czwartek, 22 grudnia 2016

Przemyślenia po "Łotrze Jeden" (i trochę ogólnych przemyśleń star warsowych)

Tradycyjne ostrzeżenie - to nie typowa recenzja, tylko moje debilne przemyślenia po obejrzeniu filmu. Będą spoilery.

Kiedy zapoznawałem się z trailerami, plotkami, wypowiedziami twórców mającymi sugerować, że "Łotr Jeden" będzie brudny i mroczny, myślałem sobie "ta, już na pewno". To w końcu "Gwiezdne Wojny". Taka trochę bajka. W dodatku obecnie pod szyldem Disneya. Ponadto, choć "Przebudzenie Mocy" podobało mi się, to jednak trzeba przyznać, że był to film mocno zachowawczy (niektórzy wręcz zarzucali mu bycie remakiem IV Epizodu"), no i był utrzymany w stosunkowo lekkim tonie (pomijając hanobójstwo). Zdawało mi się, że Disney będzie prowadził Gwiezdne Wojny w kierunku mniej lub bardziej przyjemnej sztampy.
A jednak nie.
Muszę przyznać, że przed seansem naszła mnie myśl "A może oni wszyscy zginą? W końcu ciężko będzie wytłumaczyć, że w żadnym innym filmie nie ma o nich wzmianki". Myślałem tak sobie pół żartem, pół serio, no bo jednak bez przesady, to - jak wyżej - Gwiezdne Wojny, oczywiście, od czasu do czasu ktoś musi polec, żeby było bardziej dramatycznie, ale Wariant Pani Jeziora to przesada. Potem, kiedy okazało się, że łotrowa ekipa została odcięta, zacząłem przypuszczać, że jednak tak się może stać. Przez chwilę jeszcze się łudziłem, że Jyn i Cassian przeżyją, bo to dosyć częsta klisza, że cała ekipa ginie, oprócz "głównej pary", ale nawet ich nie oszczędzono.
Swoją drogą, sami twórcy stwierdzają, że początkowo myśleli "kurde, scenariusz idzie w taką stronę, że oni powinni na koniec zginąć, ale szefostwo na to nie pozwoli". Ale gdy zaprezentowali scenariusz szefostwu, usłyszeli "Wiecie co, w sumie to ich nie ma w Nowej Nadziei, możecie ich zabić".
Z jednej strony - podobało mi się to. Mam słabość do takich motywów - że wszyscy giną, ale ich poświęcenie... nawet nie tyle ratuje świat, co daje szansę, nadzieję (jak to często powtarzali bohaterowie tego filmu) na jego uratowanie. Może to wynika z tego, że w znacznej części pokrywa się to z moim światopoglądem - generalnie pesymistycznym, ale jednak zakładającym, (głównie na skutek religii), że "krew męczenników to posiew zbawienia" i tak dalej. Było to najpiękniejsze zakończenie gwiezdnowojennego filmu, oprócz "Powrotu Jedi".
Z drugiej, trochę szkoda, że dopiero co poznaliśmy nowych bohaterów, a już poszli w odstawkę. Raz, że Gwiezdne Wojny (nie tylko filmy, ale i "starokanoniczne EU") przyzwyczaiły mnie do tego, że bohaterowie zostają na dłużej. Dwa, zabrakło czasu na rozwinięci postaci. Nie to, żeby była jakieś płaskie (troszkę rozczarował mnie Krennic, ale o tym później), udało się zasygnalizować na tyle dużo, żebyśmy sobie wyrobili jakiś ich obraz - ale jednak.
Bałem się, czy będę w stanie polubić Jyn. Scena w trailerze, gdy po wyliczeniu jej wykroczeń przez rebelianckiego generała z dumą stwierdza coś w stylu "To jest Rebelia, no to się buntuję!", sugerowała, że będzie:
a) Mary Sue, co chwila pokazującą jaką to silną, niezależną i kwestionującą autorytety (zwłaszcza męskie) kobietą jest. Nie, nie ma nic przeciwko silnym postaciom kobiecym. Pod warunkiem, że są to po prostu dobrze napisane silne kobiece postaci, a nie feministyczne makiety (jestem katolem, ale to nie znaczy, że uważam, ze każda kobieta powinna siedzieć w kuchni - choć nie ma niczego złego w byciu kurą domową, a wręcz przeciwnie, prowadzenie domu i wychowywanie dzieci to jedne z najszczytniejszych zajęć - nie mam nic przeciwko Joannom D'Arc walczącym z wrogami wiary i ojczyzny),
b) amoralną złodziejką spod znaku "Każdy orze, jak może, robię na co mam ochotę, mam w d., jeśli Wam się nie podoba". Nie trawię takich postaci, m.in. dlatego, że wiem, jak wielu ludzi w realu kieruje się w życiu właśnie takim credo i jak wiele szkody przynosi to innym. Świadomość tego jest równie frustrująca, co świadomość, że są ludzie, dla których hasło "wszelkie skrajności są złe" ma jakikolwiek sens. Podobnie jak wielu ludzi może wybaczyć fikcyjnym postaciom masowe mordy, ale nie np. gwałty, podobnie mnie odrzuca od tych wszystkich "czarujących złodziei" bez skrupułów.

