnej zmniejszają liczebność tej z grup, która została zaatakowana w punkcie 3, natomiast gracze znajdujący się w Grupie Defensywnej sami wybierają, w którą z wrogich grup chcą strzelać. UWAGA - w tej fazie nie można atakować postaci wroga znajdujących się w Grupie Szturmowej lub Sztabie.
d) Każdy z graczy znajdujących się w Grupie Ofensywnej musi stawić czoło atakom "szarych żołnierzy" z którymi walczy. W tym celu MG wykonuje dwa ataki przeciwko każdemu z graczy znajdujących się w Grupie Ofensywnej. W celu określenia szans na udany atak i obrażeń zadanych postaci gracza, MG przyjmuje wartośc charakterystyczne dla standardowego żołnierza występującego w danym settingu. Liczba ataków wymierzonych w graczy zostaje zmniejszona do 1, jeśli ogólna liczebność armii graczy jest większa od sumarycznej liczebności armii wroga.
e) Zaczyna się następna tura, wróć do punktu a) i powtarzaj do skutku.

Jeśli w pewnym momencie liczebność Grupy Defensywnej armii graczy spadnie do zera, oznacza to, że Dowódca stracił swoją osłonę i Grupa Szturmowa Wroga przedziera się do niego. Wówczas rozgrywa się "normalna" walka dwóch drużyn, przy czym drużynę graczy stanowi z jednej strony Dowódca i jego Sztab, z drugiej - Drużyna Szturmowa. Walka toczy się do momentu, w którym jedna z drużyn nie zostanie wybita. Co ważne, każda nowa rozpoczęta tura tej walki oznacza odjęcie -2 od liczebności Grupy Ofensywnej armii graczy - to symuluje chaos panujący w szeregach armii na skutek odcięcia od dowództwa. Kiedy ta walka się zakończy, wracamy do rozgrywania kolejnych tur zgodnie z punktem 3 powyżej. Takie zdarzenie może zajść tylko raz - co oznacza, że po rozegraniu takiej walki Grupa Defensywna może pozostać na poziomie zerowym do końca bitwy, bo jest już niepotrzebna.
Analogiczne zasady dotyczą sytuacji, w której do zera spadnie liczebność Grupy Defensywnej wroga, przy czym wówczas walka rozgrywa się pomiędzy Sztabem wroga, a postaciami, które w chwili zniszczenia Grupy Defensywnej wroga znajdowały się w Grupie Ofensywnej armii graczy.
Co do zasady bitwa toczy się do momentu, w którym nie polegnie jeden z Dowódców. Oczywiście, w zalezności od scenariusza MG może ustanowić inne warunki zwycięstwa, które będą znane lub nie graczom, jak np.:
- Armia wroga ucieknie, jeśli jej sumaryczna liczebność spadnie poniżej połowy startowego stanu,
- Wrogi Dowódca podda się natychmiast, jeśli graczom uda się do niego przedrzeć, bez rozgrywania walki ze Sztabem.

Co do zasady, spadek liczebności Grupy Ofensywnej danej armii do zera nie wywołuje żadnego skutku, poza tym, że nie zadaje ona ŻADNYCH "obrażeń" liczebności wrogiej armii w fazie 3.b. (w tym nie zadaje "obrażeń" wynikających z rzutu kostką ani bonusów Dowódcy - pamiętajmy, że liczebność Armii Defensywnej nie wlicza się do "obrażeń liczebnościowych"), więc jeśli Dowódca tej armii chce wygrać, powinien czym prędzej przesunąć część ludzi ze swojej Grupy Defensywnej do Grupy Ofensywnej.

Wydaje mi się, że ta mechanika jest w miarę prosta do ogarnięcia, łatwa do połączenia z "podstawową" mechaniką danego systemu, dosyć dynamiczna, a jednocześnie daje pewne możliwości "strategiczne" (balansowanie pomiędzy siłą Ofensywy i Defensywy). Pewną wadą jest to, że mogą wystąpić momenty, w których niektórzy gracze są "wyłączeni" i stają się "obserwatorami" (np. jeśli atakowany jest Dowódca wraz z osobami towarzyszącymi, gracz, który zapędził się na pole bitwy wraz z Grupą Ofensywną siedzi bezczynnie) - ale i tak jest to lepsze niż rozpisywanie walki na sto postaci.

Jeśli coś jest niezrozumiałego, proszę o pytania.


czwartek, 10 listopada 2016

"Arcanum - Przypowieść o maszynach i magyi" - recenzja gry komputerowej


Mam taki problem - nigdy nie umiem podać swojego "ulubieńca" - ulubionej gry, książki, filmu itd. Potrafię wymienić, powiedzmy, TOP 10, ale decyzja, który tytuł zajmuje pierwsze miejsce na podium jest niemal niemożliwa. Gdyby jednak ktoś przyłożył mi pistolet do łba i powiedział "Podaj ulubioną grę, albo zdychaj", to pewnie wskazałbym na "Arcanum: Przypowieść o maszynach i magyi".