Na szczęście, Jyn okazała się nie być ani jednym, ani drugim. Jej wykroczenia miały konkretne uzasadnienie (ukrycie się przed Imperium), jej początkowy brak entuzjazmu wobec spraw wyższych wynikał z poczucia opuszczenia i braku nadziei (cóż, w filmie to słowo padało tak często, że ciężko się do filmu odnieść nie przytaczając go co chwilę) a nie jakiejś lewackiej agendy gloryfikującej bunt dla samego buntu (oczywiście tylko w politycznie poprawnej sprawie). Nie była też jakąś terminatorką, płynnie łączyła dupokopanie złoczyńców (nie oszukujmy się, to jest taka konwencja, że wiadomo, że bohater/bohaterka potrafi nakopać co najmniej kilku szturmowcom naraz i ciężko oczekiwać czegoś innego) z dziewczęcością i wrażliwością. Byłem w stanie uwierzyć, kiedy cynicznie mówiła o "nie zadzieraniu głowy" i kiedy  wygłaszała przemowy o... no tak, nadziei. Była takim trochę dzieckiem (to wrażenie potęgował fakt, że w niektórych chwilach naprawdę wyglądała, jak taka filigranowa dziewczynka), które straciło wiarę w ludzi, bo ludzie ją zawiedli, ale bardzo chciałoby ją odzyskać. Nie jest to wybitna postać, ale postać, która da się lubić.
Co do innych... Cassian Andor jest chyba pierwszą tak dwuznaczną postacią w kinowych Gwiezdnych Wojnach (obok debiutującego w tym samym filmie Sawa Gerrery - przynajmniej na dużym ekranie, bo ponoć ta postać pojawiła się wcześniej w "Rebeliantach"). Gwiezdne Wojny są kojarzone jako "futurystyczna baśń z jasnym podziałem na dobro i zło". Oczywiście, można z tym dyskutować. Nie posuwam się aż tak daleko, jak Pan Grzegorz Braun i nie twierdzę, że Imperium to samo dobro, a Republika i Rebelia to galaktyczne komuchy. Nie mogę się w pełni zgadzać ze ślepo wierzącymi w dogmaty liberalnej demokracji parlamentarnej republikanami/rebeliantami, ani ze starym Zakonem Jedi, ale w sytuacji, gdy stoją naprzeciwko totalitarnego państwa kierowanego na niższym i średnim szczeblu przez materialistycznych ateistów, a na najwyższym - fantastyczny odpowiednik satanistów - rozkłada "światło/ciemność" jest dosyć jasny. I bardzo dobrze. Trzeba to jasno powiedzieć - wbrew temu, co twierdzą niektórzy, istnieje skrajne dobro i skrajne zło. Ta pierwsza skrajność jest... no cóż, dobra i należy do niej dążyć, ta druga, wbrew pozorom, pojawia się na świecie aż nazbyt często. Unikanie dostrzegania tych skrajności jest przejawem lewackiej politpoprawności i zwykłym wyłączaniem myślenia (notabene, sam Lucas, chyba zorientował się, że idzie zbyt na przekór hollywoodzkim dogmatom i włożył w usta Obi-Wana w III epizodzie kretyńskie "only Sith deals in absolutes"). Tymczasem tutaj dostajemy zabójcę stojącego po Jasnej Stronie. Zamordowanie informatora nie mogącego uciec przed szturmowcami było czynem, którego spodziewaliśmy się raczej po cynicznym i egoistycznym Sithie. Sithcie? Sicie? a nie przedstawicielu Jasnej Strony. Odstrzelenie konstruktora Gwiazdy Śmierci byłoby już mniej drastyczne. A jednak, wiadomo, że czasem takie rzeczy się robi. Zwłaszcza w przypadku wojny partyzanckiej (jak tutaj), procedura "jeśli nie możesz go uratować, będziesz go musiał zastrzelić, żeby nie zdradził wrogowi informacji, które mogą zagrozić większej ilości osób" jest raczej standardowa. Swego czasu pisząc o motywacjach złoczyńców pisałem o motywacji "zrobiłem bardzo wiele zła dla wyższego dobra, ale żeby to dobro osiągnąć, muszę zrobić jeszcze trochę zła i nie mogę w tej chwili zrezygnować, bo wtedy to bardzo wiele zła pójdzie na marne, więc to w sumie mój moralny obowiązek". U Cassiana ten ton trochę pobrzmiewa... ale na szczęście, ostatecznie przybiera on formę "Zrobiłem bardzo wiele zła, żeby osiągnąć wyższe dobro, więc teraz nie mogę się cofnąć przed poświęceniem samego siebie". Czy zabijanie dla wyższego dobra nigdy nie jest usprawiedliwione? Czy gotowość do poświęcenia także i własnego życia coś tu zmienia? To poważne pytania, na które ciężko znaleźć dobre odpowiedzi. i aż dziw, że Gwiezdne Wojny je poruszają. Do tej pory wszystko było oczywiste - bohaterowie byli dobrzy, nawet jeśli czasem trochę zagubieni, a jeśli któryś z nich zaczynał rozumować na zasadzie "mniejsze zło, wyższe dobro", to znaczyło, że za chwilę wybierze większe zło i przywdzieje czarne szaty albo imperialny mundur. Ale choć oczywistym jest, że skrajności istnieją, to mimo wszystko, szarość też.
Chirrut i Baze (tj. mnich i jego kumpel z bazuką) - Jako, że jedna z tych postaci jest duchownym, a ten blog z założenia ma być katolski, przyjrzyjmy się kwestiom metafizycznym. A że temat jest ciekawy (przynajmniej dla mnie), to korzystając z okazji, rozwinę się trochę ponad to, co widzieliśmy w "Łotrze". Aczkolwiek, ponieważ to spora dygresja, dla osób zainteresowanych tylko przemyśleniami ściśle związanymi z "Łotrem", oznaczam ją kursywą - jeśli chcecie, możecie przeskoczyć ten fragment. Wiele osób ma mieszane uczucia w kwestii "religia a Gwiezdne Wojny". Religia Mocy wygląda na trochę mętną newageowską duchowość, inspirowaną religiami Dalekiego Wschodu. Ale należy zwrócić uwagę na to, że "Odległa Galaktyka" jest własnie tym - odległą galaktyką. To z założenia nie jest nasz "świat".  Już nie mówiąc o tym, że akcja dzieje w PRZESZŁOŚCI, nie w przyszłości (Dawno, dawno temu). Więc to nie jest propaganda ukazująca, że w naszej przyszłości chrześcijaństwo przestało istnieć, wyparte przez religię Mocy. Pomimo bycia katole, jestem w pełni świadom, że jeśli istnieje życie na innych planetach/w innych wymiarach, to jak to mówią teologowie "historia zbawienia" musi tam wyglądać inaczej. Ja sobie zakładam, że mieszkańcy Odległej Galaktyki żyją w swoistym "Starym Testamencie" - wiedzą, że Bóg istnieje i starają się utrzymywać z nim więź, ale nie do końca go pojmują (zresztą, zapewne nadintepretuję, ale Święte Miasto Jedha, w którym jest świątynia zburzona przez Imperium, brzmi bardzo judaistycznie). Sam Lucas (wiem, że on już nie zarządza marką) stwierdził, że Moc w Gwiezdnych Wojnach jest nie po to, żeby tworzyć/ukazywać jakąś konkretną religię, tylko dlatego, że chciał umieścić "jakieś" odwołanie do istnienia Boga i pokazać, że istnieje dobro i zło i należy wspierać to pierwsze. Dlatego też religia Mocy jest ukazana w sposób bardzo ogólnikowy i otwiera pola do różnych interpretacji. Czytając komiksy i książki ze "starego kanonu" spotykałem się z różnymi interpretacjami. Niektórzy twórcy pisali o Mocy wprost jak o Bogu osobowym, który ma okresloną wolę, zgodnie z którą nalezy postępować, kocha ludzi, świadomie interweniuje w  świecie itd. Inni starali się podkreślać, że "Moc to nie bóstwo, tylko pole energii!". Zakładam, że te różnice wynikały ze światopoglądów samych poszczególnych autorów... Ale można spokojnie założyć, że i w samym uniwersum GW