Warto też wspomnieć o tej grze dlatego, że moim zdaniem, jej popularność jest zdecydowanie zbyt niska w stosunku do jej jakości. Podczas gdy inne cRPG wydane w podobnym okresie, jak np. BG2 do tej pory mają grono fanów, wciąż tworzone są do nich mody itd - jednym słowem, wciąż żyją, to Arcanum: Przypowieść o Maszynach i Magii niemal odeszło w zapomnienie - to znaczy, wydaje mi się, że większość fanów cRPG coś tam słyszała o tej grze, ale niewielu w nią grało. Doskonale rozumiem, że to nie jest gra dla każdego - i nie mam tu na myśli "To jest wybitna, inteligentna gra więc głupki jej nie docenią!" - po prostu ma ona swoje wady, które mogą zniechęcić graczy. Dlatego, chociaż jest to dla mnie gra bliska mojego ideału cRPG, to postaram się w miarę rzetelnie nakreślić także jej wady.
Arcanum stworzyło - niestety, nieistniejące już - studio Troika Games, założone przez byłych pracowników Interplay, którzy pracowali m.in. przy Falloucie. Zresztą, osoby, które grały w obie te gry (albo osoby, które grały w Fallouta i jakimś cudem dotrwają do końca tej notki), bez problemu zauważą wiele podobieństwa, jeśli chodzi o "mechanikę" obu dzieł.
Większość osób, które słyszały o Arcanum, kojarzy podstawową cechę, która odróżnia tę grę od większości innych erpegów - mamy tu do czynienia z połączeniem fantasy i steampunka. Co znaczy, że natkniemy się elementy typowe dla fantasy, jak elfy, krasnoludy czy magia, ale skorzystamy także z dobrodziejstw technologii na poziomie mniej więcej XIX wieku - przejedziemy się koleją parową czy uzbroimy w rewolwer. Bardziej szczegółowo opiszę świat w dalszej części notki, na razie skupię się na tym, z czym gracz styka się na początku - to jest ze stworzeniem postaci.

Tworzenie postaci i system

Tworzymy wyłącznie jedną postać - głównego bohatera - resztę drużyny będą stanowić przyłączani w toku rozgrywki NPC-e. Mamy do wyboru dwie opcje - wybrać na nasze alter ego jedną z postaci przygotowanych przez twórców gry, z wymyśloną historią i rozdzielonymi cechami, albo stworzyć bohatera samemu. Do wyboru mamy osiem ras - człowieka, elfa, póelfa, krasnoluda, półorka, niziołka, gnoma i półogra - czyli, poza półogrem, zrzyna z dedeków. Rasa wpływa na cechy i umiejętności, a także w pewnym stopniu na to, jak będą nas traktować NPC-e. Ciekawiej robi się, kiedy dochodzimy do wyboru przeszłości naszej postaci. Część życiorysów nie ma znacznego wpływu na rozgrywkę - to, np. jeśli odbyliśmy przeszkolenie wojskowe, dostaniemy niewielki bonus do umiejętności bojowych. Ale jest też sporo ciekawych "originów", które będą rzutowały na całą egzystencję naszej postaci. Np. jeśli przed rozpoczęciem właściwej akcji gry nasza postać zawarła pakt z demonem, otrzyma bonus do umiejętności magicznych, ale jej dusza będzie potępiona na zawsze-  choćbyś w czasie gry starał się dokonywać cnotliwych czynów, wskazówka na skali "dobro-zło" nigdy nie wejdzie na plus, a NPC-e wyczuwając twą mroczną aurę będą cię traktować jako niegodziwca. Jeśli stworzysz postać "Genialnego idioty" otrzymasz bonus do inteligencji, ale twoje społeczne niedostosowanie sprawi, że w dialogach będziesz porozumiewał się półsłowkami niczym upośledzony ogr. I tak dalej.
Wybieramy także płeć naszej postaci. Fani politycznej poprawności mogą być niepocieszeni. Po pierwsze, zgodnie ze sztucznym skostniałym podziałem stworzonym przez patriarchalną kulturę mamy do wyboru jedynie płeć męską i żeńską. Po drugie... płeć wpływa na cechy postaci! Zapewne większość z was dobrze zna sakramentalne stwierdzenie, które pada w każdej grze opartej na d&d - że płeć postaci ma znaczenie wyłącznie kosmetyczne, w żaden sposób nie wpływa na cechy postaci i ich działalność jako poszukiwaczy przygód, niech żyje równouprawnienie. A tu nie. Kobitka dostaje +1 do kondycji, -1 do siły (co stanowi odbicie życiowego faktu, że choć kobiece ciała z reguły mają mniejszą muskulaturę, to są wytrzymalsze na rany o choroby). Co więcej, wybór płci blokuje niektóre wybory - przykładowo, nie da się stworzyć kobiety gnoma, półogra, krasnoluda czy niziołka (co jest dosyć dziwne, biorąc pod uwagę, że w grze występują żeńskie postaci niziołków), a mężczyzna nie wybierze przeszłości "Oddana do szkoły wdzięku".
Po wybraniu rasy, przeszłości i płci otrzymujemy pewien schemat postaci - możemy go zmodyfikować, dodatkowo rozdzielając 5 punktów. Co ciekawe, każdy punkt możemy przydzielić do dowolnej kategorii - nie ma np. oddzielnej puli na cechy i umiejętności. Zwiększyć możemy podstawowe cechy, czyli inteligencję, siłę woli, zręczność, kondycję, siłę, percepcję, charyzmę i urodę.
Możemy także rozwinąć jedną z umiejętności odpowiadających za konkretne działania - mamy tu m.in. walkę wręcz, łucznictwo, obsługę broni palnej, ślusarstwo, kradzież kieszonkową, skradanie, hazard, naprawę,perswazję, leczenie (konwencjonalne, nie magiczne - co ciekawe, magia przywraca punkty życia, ale żeby np. zoperować uszkodzone oko, potrzebujemy wykwalifikowanego medyka i apteczki).
Możemy także nauczyć się jednego z czarów. Zaklęcia są pogrupowane na szkoły - oddzielnie mamy magię ognia, ziemi, przemian, energii itd. W każdej szkole jest 5 czarów odpowiadających 5 stopniom wtajemniczenia, które poznajemy stopniowo - zatem, aby np. wskrzeszać musimy nauczyć się najpierw 4 innych czarów. Co ważne, czary przydają się nie tylko w walce, niektóre z nich mają znaczenie fabularne. Np. szkoła Ciemnej Nekromancji pozwoli nam przywoływać duchy zmarłych, co jest bardzo przydatne przy rozwiązywaniu zagadkowych morderstw czy przesłuchiwaniu zabitych przez nas przeciwników. Albo np. czar Zmniejszenia - jego głównym zastosowaniem jest osłabienie przeciwników w walce, ale jest np. taki quest kiedy ścigamy gang niziołków ukrywających się w jaskini, do której prowadzi wyjątkowo wąskie przejście - aby wejść do środka, postać gracza musi być niziołkiem, gnomem lub znać czar zmniejszenia. Oczywiście, oprócz takich fikuśnych sztuczek mamy do dyspozycji cały arsenał innych zaklęć wspomagających, ofensywnych czy przywołujących.
Ostatnią kategorią, którą możemy rozwijać, są dziedziny technologii. Każda dziedzina naukowa pozwala nam tworzyć innego rodzaju przedmioty - np. rusznikarz konstruuje broń palną, chemik warzy mikstury zatruwające, paraliżujące i oszałamiające wrogów, a mechanik potrafi zbudować sprzęt optyczny polepszający percepcję, zautomatyzowany wytrych czy kolczastą pułapkę. Każdy punkt przydzielony do danej dziedziny pozwala postaci poznać jeden nowy schemat wynalazku, ponadto odpowiednio rozwinięty technolog/naukowiec potrafi korzystać z kupowanych i znajdowanych w świecie gry projektów, które pozwalają tworzyć jeszcze potężniejsze maszyny i substancje.
Warto zaznaczyć, że w Arcanum nie ma ściśle określonych profesji. Za każdym razem, gdy zdobywamy nowy poziom ( domyślnie max. 50, choć jest mod znoszący limit) otrzymujemy kolejny punkt (na niektórych poziomach dwa), który możemy przeznaczyć, na co chcemy. Sami decydujemy, w jakim kierunku rozwija się postać, co daje olbrzymią możliwość kombinacji. Możemy np. stworzyć wygadanego niziołka rewolwerowca dorabiającego szulerką, mistrza szermierki wspomagającego się w walce zaklęciami defensywnymi, czy doktora medycyny wyszkolonego w łucznictwie. Jedynym ograniczeniem jest dychotomia magia-technologia - nie da się rozwijać na raz jednego i drugiego... to znaczy, da się, ale skutki będą opłakane. W świecie Arcanum zarówno magia, jak i technologia są swego rodzaju siłami natury, które wzajemnie się negują. Im więcej zna zaklęć dana postać, tym trudniej przychodzi jej obsługa maszyn i zwiększa się ryzyko krytycznej porażki przy korzystaniu z nich - maszyna może nie zadziałać, albo wręcz wybuchnąć magowi w dłoniach. Analogicznie, jeśli postac ukierunkowana technologicznie nauczy się jakiegoś zaklęcia, jego działanie będzie mizerne.
Po stworzeniu postaci mamy jeszcze czas na szybką wizytę w sklepiku, gdzie możemy wydać początkowe złoto na wybrany ekwipunek i zaczynamy naszą przygodę.

Rozgrywka

Kampania rozpoczyna się, od tego, że nasza postać wsiada na sterowiec „Zefir” lecący na kontynent Arcanum. Motywacja może być fabularnie uzależniona od życiorysu naszej postaci – np. bandyta ucieka na pokładzie machiny przed ścigającym go wymieram sprawiedliwości. Tutaj należy wskazać pewną lukę w konstrukcji świata – Arcanum jest określane jako „Nowy Świat”, ale w całej grze nie ma najmniejszej wzmianki o „Starym Świecie”, z którego przybywa nasza postać – jest on tak naprawdę umowną próżnią, z której wyłania się nasz bohater.