pomiędzy jego mieszkańcami istnieją takie same różnice w poglądach. Wiele osób zarzuca, że GW promuje dualizm  - vide Jasna i Ciemna Strona Mocy. Ale przecież GW nie próbuje narzucać, jakoby te światło i ciemność były równorzędne. Owszem, stary Zakon Jedi podniecał się przepowiednią o "przywróceniu równowagi Mocy", ale jak widać, odbiło mu się to czkawką (już gdzieś tak w połowie "Zemsty Sithów" mistrzowie zaczynają pomału kumać "te, ale może źle to interpretujemy, skoro teraz przewagę ma Jasna Strona, to czemu miałoby być potrzebne zaprowadzenie równowagi?"). Jak sam Lucas powiedział - istnieje dobro i zło i należy stać po stronie dobra. Żadnego "każda skrajność jest zła!" czy "nie jest dobrze, jeśli jedna partia dominuje w Sejmie!" (oczywiście, jest ten kretyński frazes "tylko Sithowie myślą w kategoriach absolutów", czy jakoś tak, ale składam to na karb lekkiego odmóżdżenia starego Zakonu). Nikt nie mówi "Słuchajcie, ale Sithowie też są potrzebni". Wręcz przeciwnie, dobrzy bohaterowie konsekwentnie zwalczają Ciemną Stronę, zawsze i wszędzie. Niczym tolkienowski Jedyny Pierścień, Ciemna Strona z założenia nie może służyć dobru. Nawet jeśli ktoś przechodzi na nią z dobrymi intencjami, zostaną one wypaczone (vide Anakin chcący uratować żonę, a ostatecznie zabijający ją). Jasna i Ciemna Strona nie są równorzędne. Ciemna Strona zawsze przegrywa, jej wyznawcy zawsze przegrywają. To nie przypadek, że ostatecznie każdy z nich zamienia się we wrak człowieka, fizycznie i psychicznie (chyba, że wcześniej ginie). Co więcej, dotyczy to też życia pozagrobowego. W filmach (również w Łotrze) wielokrotnie pojawiają się nawiązania do tego aspektu, najczęściej w formie ogólnikowego "Zjednoczył się z Mocą". Znowuż, sięgając do starego kanonu, tam to było trochę bardziej rozwinięte. Otóż, nie ma żadnej reinkarnacji czy innych dalekowschodnich wymysłów, tylko, można rzecz, niebo i piekło. Dobrzy jednoczą się z Mocą, źli, spętani przez swe negatywne emocje nie są w stanie tego osiągnąć i przez wieczność męczą się w mrocznym wymiarze zwanym na ogół "Chaosem" (a czasem wprost "piekłem" - vide wypowiedź Hana w "Imperium Kontratakuje"). Czy to nie przypomina chrześcijańskiego podejścia? Nie mamy żadnych "wielu dróg, a każda tak samo dobra" - zbawienie można osiągnąć jedynie w Bogu, a potępienie to po tyle samo, co wieczność bez Niego.
 To wszystko współgra ze stanowiskiem Kościoła odnośnie wszystkich "spraw złego ducha" i okultyzmu, a jawnie przeczy podejściu new'ageowskiemu (zgodnie z którym co do zasady wszelkie siły duchowe są przyjazne, a nawet złe duchy służą "rozwojowi duchowemu" wyznawców, a poza tym dobro i zło to złudzenie itd.). Co ciekawe, w starych książkach pojawiają się coś takiego jak "wyznawcy Potencjum", odłam religii Mocy wierzący, że nie ma Ciemnej i Jasnej strony, że to tylko ideologiczne wymysły. Zostali wygnani z Republiki przez Jedi, jako heretycy (tak, dosłownie są określani, jako "heretycy", to nie moja nadintepretacja). Potem ten pomysł zostaje "odkurzony" przez pewną mistrzynię Jedi... i okazuje się to być sithiańskim podstępem mającym na celu sprowadzenie Jedi na złą drogę. 
Oczywiście, to co piszę, mocno bazuje na starym kanonie, który Disney "zresetował", ale skoro tak liczne były intepretacje Mocy współgrające z katolickim postrzeganiem świata, to znaczy, że coś jest na rzeczy (nie, nie twierdzę, że GW to katolska propaganda, twierdzę, że my, katole możemy je intepretować w naszym duchu i nie będzie to naciągane).
Wracając do tematu. Podobało mi się, że rytuał odprawiany przez Chirruta w więzieniu był okreslony jako "modlitwa", a nie "medytacja". Nie to, żebym potępiał w czambuł medytację (gdyż jest ona również częścią katolickiego monastycyzmu, o czym zachłyśnięci duchowością Dalekiego Wschodu ludzie nie wiedzą), ale jednak modlitwa bardziej się kojarzy z religijnością, niż z płytką duchowością spod znaku "Ja jestem buddystą, a tak w ogóle buddyzm to nie religia, tylko styl życia, w sumie dla mnie to głównie relaksacyjne ćwiczenia oddechowe". Padały teksty sugerujące, że Moc jest czymś więcej "niż polem energii", swoistą maną do rzucania czarów - "Zaufaj Mocy", "Będzie jak chce Moc". Chirrut jest pokazany tak, jak powinna być pokazana dobra postać religijna - nie boi się mówić o swojej wierze, nawet jeśli nie wszyscy mają ochotę go słuchać, jest gotów zaufać i oddać się na łaskę wyższej siły, którą czci, poświęca się dla innych. Z drugiej strony, Baze stanowi dla swojego przyjaciela przeciwwagę i kontrast, co jest w sumie dosyć życiowe. Szkoda, że żyjemy w takich czasach, że wiele osób będzie interpretować ich relację jako gejowski związek.  I troszkę szkoda, że Chirruta musiał grać Azjata - nie, nie mówię, że w drużynie łotrów nie było miejsca na Azjatę. Ale czemmu Azjata musiał być właśnie najbardziej uduchowionym członkiem drużyny? To wpadanie w kliszę "Oni są tacy głębocy, mają buddyzm, taoizm i te inne ciekawe nurty, mają filozoficzne podejście do życia, szkoda, ze u nas na Zachodzie nie ma niczego takiego", świadczące o tym, że Europejczycy i Amerykanie zatracili swoje własne dziedzictwo. Poza tym, przecież Hollywood lubi wychodzić poza stereotypy rasowe, PRAWDA?!
Generalnie, spodziewałem się, że wątki religijne będą w Łotrze trochę bardziej rozwinięte, sądząc po wypowiedziach twórców i plotkach, ostatecznie temat został potraktowany "po wierzchu", poprzestano na umieszczeniu postaci Chirruta i wzmiankach o tym, że Jedha była "Świętym Miastem" (ale co to konkretnie znaczy, nie wiadomo). Podobnie w "Przebudzeniu Mocy" z pisemnych materiałów dodatkowych można się było dowiedzieć, że Lor San Tekka (ten gość, który daje Poemu mapę) jest "działaczem" Kościoła Mocy (czyli organizacji zrzeszającej tych, którzy dzielą wierzenia Jedi, ale sami nie są "wrażliwi na Moc"), ale w samym filmie nie było na ten temat wzmianki. Cóż, polityczna poprawność i biorąc pod uwagę amerykańską specyfikę, trudno im się dziwić (gdyby za bardzo rozwinęli te wątki, z jednej strony oberwaliby od ateuszy za religijną propagandę, z drugiej strony oberwaliby od protestanckich fundamentalistów).
Co do Bodhiego Rooka - cóż, budził sympatię swoją "bezbronnością" i faktem, że chciał dobrze, a nacierpiał się z rąk tych samych osób, którym chciał pomóc, a mimo tego nie zwątpił w rebeliancką sprawę. Z drugiej strony, był trochę słabo rozwinięty, nie wiadomo, co dokładnie popchnęło go do zmiany strony itd., ale biorąc pod uwagę, że akcja filmu dzieje się w stosunkowo krótkim czasie, z czego przez większość tego czasu Rook dochodzi do siebie po praniu mózgu, ciężko było oczekiwać czegoś więcej.