Niezależnie od przeszłości postaci, wstęp przebiega w taki sam sposób. Sterowiec zostaje zaatakowany przez niezidentyfikowane machiny latające, przypominające coś pośredniego pomiędzy lataczami rysowanymi przez Leonarda da Vinci, a prymitywnymi dwupłatowymi myśliwcami. Nasz pojazd zostaje zestrzelony i rozbijamy się. Gdy już się ockniemy, okaże się, że oprócz nas ocalał tylko jeden pasażer - starszawy gnom, który i tak dogorywa. Przed śmiercią wręcza nam tajemniczy pierścień, prosząc, aby oddać go "chłopcu". W tym momencie zapewne u większości osób załączy się sygnał "Aha, magiczny pierścień, od którego zależą losy świata, co za sztampa". Otóż nie - ani magiczny, ani losy świata od niego nie zależą - ale więcej nie da się napisać, nie spoilerując, dodam tylko, że gra nieraz gracza zaskoczy, a najbardziej oczywiste rozwiązanie bardzo często okazuje się być fałszywe.
Gdy gnom oddaje ducha, słyszymy kroki - ktoś się zbliża. Zakapturzona postać jest zszokowana widokiem katastrofy - i nie chodzi jedynie o liczbę ofiar. Osobnik zapytany o imię przedstawia się jako "Virgil... kapłan religii Panarii - twojej religii". I nie jest to z jego strony chwytliwe reklamowo-misjonarskie hasło w stylu "Bo Panarii to religia dla ciebie! Nawróć się już dziś i opłać roczny abonament na Fundusz Kościelny!".  Virgil ma na myśli to, że jest kapłanem religii, która czci ciebie. Panarii mają pewną przepowiednię, zgodnie z którą Żyjący, wcielenie pradawnego elfickiego mędrca, którego postać stoi w centrum wiary Panarii, "powróci na skrzydłach ognia" - a ty zleciałeś z nieba w płonącym sterowcu (można by się czepnąć, ze sterowiec nie ma skrzydeł). Dodatkowo w pobliżu miejsca katastrofy znajduje się kapliczka poświęcona właśnie tej przepowiedni. Przypadek? Virgil nie sądzi. Z drugiej strony, Virgil nie jest znawcą teologii i w Kościele Panarii stoi dosyć nisko w hierarchii, w związku z czym proponuje ci, abyś zgłosił się do jego zwierzchnika, Starszego Joachima... Ale decyzja należy do ciebie, bo to w końcu ty jesteś Żyjącym.
I od tej chwili zaczynamy eksplorację świata Arcanum. Początek gry jest swoistym prologiem, kiedy to przebywamy głównie w okolicach miejsca katastrofy i pobliskim miasteczku Zamglone Wzgórza - mamy zawężone pole manewru do momentu, do kiedy nie odblokujemy jedynego mostu, który pozwala przekroczyć rzekę odgradzającą ten obszar. Jest to nieco sztuczne odgrodzenie (prawdopodobnie jedyną przyczyną tego jest tak, że właśnie ten obszar znalazł się w demie - twórcy potrzebowaliby jakiegoś w miarę logicznego uzasadnienie dla ograniczenia obszaru gry i fabuły do Zamglonych Wzgórz) - jednak już tutaj mamy możliwość zobaczyć, jakim stopniem skomplikowania charakteryzują się zadania w Arcanum. Praktycznie każde da się rozwiązać na kilka sposobów.
Czasem wybór to kwestia moralności tego, komu wolimy zaufać. Natykamy się na ducha osobnika o nazwisku Bregho, który opowiada nam, jak pielgrzymując razem z niejakim Farkusem trafił do domu złego kapłana Arbalaha. Kapłan opętał Farkusa i zmusił go do zabicia Bregho, a potem dla większego udręczenia, rzucił klątwę na ducha Bregho. Bregho mówi, że nie zależy mu na zemście na marionetce - Farkusie, ale błaga, aby zabić Arbalaha, co zakończy działanie klątwy. Kiedy wchodzimy do domu Arbalah, to duchowny (o ile damy mu dojść do słowa) uraczy nas opowieścią o dwóch złodziejaszkach - Bregho i Farkusie, którzy zamordowali jego rodzinę, ukradli święta relikwię, a potem pozabijali się kłócąc o łup. Kto mówi prawdę?
Czasem wybór to kwestia tego, jakiej metody chcemy użyć. Most prowadzący przez rzekę jest okupowany przez bandę rzezimieszków. Aby przejść, możemy ich zabić. Możemy ukraść klucz hersztowi. Możemy go przekonać za pomocą perswazji, że należymy do złodziejskiej gildii i lepiej z nami nie zadzierać.. Możemy mu zapłacić. Możemy wykonać dla niego zadania, w zamian za co sam odda nam klucz.