Robot - był fajny, miał trochę śmiesznych tekstów, wzruszającą "śmierć", ciekawe było to, że pomimo przeprogramowania na "dobro" zachował znaczną część wrednego charakteru (kojarzył mi się trochę z HK-47 z Kotora), ale jednak wydaje mi się, że Artoo, Threepio i BB-8 byli fajniejsi.
Ciekawą postacią jest też Saw Gerrera. Podobnie jak postać Cassiana, on też ma na celu wprowadzenie do świata Gwiezdnych Wojen nowej idei - że w trudnych czasach ludzie robią złe rzeczy i to nie czyni z nich automatycznie potworów. Aczkolwiek nie mamy też propagandy spod znaku "cel uświęca środki". Podobnie jak w przypadku Sithów, również i w przypadku Gerrery mamy do czynienia z motywem "zło prowadzi do upadku fizycznego, psychicznego (tu: mania prześladowcza) i utraty tego, co kochasz". To chyba nie przypadek, że ta postać jest "bardziej maszyną niż człowiekiem" i ma ewidentne problemy z oddychaniem, podobnie jak Vader. Saw jest wrakiem człowieka, a jego paranoja sprawia, że nie jest w stanie nawet cieszyć się powrotem swojej przybranej córki, radość trwa chwilę, a zaraz potem Gerrera zaczyna się doszukiwać jakichś mrocznych motywów. Oczywiście, Gerrera nie jest tak zdegenerowany, jak Sithowie czy ich słudzy, mimo wszystko służy dobrej sprawie, a jego metody choć drastyczne, nie sięgają ludobójstwa, w sumie nie można go określić jako złą postać - ale jednak podoba mi się, że twórcom udało się pokazać "odcienie szarości" bez jednoczesnej akceptacji dla amoralności.
Co do dyrektora Krennica - nie był kiepskim złoczyńcą, ładnie się prezentował, miał niezły styl, ale przyznam, że oczekiwałem trochę  czegoś innego. Przed seansem wiedziałem, że miał on jakieś zaszłości "koleżeńskie" z rodzicami Jyn, a biorąc pod uwagę, że jest dyrektorem technicznym, a nie dowódcą frontowym, oczekiwałem bardziej mniej ostentacyjnie złej postaci. Raczej, kogoś w rodzaju biurokraty wspierającego zbrodniczy reżim nie z czystego umiłowania zła, tylko na zasadzie "wykonuję swoję robotę dla rządu i wykonuję ją dobrze, bo jestem profesjonalistą". No i spodziewałem się bardziej pogłębionych relacji z Galenem i samą Jyn. Pierwsze sceny, gdy mówi o zaprowadzeniu pokoju i porządku w Galaktyce i próbuje prowadzić przyjazną konwersację z Galenem, szły trochę w tym kierunku... Ale potem okazał się typowym złolem, kontemplującym piękno zniszczonego miasta, odstrzeliwującym bez potrzeby swoich pomagierów i przepełnionym żądzą władzy. Mam wrażenie, że twórcy GW boją się/nie potrafią stworzyć bardziej pogłębionego imperialnego i zawsze to się sprowadza do "Imperium istnieje, żeby zaprowadzić bezpieczeństwo, sprawiedliwość i pok... DOBRA PIEPRZYĆ TO WYMORDOWAĆ WSZYSTKICH NIKOGO NIE OSZCZĘDZAĆ CIEMNA STRONA ROZPOZNA SWOICH!". Ewentualnie  ""Imperium istnieje, żeby zaprowadzić bezpieczeństwo, sprawiedliwość i pok... Dobra, doznałem objawienia i wiem, że to kłamstwo, niech żyje Rebelia!". Znowu, nie chodzi o to, żeby rozmywać przesłanie moralne, ale na litość boską, nie każdy zbrodniarz jest psychopatycznym rzeźnikiem. Nic by się nie stało, gdyby ciemnostroncy dostali okazję do zaprezentowania swoich argumentów, choćby po to, żeby można je było obalilić. Z drugiej strony, gdyby Krennic był "wujkiem" Jyn, dodałoby to trochę konfliktu tragicznego do fabuły.
Jeśli chodzi o znane i stare postaci - Vader spoko, Bail Organa spoko (śmieszne, że jak była narada u rebeliantów, to Jyn najpierw była nachmurzona i cyniczna, ale jak się pojawił Bail, to natychmiast się rozjaśniła "O, to jest dobry człowiek, nie no, jeśli on jest z wami, to co innego". Tarkin spoko, chociaż chwilami wyglądał jak postać wyjęta z przerywnika w jakiejś grze, a nie żywy człowiek. Leia za to była zrobiona perfekcyjnie (choć przyznaję, być może to złudzenie wynikające z tego, że pojawiła się tylko na chwilę). W sumie obecność celebrytów rozwiązano nieźle - z jednej strony, to na tyle ważne postaci dla uniwersum, że dobrze, iż pojawiają się w tle, z drugiej - fajnie, że jest ich nie za dużo, nie powinny kraść show, bo jednym z zadań tego filmu jest m.in pokazanie, że GW to coś więcej niż saga rodu Skywalkerów.
Graficznie prezentowało się fajnie. Mieliśmy powiew świeżości nie tylko w kwestii fabularnej, ale i militarnej. Po raz pierwszy dostaliśmy potyczkę w ciasnej zabudowie miejskiej i po raz pierwszy dostaliśmy tak spektakularnie pokazaną bitwę lądową. Co prawda, bitwa na Hoth teoretycznie działa się w dużo większej skali niż starcie na plaży, ale w praktyce w Łotrze mieliśmy pokazane więcej "Mięsa". Co prawda, bitwa była dosyć chaotyczna, ale taka miała być, no bo chodziło o atak kilkunastu/kilkudziesięciu partyzantów porozrzucanych po lesie. Co w sumie jest sprytnym wyjściem, bo pozwala nakręcić bitwę bez większej wiedzy o strategii ;) Bitwa kosmiczna może być, widzieliśmy lepsze, ale w sumie była ona na drugim planie.
Co do ewentualnych absurdów:
- sama idea imperialnego archiwum jest lekko dziwna. Na serio, jeśli jakiś imperialny notabl czy naukowiec chce się zapoznać z informacjami, musi specjalnie lecieć na inną planetę? I jeszcze ten "interfejs" - manipulowanie chwytakiem, żeby wyciągnąć konkretny dysk itd. To trąci technologią z czasów komputerów "Odra". Z drugiej strony, do głowy przychodzi mi jedno uzasadnienie - jeśli informacje są zapisane na oddzielnych dyskach i nie ma do nich żadnego dostępu przez sieć, musisz fizycznie wydobyć dany dysk, żeby je odczytać, to znaczy, że żaden haker się nie dostanie do tych danych. Z trzeciej strony, to trochę śmieszne, że wobec tego dyski nie były nawet zabezpieczone hasłem,
- ucieczka Tantive (statku Lei) - wszystko fajnie, starano się zgrabnie połączyć Łotra z Nową Nadzieją, w sumie nawet to wyszło, tyle, że... Kiedy w Nowej Nadziei Vader dopada Tantive i wchodzi na pokład, to Leia się pluje "Jestem imperialnym senatorem, jestem w misji dyplomatycznej, co to za nieuzasadnione najście, wyjazd mi stąd". W sytuacji, gdy Tantive przed chwilą uczestniczył w regularnej bitwie przeciwko Imperium i został złapany w czasie ucieczki z pola bitwy (podobno łotr kończy się dosłownie kilkadziesiąt sekund przed Nową Nadzieją), to jest tłumaczenie tyleż bezczelne, co debilne. Chyba, że Leia zdawała sobie z tego sprawę i chciała tylko zyskać na czasie.,
- to nie tyle absurd, co kolejne "sprytne posunięcie" - otóż w książkach/filmach/grach jest częsta taka sytuacja, że ścisła "drużyna bohaterów" mu się odciąć od "motłochu" (np. od załogi statku, oddziału wojskowego itd.). Z reguły "statyści" z jakiegoś powodu giną. Tutaj, kiedy szła fala uderzeniowa od Jedhy, najpierw widzieliśmy, że z kryjówki oprócz przyszłych łotrów wybiegają też bojówkarze Gerrery. Następne ujęcie - i są same łotry. Reszta... uciekła w inną stronę? Spadający kamień ich przykrył? Coś tam. W każdym razie łotry nie miały dylematu "czy powinniśmy zabrać ich ze sobą".