Czasem, jeśli dobrze zachachmęcimy, możemy pogodzić pozornie sprzeczne interesy i wykonać zadania, które pozornie się wykluczają. Pomagamy w obronie banku Zamglonych Wzgórz przez prostymi bandziorami, którzy chcą siłą obrobić placówkę. Potem nawiązujemy kontakt z nieco bardziej wyrafinowanym kasiarzem, który proponuje nam inną metodę kradzieży i zdradza kod do sejfu. Denuncjujemy kasiarza, a potem nocą zakradamy się do banku i opróżniamy sejf... A i tak mieszkańcy Zamglonych Wzgórz uznają nas za bohatera, bo przecież broniliśmy banku, co z tego, że w końcu i tak ktoś go okradł.
I tak jest przez całą grę, tyle, że po opuszczenie Zamglonych Wzgórz możemy działać na dużo szerszą skalę. Jeśli zechcemy zagłębić się w arcanijską politykę będziemy negocjować sojusze między państwami, rozwiązywać konflikty lub przeciwnie jątrzyć i wywoływac wojny, planować spiski i zamachy. Oczywiście, działalność Żyjącego nie ograniczy się do wielkiej polityki. Będziemy pomagać także prostym ludziom (albo krzywdzić ich). Jest tu mnóstwo zdań typu detektywistycznego - poszukiwanie zaginionych osób i przedmiotów, morderstwa, oszustwa itd. Co ważne, nie polegają one na "Zły Ziutek ukradł mi nocnik, proszę, odzyskaj go". Trzeba szukać dowodów, przesłuchiwać podejrzanych i świadków, korzystać z pomocy naukowców itd. Nierzadko na wskazówkę do rozwiązania zagadki natrafimy przypadkiem - na przykład przysłuchując się plotkom w karczmie.
W ogóle niewiele jest gier, w których tak dużą rolę odgrywa prowadzenie dialogów, charyzma i perswazja. Z reguły w cRPG zdolności dyplomatyczne są przydatne - ale w ograniczonym zakresie, ot, czasem uda się uniknąć jakiejś walki, czasem wytargować większą nagrodę od zleceniodawcy. Tutaj mamy mnóstwo zadań, które polegają na odpowiednim prowadzeniu rozmów - i nie sprowadza się to do "Oho, ostatnia kwestia do wyboru jest najdłuższa i brzmi najmądrzej, znaczy, że ją trzeba wybrać". Rozmowy potrafią być bardziej podchwytliwe. Moim ulubionym questem tego typu jest negocjowanie sojuszu pomiędzy Tarantem i Kaladonem. Ponieważ o pomoc prosi nas Tarant, musimy wynegocjować warunki jak najkorzystniejsze dla tego państwa. Ale jeśli przedobrzymy i postawimy zbyt jednostronnie korzystne warunki, Kaladon wycofa się z negocjacji. Ponadto, przedstawiciele poszczególnych frakcji proponują nam określone korzyści materialne w zamian za to, aby w traktacie znalazły się określone punkty - arcymag chce zezwolenia na używanie magii na ulicach, generał kaladońskiej armii ma swój projekt modelu współpracy militarnej itd. Naszym zadaniem jest wynegocjowanie paktu akceptowalnego dla obu państw, a jednocześnie zadowalającego jak największą ilość polityków.
Oczywiście, Arcanum to nie tylko gadanie i zagadki. Jest też sporo zadań polegających na walce, tradycyjne w cRPG penetrowanie podziemi wypełnionych potworami, czy spotkania losowe. Znaczną część walk można ominąć. Do wyboru mamy dwa systemy walki, pomiędzy którymi przełączamy się w każdej chwili. Walka w czasie rzeczywistym, delikatnie mówiąc, nie cieszy się dużym uznaniem wśród fanów Arcanum. Przy większych starciach zamienia się ona w bezładną klikaninę, gdzie ciężko trafić biegnącego wroga i nie ma czasu np. na używanie czarów. Jest użyteczna głównie wtedy, gdy natkniemy się na dużo słabszych od nas przeciwników i wiemy, że towarzysząca nam obstawa sama sobie w trymiga poradzi z drobnicą i nie ma sensu przełączać się na tryb turowy. Tryb turowy jest... no cóż, każdy chyba się domyśla, na czym on polega. Niestety, on też nie jest nazbyt porywający - nie ma żadnych specjalnych ataków czy ciosów, po prostu łupiemy mieczem/faszerujemy ołowiem wybranego wroga, aż wszyscy przeciwnicy padną. Urozmaicenie i nowe taktyczne możliwości dają czary, mikstury i niektóre wynalazki o zastosowaniu bojowym jak np. różnego rodzaju granaty. "Czystym" wojownikiem da się oczywiście grać, ale to chyba najmniej ciekawy typ rozgrywki.