W sumie - film zdecydowanie na plus, jeśli Disney utrzyma ten poziom, to jakoś się pogodzę z odrzuceniem starego EU. 

niedziela, 18 grudnia 2016

Kilka polskich paradoksów

Trochę ciekawych paradoksów.

1. Na mównicę wchodzi poseł, zaczyna rzucać jakimiś żarcikami. Marszałek mówi mu, że przeszkadza w obradach i próbuje zdyscyplinować. Poseł luzacko-złośliwym tonem odpowiada "Panie marszałku kochany, muzyka łagodzi obyczaje", co jego koledzy partyjni kwitują wybuchem śmiechu. Marszałek wyłącza mu mikrofon i wyłącza z obrad. Wyobraźmy sobie sytuację, że np. w sądzie rejonowym podczas rozprawy adwokat rzuca tekstami "Panie sędzia, spokojnie, po co ta powaga". Wyleciałby z sali, dostałby karę pieniężną i wniosek o ukaranie dyscyplinarne. No ale z marszałka można sobie robić smichy-chichy, bo marszałek jest z PiS, czyli nie jest człowiekiem, jest jakąś humanoidalną kreaturą, której można nasrać na głowę, a jeśli będzie z tego powodu czyniał jakieś wyrzuty, to wstyd, hańba i terror.

2. Posłowie opozycji blokują mównicę, uniemożliwiając prowadzenie obrad Sejmu. Mają ze sobą ładne wydrukowane transparenty, co potwierdza, że ich protest był spontaniczną reakcją na odebranie głosu ich koledze. Wobec faktu, że opozycjoniści fizycznie uniemożliwiają działanie konstytucyjnego organu państwa w przeznaczonej do tego sali, posłowie partii rządzącej opuszczają przedmiotową salę na zasadzie "jak chcecie pajacować, to pajacujcie, ale bez nas". Postępowe i światłe autorytety traktują to jako próbę zamachu stanu... ze strony partii rządzącej. Mam wrażenie, że dla owych autorytetów każde zachowanie pisiaków nosi znamiona zamachu stanu, pisiaki powinny uchwalić ustawę, w której pozbawiają siebie samych wszelkich prawa publicznych, a potem popełnić zbiorowe samobójstwo, to, że tego nie robią, to faszyzm. Normalnie, zachowują się, jakby fakt wygrania wyborów dawał im jakieś uprawnienia, bezczelni.

3.  Przed Pałacem Prezydenckim co miesiąc odbywa się miesięcznica. Czy to mądrze, czy głupio, kwestia ocenna, ale prawo do wolności zgromadzeń oznacza, że ludzie mają prawo organizować manifestacje, którzy inni uważają za niepotrzebne, o ile nikomu nie szkodzą. Pewnej grupie to strasznie nie pasuje. Blokuje miejsce przez Pałacem, nie pozwalają "ludowi smoleńskiemu" przejść. Pojawia się Policja, rozdziela obie grupy, żeby obie manifestacje mogły się odbyć. Antymiesięcznicy szarpią się z Policją i koniecznie chcą się przebić do smoleńszczyków, żeby nie dać im odprawić miesięcznicy. Nie chodzi im to, żeby oni mogli zamanifestować swoje zdanie i uczucia, chodzi o to, żeby "tamci" nie mogli. Ostatecznie antysmoleniaki stwierdzają, że doszło do złamania ich wolności zgromadzeń... bo nie pozwolono im zablokować cudzego zgromadzenia. Kodowa logika mocno.

4. Za każdym razem, gdy śp Lech Kaczyński używał prawa weta, podnosił się krzyk. Że niby prezydent ma takie prawo, ale nie powinien z niego korzystać, bo tak. Bo to paraliżuje prace parlamentu, a zresztą, wyborcy zadecydowali, że wybierają takich posłów, więc prezydent powinien uszanować, co większość parlamentarna uchwali. Był nawet tuskowy projekt, żeby wykreślić z konstytucji prawo weta. Kiedy Andrzej Duda został prezydentem, co chwili podnosi się krzyk "Czemu nie wetuje? Czemu nie wetuje?". Widać jest zmanipulowaną marionetką prezesa. Bo przecież to NIEMOŻLIWE ŻEBY ŚWIADOMIE I DOBROWOLNIE zgadzał się z tym, co uchwali pisowska większość sejmowa. Nie ma opcji. Nie dotyczy to tylko prezydenta. Kodziarze nie są w stanie do siebie dopuścić myśli, że ktoś może świadomie i dobrowolnie mieć inne zdanie. Swego czasu ich guru, ten od alimentów, ogłosił, że istnieje coś takiego jak "Homo pis" (oczywiście, ten epitet to nie jest żadne "dzielenie ludzi"), którego charakteryzuje to, że jest bierny, bezmyślny, głosuje na PiS. No bo gdyby pomyślał, choć chwilę, to natychmiast stałby się zażartym antypisowcem. Ilekroć w dyskusji staję po stronie PiS, zaraz pojawia się ktoś, kto mówi "Oho, jesteś pisowskim trollem, ile Ci płacą? 5 groszy za komentarz?" albo "No tak, ciemny motłoch dostał 500 plus, więc głosuje za PiS". Nie, nie głosowałem na PiS, bo 500 plus. Nie mam dzieci, nie jestem w żaden sposób beneficjentem tego programu. Głosowałem na PiS właśnie dlatego, że wnerwia mnie postawa tych światłych, postępowych, niedzielącychludzi antypisowców. Bo jakkolwiek w PiS-ie jest sporo głupoty, chamstwa i obłudy, to jego oponencie biją PiS na głowę. Podniecają się w nieskończoność tekstem o gorszym sorcie, a sami wylewają z siebie tyle pogardy, że hej. A najgorsze jest właśnie to, że nie potrafią traktować wyborców PiS jako oponentów - nie potrafią powiedzieć "To jest Twoje zdanie, ale ono jest głupie i szkodliwe, chciałbym żebyś je zmienił, a jeśli go nie zmienisz, to będę się starał, żeby moje zdanie przeważyło", tylko "Ty wcale nie masz takiego zdania! Jesteś zmanipulowany i ogłupiony! NIE MASZ PRAWA MÓWIĆ, ŻE MASZ TAKIE ZDANIE! W ogóle nie będziemy podejmować z Tobą dyskusji, to poniżej naszej godności. Przecież i tak nie masz żadnych argumentów, bo gdybyś miał, to mogłoby znaczyć, że my nie mamy 100% racji, a to przecież niemożliwe. Fuj, jakiś pisowcie śmie nam zadawać pytania. Dawaj wuwuzelę, zagłuszymy chama". I jeszcze te teksty "Wszyscy Polacy mają dosyć rządów PiS! Kaczyński, odwal się od narodu polskiego!". W sumie logiczne. Tym sposobem kodziarze unikają śmiertelnego grzechu "dzielenia Polaków na lepszych i gorszych". Nie ma lepszych i gorszych Polaków, bo ci, którzy głosują na PiS, to nie gorsi Polacy, tylko wcaleniepolacy!
Mam wrażenie, że nasza konstytucja potrzebuje kilku poprawek, żeby stać się prawdziwie światła i postępowa, jak np.
a) Jeśli na karcie do głosowania brak jest zaznaczonej partii, albo wyborca zaznaczył kilka partii, albo zaznaczył PiS, głos uznaje się za nieważny.
b) Sejm podejmuje ustawy co do zasady zwykłą większością głosów, w określonych przypadkach większością bezwzględną lub kwalifikowaną. Przy liczeniu nie uwzględnia się głosów oddanych przez posłów PiS.
c) Jeśli członek PiS obejmie jakiś urząd państwowy, wszelkie uprawnienia związane z tym urzędem ulegają zawieszeniu do czasu zakończenia kadencji.
d) Jeśli jakiś organ podejmie w dowolnej kwestii decyzję zbieżną z poglądami Jarosława Kaczyńskiego, decyzja jest nieważna.

5. Za poprzednich rządów PiS, jak i za obecnych, mamy to samo. Bez przerwy dziennikarze, artyści, celebryci wylewają hektolitry jadu na PiS. Co samo w sobie nie jest dla mnie problemem, bo jestem za wolnością słowa. Problemem jest to, że owi wylewacza jadu pozują na męczenników. "PiS to gówno, PiS to gówno, PiS to gówno. O jaki ja jestem odważny, przecież żyjemy w kraju totalitarnym, co prawda jeszcze nie zdarzył się przypadek, żeby kaczystowscy siepacze kogoś zgarnęli za krytykę PiS, no ale NA PEWNO jutro kogoś zgarną. Spotykają mnie takie straszne represje, za to, że mówię, że PiS to gówno. Pewnie ABW już po mnie jedzie, za parę minut mnie odstrzelą. To dziś na tyle, jutro znowu się spotkamy, żeby jak kulturalni i otwarci ludzie podyskutować o tym, dlaczego PiS to gówno".