Warto dodać, że nie tylko ogromna ilość questów jest nieliniowa - dotyczy to także wątku głównego. W wielu cRPG różnica pomiędzy postacią dobrą, a złą polega na tym, że ta pierwsza pomaga ludziom i ratuje świat dla idei (czytaj - reputacji i dodatkowego expa), a ta zła z pobudek egoistycznych (czytaj - dla złota). Tu jest trochę inaczej. Zły Żyjący będzie mordował całe wioski i sprzymierzy się z siłami mroku (a nawet wręcz je sobie podporządkuje), a jeśli zechce, może ostatecznie doprowadzić nawet do końca świata. moim zdaniem fabuła głównego wątku jest ciekawa i zawiera kilka fajnych zwrotów akcji. Antoni Czechow ukuł powiedzenie o strzelbie, która zostaje zawieszona na ścianie w I akcie sztuki, by wypalić w III - i tak jest w Arcanum. W czasie gry odnajdujemy wiele wskazówek, które pozornie wydają się być pozbawione znaczenia, albo stanowić jedynie ubarwiające świat smaczki, które pod koniec gry zaczynają tworzyć szerszy obraz rzeczy.
Nasze działania będą kształtować świat i będą wpływać na odbiór naszej postaci przez jego mieszkańców. Nie sprowadza się to tylko do faktu, że niektóre postacie nie będą chciały gadać z bohaterem, który na wskaźniku "dobro/zło" znajduje się po niewłaściwej stronie. Wieści o naszych konkretnych czynach będą się rozchodzić i dzięki temu będziemy znani jako Bohater Zamglonych Wzgórz, Rzeźnik ze Stillwater czy niesławny Zboczeniec z Tarantu. Jeśli udzielimy wywiadu do poczytnej gazety, ludzie będą nas rozpoznawać na ulicach - niektórzy zechcą wesprzeć naszą sprawę drobnym datkiem, fanki będą rzucać się nam w ramiona, a zabójcy i łowcy nagród nasyłani na nas przez wrogów będą mieli ułatwione zadanie.
Poznając świat, zaczynamy rozumieć czemu nazywa się on "Arcanum", co sugeruje coś tajemniczego, sekretnego. W zasadzie każda ważniejsza organizacja - czy to rząd państwa, rodzina królewska, czy Kościół Panarii czy bogaty dom kupiecki - ma na koncie co najmniej jeden mroczny i niewygodny sekret, który będziemy mogli zbadać i ewentualnie wydobyć na światło dzienne. Chwilami można mieć wrażenie, że autorzy inspirowali się spiskowymi opowieściami o masonach i illuminatach, czy historiami spod znaku Archiwum X.
Nawet bez intryg świat Arcanum jest sam w sobie ciekawy. Połączenie typowego fantasy ze steampunkiem nie sprowadza się jedynie do połączenia magii i wynalazków, dotyka także szeroko rozumianych kwestii "społecznych". Można powiedzieć, ze twórcy zadali sobie pytanie "W światach fantasty trwa wieczne średniowiecze. A co, gdyby tak, jak w realnym świecie, istniał tam postęp? Jak by w takim świecie wyglądała np. rewolucja przemysłowa?". I tak np. w Arcanum orkowie i ogry nie są już hordami krwiożerczych barbarzyńców - dawno temu zostali podbici przez cywilizowane narody i teraz pełnią rolę wyzyskiwanej klasy robotniczej, pośród której rodzi się ruch socjalistyczny (zapewne kiedyś przyjdzie pora na rewolucję komunistyczną i wtedy wrócą do swojej pierwotnej roli - to jest hord itd.) Ostatni smok zginął dawno temu i jego skamieniałe jajo można podziwiać w Królewskim Towarzystwie Zoologicznym. Starożytne ruiny są obiektem badań archeologów, którzy narzekają na to, że znaczna część historycznej spuścizny została zniszczona w czasach, gdy Arcanum nawiedzała plaga tzw. poszukiwaczy przygód - podłych łotrów, którzy zawodowo plądrowali stare zamczyska i świątynie.
Po ukończeniu wspomnianego "prologu" mamy dosyć dużą swobodę w poruszaniu się po Arcanum. Na mapie świata w miarę rozwoju fabuły będą zaznaczane kolejne lokacje, do których możemy się udać - ale nikt nam nie zabrania wędrować po niemal całej mapie - większość miejscówek da się odkryć samodzielnie, ponadto niektóre niepowiązane z wątkiem głównym lokacje możemy odnaleźć jedynie szwendając się po mapie i przypadkiem na nie natrafiając (no chyba, że ktoś korzysta z solucji). Aczkolwiek w Arcanum istnieją także obszary odcięte od reszty świata, do których prowadzą przejścia znane nielicznym osobom (np. przemyski górskie) i które odwiedzimy dopiero, gdy przyjdzie na to czas. Nie będziemy musieli cały czas podróżowac na piechotę - w niektórych miastach są stacje kolejowe, do niektórych da się dopłynąć statkiem (na późniejszym etapie będziemy mogli kupić/wygrać w kości/zdobyć własny statek), wyszkolony mag ma do dyspozycji zaklęcie teleportujące - a jeśli zainstalujemy moda, to uzyskamy także dostęp do własnego samochodu.
Jeśli chodzi o drużynę, to takowa w Arcanum występuje. Nie ma z góry określonego limitu postaci, które mogą się do nas przyłączyć, ich liczba jest zależna od posiadanej przez nas charyzmy (przy "podstawowej" wartości, tj ośmiu punktach Charyzmy limit wynosi 2 towarzyszy). Nie sterujemy bezpośrednio naszymi towarzyszami, możemy im wydawać ogólne rozkazy, takie jak "trzymaj się blisko mnie", "zwiększ odległość" oraz prosić o pomoc w konkretnych sprawach - np. o wyleczenie albo o skonstruowanie przedmiotu, o ile postać posiada odpowiednie umiejętności. Ponadto, jeśli próbujemy użyć jakiejś umiejętności, a towarzysz posiada tę umiejętność na poziomie wyższym niż my, to on wykona ją zamiast głównego bohatera - np. jeśli użyjemy na zamku umiejętności ślusarstwo, zamiast naszej postaci do drzwi podbiegnie jeden z towarzyszy. SI naszych towarzyszy, podobnie jak wrogów, delikatnie mówiąc, nie powala. W walce potrafią oni głównie łomotać z posiadanej broni. Przedmiotów nie używają, rzadko kiedy czarują (co ciekawe, nie dotyczy to czarów leczących - healerzy uzdrawiają na bieżąco, ale inne czary są rzucane od wielkiego dzwonu).
Jeśli chodzi o interakcje w drużynie, to występują one, choć nie są tak rozbudowane jak w grach Bioware. Towarzysze są pogłębieni bardzo "nierówno" - niektórzy z nich komentują bieżące wydarzenia i biorą udział w wykonywaniu questów, albo nawet wciągają nas w ich osobiste misje, inni po przyłączeniu milczą jak grób, stanowiąc jedynie wsparcie w walce i tragarzy do noszenia przedmiotów. Trochę szkoda, bo niektórzy z "milczących" towarzyszy mają całkiem ciekawe backstory. Dziwi to tym w grze tak mocno nastawionej fabułę i dialogi (dochodzi do tego, że wielu nieprzyłączalnych NPC jest lepiej opisanych i ma więcej do powiedzenia niż towarzysze z drużyny). Mimo wszystko, większość postaci ma określone poglądy i jeśli będziemy dokonywać czynów sprzecznych z nimi, nasze relacje będą się pogarszać i ostatecznie towarzysz nas opuści, albo nawet zaatakuje. Natomiast konflikt pomiędzy dwoma NPC-ami w drużynie do tej pory zauważyłem jeden, ale nie sprawdzałem jeszcze wszystkich kombinacji.
Niewątpliwie najbardziej rozbudowaną postacią jest wspomniany już Virgil, który przyłącza się do nas na początku gry i już wtedy składa nam przysięgę wierności, jako Żyjącemu. Virgil jest nam oddany na tyle, że w przeciwieństwie do wielu innych postaci, nie odejdzie od nas niezależnie od popełnianych przez nas czynów. Co nie znaczy, że jest jednowymiarowym świętoszkowatym fanatykiem. Jest cały czas rozdarty pomiędzy z jednej strony wiarą w to, że nasza postać to Żyjący, a z drugiej - zdroworozsądkowym sceptycyzmem. Bo co inne głosić prawdy swojej wiary, a co innego uwierzyć, że spełniają się one na naszych oczach. Chwilami Virgil sam nie wie, jak nas traktować - jako istotę wyższą, zwierzchnika, czy przyjaciela, czasem wygłasza wiernopoddańcze formułki, ale czasem potrafi się postawić i nas skrytykować. Ponadto, stosunkowo niedawno wstąpił do stanu duchownego, wcześniej wiódł życie utracjusza - obecnie stara się zachowywać zasady Panarii, ale jego "łotrzykowski charakter czasem się ujawnia. Ponadto, jest on postacią dynamiczną, której charakter ulega zmianie w zależności od tego, jaką ścieżką go poprowadzimy - jeśli będziemy dokonywać cnotliwych czynów i dawać mu właściwy przykład Virgil pozbędzie się niepewności, osiągnie oświecenie, równowagę wewnętrzną i naprawi grzechy z przeszłości. Jeśli nasza drużyna będzie dokonywać plugawych zbrodni i zwykłych świństw, Virgil również nabierze pewności siebie, ale nieco w innym sensie - uzna, że ideały, których do tej pory próbował się trzymać to mrzonki i nie ma sensu się nimi krępować.
Dosyć rozbudowaną postacią jest też Magnus - krasnolud poszukujący zaginionego dziedzictwa swojego klanu (przy czym wszystko wskazuje, że ten klan sobie zwyczajnie wymyślił, gdyż jest miejskim krasnoludem, którego przodkowie dawno temu zerwali więzi z tradycjami swego ludu, co niezmiernie frustruje Magnusa) - jest z nim związany duży quest.
Jedyną dostępną love interest (pomijając róznego rodzaju przygody typu "one night", na które możemy się natknąć po drodze) jest elfka Raven (dla pań romansu brak). Jej wątek jest raczej dobrze napisany, ale w porównaniu z tym, do czego przyzwyczaiły nas gry Bioware, nie jest jakoś szczególnie rozbudowany. może to i dobrze - ot, romans który jest urozmaiceniem rozgrywki, ale nie dominuje jej.