6. Od dawna się mówi, że awantury na Marszach Niepodległości były wynikiem prowokacji inspirowanych przez niechętny rząd. Są nagrania, z których wynika, że peowski minister kazał podpalić budkę przed rosyjską ambasadą, żeby zwalić to na narodowców. Zmienia się władza, na nieco bardziej przychylną narodowcom... I nagle okazuje się, że Marsz Niepodległości może przejść bez żadnych incydentów, jest spokojnie, wesoło. Światły i postępowy dziennikarz maluje się na czarno i udaje Murzyna. Idzie na marsz. Nie spotyka go nic złego, w pewnej chwili ktoś go zaczepia, ale, jak sam przyznaje, pozostali "marszownicy" stają w jego obronie. Co więcej, okazuje się, że w Marszu uczestniczy prawdziwy Murzyn, działacza pro-life, któremu bardzo się podoba ta impreza. Czy to daje cokolwiek dziennikarzowi do myślenia? Nie. Stwierdza, że "oni się jakoś tak na mnie dziwnie patrzyli". Więc jednak, faszyzm. Nie muszą bić, nie muszą wyzywać, nie muszą niczego robić, sam fakt, że ośmielają się istnieć i mieć inne poglądy, jest strasznym świństwem.
Jednocześnie co chwila słyszymy o kolejnych zbrodniach dokonywanych przez islamskich uchodźców. Tu ktoś rozjechał kilkadziesiąt ludzi, tu ktoś zarąbał maczetą ciężarną kobietę, tu ktoś zastrzelił antyislamskiego dziennikarza. Nie słyszy się, żeby "skrajna prawica" dokonywała takich aktów... Ale nie szkodzi! Oficjalna wersja jest taka, że islamscy uchodźcy są cacy, nie wolno poddawać się panice, zresztą to odciąga naszą uwagę od prawdziwego zagrożenia, jakim jest NACJONALIZM! To, że islamiści mordują jeszcze nie znaczy, że są mordercami. To, że nacjonaliści nie mordują, jeszcze nie znaczy, że nie są mordercami.

Żeby nie było - jak wskazałem wyżej, wiem, że PiS ma swoje za uszami. Ale chamstwem, pogardą i głupotą nie dorasta do pięt PO, Nowoczesnej czy KOD-owi. Jeśli krytykujesz PiS i głosujesz na Kukiza, Korwina, Ruch Narodowy itd - szanuję to. Jeśli popierasz kodziarzy, "Bo obronią nas przed pisem!!!", to zachowujesz się, jak ktoś, komu nie podoba się, że w restauracji podano mu przypalonego kotleta, więc żąda, żeby wymieniono go na krowi placek.

sobota, 17 grudnia 2016

Zgodność historyczna - niby dlaczego?

Nierzadko utworom fantasy ("utwór" rozumiem szeroko - książki, filmy, gry wszelkiej maści) zarzuca się "brak zgodności historycznej". Na ogół brak zgodności z realiami średniowiecza. Bo w średniowieczu tak nie mówiono. Bo nie noszono takich ubrań. Bo inaczej traktowano kobiety. Bo nie znano ....
Otóż cała ta krytyka jest absurdalna z prostego powodu - ogromna większość utworów fantasty wbrew pozorom nie dzieje się w średniowieczu. A to dlatego, że przez "średniowiecze" to zespół warunków kulturowych i technologicznych, który zaistniał w określonym miejscu i czasie, tj. w Europie (i ewentualnie szeroko rozumianej, strefie wpływów Europy) w okolicach od V do XV wieku po narodzeniu Chrystusa. Ani "Władca Pierścieni", ani "Wiedźmin", ani "Belgeriada", ani "Conan", ani pierdyliard innych utworów nie dzieje się w Europie pomiędzy w okolicach od V do XV wieku po narodzeniu Chrystusa (o którym to w żadnym z tych uniwersów jako żywo nie słyszano).
Zresztą, śmieszne jest to "umiejscawianie" utworów w średniowieczu. Walczą na miecze, a krajem rządzi król? Znaczy się, średniowiecze! To znaczy, że w pakiecie z tym powinniśmy dostać feudalizm, średniowieczne słownictwo i trójpolówkę. Natomiast absolutnie nie mają się prawa pojawić takie byty jak genetyka czy batyst (sięgając do kwestii wiedźmińskiej), a bohaterowie nie mogą używać nowoczesnego słownictwa. Wuj z tym, że królowie i miecze były też np. w starożytności. Ale nie wpadajmy z deszczu pod rynnę - bo niektórzy próbują się bronić przed mediewistami właśnie w ten sposób "Bo ja wcale nie nawiązuję do europejskiego średniowiecza, tylko do państw hellenistycznych, albo Japonii za szogunatu". Nie jest tak, że tworząc fantasy musisz wybrać jakąś konkretną epokę (czas i miejsce), a potem zmałpować wszystkie detale i "doczepić" elementy fantastyczne - dorzucić magię, inne rasy, jakieś potwory... ale tak, żeby absolutnie nie miało to wpływu na te "historyczne" detale.
Ludziom wydaje się, że rozwój technologiczny jest linearny. Że zapisano w gwiazdach, że nie mogą istnieć czołgi przed radiem, czy samoloty przed prasą drukarską, bo nie, po prostu nie. Wynalazki muszą się pojawiać w określonej kolejności i to jeszcze z zachowaniem określonych odstępów czasowych (tj. takich samych, jak w naszej historii) na każdym ze światów, bo tak. Tymczasem tak nie jest. Niektóre wynalazki potrzebują wcześniejszego zaistnienia innych, niektóre nie. Wracając do kwestii wiedźmińskiej - genetyka. Wielu ludzi wytyka tę nieszczęsną genetykę, o której dyskutują czarodzieje. Jedni traktują to jako dowód ignorancji Sapkowskiego, inni doszukują się tu postmodernizmu "O, no bo Sapkowski na pewno wie, że to ABSURDALNE, żeby w średniowiecznym świecie znano genetykę, ale on to robi specjalnie, to takie mrygnięcie okiem do czytelnika, mieszanie motywów to śmo". Tymczasem nie ma ŻADNEGO logicznego powodu, dla którego miecze i królowie mieliby się kłócić z podstawową wiedzą genetyki, tj. na poziomie znajomości praw Mendla, a na tym poziomie toczy się rozmowa o genie Starszej Krwi. Otóż Grzegorz Mendel swoich praw nie sformułował śledząc pod jakimś supermikroskopem splątane łańcuchy DNA, tylko patrząc na roślinki rosnące w uprawianym przez niego klasztornym ogródku (tak, Mendel był katolickim mnichem i stworzył genetykę najwyraźniej po to, żeby ok. półtora wieku później genetyk prof. Dawkins plótł androny o tym, jak to Kościół zwalcza naukę, a naukowiec nie może być wierzący). Równie dobrze, na prawidłowości dziedziczenia cech mógł zwrócić uwagę jakiś średniowieczny katolicki mnich uprawiający taki sam ogródek. Albo starożytny filozof. Że nie zwrócili - przypadek. Tak, w rozwoju naukowym przez większość ludzkiej historii znakomitą rolę odgrywały przypadkowe "objawienia" (współcześnie, gdzie mamy "uprzemysłowioną" naukę, na tyle rozwiniętą, że naukowcy są w stanie świadomie wybierać kierunki badań na podstawie wcześniejszych wyników, jest trochę inaczej). Tym sposobem mogły sobie istnieć zaawansowane cywilizacje Ameryki przedkolumbijskiej, w których żaden z wybitnych architektów i matematyków nie wynalazł koła - bo jakoś tak się zdarzyło, że żaden nie doznał "Objawienia" - "Hmm, zaraz okrągłe przedmioty toczą się po ziemi.... Na Pierzastego Węza, a może by tak wykorzystać to do budowy pojazdów? Czemu nikt wcześniej na to nie wpadł, przecież to takie oczywiste!". Albo weźmy odkrycie grawitacji przez Newtona. Siedział se facet pod drzewem, zobaczył spadające jabłko, pomyślał "Skoro rzeczy spadają na ziemię, to znaczy, że musi istnieć jakaś siła, która powoduje, że rzeczy spadają na ziemię, bo gdyby nie było takiej siły, to by nie spadały". Oczywista oczywistość, ale nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, żeby ją sobie uświadomić i zwerbalizować. Czy z ręką na sercu można powiedzieć, że niemożliwe było, żeby w średniowieczu ktoś dokonał podobnej obserwacji? Ale nie, jeśli ktoś w "średniowiecznym" fantasy użyje słowa grawitacja, to jest to horror i herezja. Niech elfy najpierw wynajdą broń palną i zaczną budować galeony, dopiero wtedy będą miały prawo zastanawiać się, czemu jabłka spadają na ziemię.
Zresztą, kwestie językowe to też źródło absurdów. Swego czasu miałem okazję dyskutować z osobą, która czepiała się, że w tekście fantasy (nie napisanym przeze mnie) pojawia się stwierdzenie, że wieśniacy zaadoptowali dziecko. Okropność, wszak średniowieczni wieśniacy nie mają prawa znać słowa adopcja! Pomińmy już nawet fakt, że tego słowa nie używali wieśniacy, tylko padło ono w narracji, oraz, że jedynym symptomem "średniowieczności" w utworze była wzmianka o królu - skoro to było fantasy, to nie było to średniowiecze. Wiemy, że średniowieczni europejscy wieśniacy nie znali słowa adopcja, nie wiemy, czy znali je dziabągańscy wieśniacy z epoki Szczura. A raczej - wiemy, że znali, to bo tak postanowił twórca Dziąbągowa i epoki Szczura, tj. autor opowiadania. Krytykantka była odporna na wszelkie argumenty, pokrzykując "nie wciskaj mi kitu, bo ja studiowałam historię, znam się na średniowiecznych realiach!" (co miało tyle samo sensu, co twierdzenie "Przeczytałem Władcę Pierścieni i dlatego krytykuję Krzyżaków za to, że nie trzymają się realiów Trzeciej Ery"). Swoją drogą, to śmieszne jest to przekonanie "mediewistów" o tym, jak wygląda "średniowieczny" język. Masz pisać "zacny" zamiast "niezły", "mądry" zamiast "inteligentny", "bezczelny" zamiast "arogancki". Wtedy to będzie Średniowieczny Język, jedyny, jaki ma prawo się pojawić w ustach królów i rycerzy. Otóż, kał prawda. Gdyby utwór używał prawdziwego średniowiecznego języka, to nie dałoby się go czytać bez słownika. Chcesz poznać prawdziwy średniowieczny język? Zerknij na Bogurodzicę i powiedz, ile z niej rozumiesz. Poza tym, mieszkańcy fantastycznych światów nie mówią ani "zacny" ani "niezły", tylko "fghwhwt" - w swoim języku. To, jak ten ich "język" przetłumaczysz, to kwestia konwencji.
Dalej, ubiór i wygląd. Czasem ubiór jest powiązany z realiami i istnieje praktyczne uzasadnienie, dlaczego ludzie w danych realiach "technologicznych" ubierają się tak, a nie inaczej. Wiadomo, że w społeczeństwie, które reprezentuje mniej więcej średniowieczny poziom technologii nie będzie się nosiło jeansów czy gumowców. Ale dlaczego np. kobiety mają nie nosić spodni i ścinać włosy na jeża? Bo w naszym średniowieczu tego nie robiły? Ale czy wynikało to z praktycznych powodów "nie do przeskoczenia", czy może kulturowych tabu? A skąd założenie, że każda kultura, nawet ta istniejąca na innej planecie, czy nawet w innym wszechświecie, musi podzielać dokładnie te same tabu?
Kultura. Wielu ludzi krzywi się, że w "średniowiecznych" dedekach zamiast średniowiecznej mentalności mieszkańcy świata zachowują się jak współcześni Amerykanie. Oczywiście, powodem tego jest marketing i polityczna poprawność, a nie jakaś głębsza idea... Tyle, że właściwie dlaczego mieszkańcy Faerunu czy innego Greyhawku mieliby przejawiać średniowieczną mentalność, skoro w ich świecie jest inna geografia, inne zaszłości historyczne, inna religia, inna medycyna (kapłańska magia objawień), występują nieznane na ziemi gatunki inteligentne i magia? Bo miecze i królowie?