Innymi ciekawymi postaciami są np. Gar - uwielbiający herbatę Earl Grey ork o duszy dżentelmena, czy Torian-Kel - wskrzeszony przez nas nieumarły wojownik, który ma co nieco do powiedzenia o starożytnej historii Arcanum.
Choć przy wielu questach trzeba nieco kombinować i samemu odkryć sposób ich rozwiązania, to są to z reguły problemy, powiedzmy, "życiowe" - z kim zagadać i jak, gdzie znaleźc/kupić potrzebny przedmiot itd. Natomiast w grze w zasadzie nie ma zagadek typowo logicznych, w rodzaju układanek, szyfrów itd.

Technikalia
Muzyka w Arcanum jest specyficzna - to głównie nostalgiczne, melancholijne melodie grane na skrzypcach (a przynajmniej dla mnie brzmią, jakby były grane na tym instrumencie). Nie jestem fanem muzyki poważnej, ale jako podkład sprawdza się ona znakomicie, zapewnia świetny klimat.
Zdecydowana większość dialogów nie jest udźwiękowiona. Głosy podłożono jedynie pod część naszych towarzyszy, ponadto od czasu do czasu jakaś wyjątkowo ważna kwestia dla fabuły kwestia jest czytana przez aktora (z reguły tylko kilka pierwszych zdań).
O ile z dźwiękiem jest nieźle, o tyle za grafikę Arcanum zbiera baty. Wielu ludzi uważa ją za wyjątkowo szpetną - ja bym to ujął raczej jako, hm... "umowną" i "pozostawiająca wiele wyobraźni". Modele postaci są mało zróżnicowane i pozbawione szczegółów. Mapy lokacji to płaskie przestrzenie, na których gdzieniegdzie wrzucono jakieś drzewko, krzaczek czy kamień (już lepiej wyglądają ulice miast z chodnikami, studzienkami kanalizacyjnymi, latarniami itd). Większość budynków to po prostu odgrodzone ścianami od reszty fragmenty mapy. A najważniejsze budynki, takie, które są oddzielnymi mini-lokacjami, występują w jakichś trzech wersjach (na szczęście chodzi tylko o wygląd zewnętrzny, w środku każda ma inny układ korytarzy i pokoi, to nie jest Dragon Age 2). I tak zamek króla Dernholmu, pałac w Kaladonie czy rezydencja magnata przemysłowego Gilebrta Batesa z zewnątrz są identyczne. Efekty czarów też nie powalają - ot, na chwilę zaświeci się jakieś światełko. Natomiast całkiem ładnie wyglądają portrety postaci (ale to dotyczy wyłącznie głównego bohatera i postaci przyłączalnych) oraz ekwipunek.
Gra chodzi bez problemu na Windows 7 - przynajmniej u mnie.

Gra jest do kupienia na: http://store.steampowered.com/app/500810/ za 6 euro. Jest to wersja angielska, ale można ściągnąć z Internetu nieoficjalną łatkę polonizującą - polecam, jakość tłumaczenia jest dobra, nie mam żadnych zastrzeżeń. Aczkolwiek, spolszczenie może powodować niekompatybilność z niektórymi modami. A właśnie, jeśli chodzi o mody - jednym z elementów niewątpliwie przedłużającym żywotność gry i jej popularność, jest możliwość jej modowania. Wiedzieli o tym twórcy Arcanum i dlatego dodali do gry edytor. Wkrótce po wydaniu Arcanum pojawiło się kilka modów, ale gdy sama gra straciła popularność, podupadł także modding... Dziś pewnie już nawet umarł. Tym niemniej, znam kilkanaście modów - niestety, większość z nich jest w typie hack n slash - niestety, bo jak wspomniałem, walka nie jest najmocniejszą stroną Arcanum. Co ciekawe, mody do Arcanum z reguły nie dodają nowych zadań i lokacji do "podstawowej" kampanii, ale całkowicie nowe przygody, powiązane z historią Żyjącego co najwyżej światem. Zresztą, do Arcanum jest załączony taki jeden przykładowy mod-oddzielna przygoda o nazwie "Vormantown" - jest to własnie jeden z tych modów, nastawionych na walkę i dungeon crawling, a nie na fabułę. Jak sądzę, był on zaplanowany jako arena do multiplayera - gdyż takowy w Arcanum istnieje. Nie wypowiem się bliżej, bo nie testowałem, ale wiem, że w czasach krótkiej świetności Arcanum ludzie grywali na kilka osób, więc da się.
Warto także zareklamować polski mod - chyba zresztą jedyny - o nazwie "Misja". Należy on do nielicznej grupy modów fabularnych. Jego jedynymi wadami jest to, że twórca nie sporządził mapy dla większości obszaru moda, więc trzeba chodzić nieco po omacku i to, że przygoda jest dość krótka (ze dwie godziny grania).
Sumując.
Raczej nie warto kupować, jeśli:
- przywiązujecie wagę do grafiki,
- w cRPG cenicie przede wszystkim skomplikowane taktyczne walki, albo wręcz przeciwnie - akcję w stylu h&s,
- nie lubicie przedzierać się przez tony tekstu.
- w ogóle nie lubicie cRPG.