Dlatego, tworząc świat fantasty nie należy się kierować "zgodnością historyczną", tylko logiką. Czyli jeśli do swojego "z grubsza średniowiecznego" świata chcesz wprowadzić jakiś element, nie zastanawiaj się "czy w średniowieczu mieli X?", tylko raczej "czy w średniowieczu mogliby mieć X i czy to nie wyklucza się z mieczami i królami?". Istnienie maszyn parowych czy kobiet chodzących w spodniach nie wyklucza się z armiami używającymi mieczy i zbroi płytowych, istnienie karabinów, tak.

Żeby było jasne - to nie oznacza, że wiedza historyczna przy tworzeniu światów jest bezużyteczna. Jest bardzo użyteczna, ale niejako pomocniczo. Jak wyżej - ważna jest logika, to czy, poszczególne elementy ze sobą współgrają. Otóż, nie ma sensu tworzyć świata ex nihilo, wiadomo, ze trzeba zaczerpnąć z tego, co już znane. Skoro wiadomo, ze w realu rycerze używali kopii, to nie muszę od nowa wymyślać "rycerskiego" sposobu toczenia konnych walk - mogę go skopiować. Skoro w realu to działało, to znaczy, że działa. Chodzi o to, żeby nie być "niewolnikiem" zgodności historycznej. Działa to w obie strony - nie ma sensu z góry rezygnować z jakiegoś elementu, tylko dlatego, że w realu "nie należał do tej epoki", nawet jeśli bezproblemowo można go wprowadzić, nie zaburzając całego "systemu", ale i na odwrót - czasem trzeba sobie powiedzieć "Skoro wprowadzam smoczych rycerzy, to MUSZĘ zrezygnować z części średniowiecznych realiów, bo np. z użyciem smoczych rycerzy oblężenia wyglądałyby zupełnie inaczej. Trzymanie się zgodności historycznej prowadziłoby tu do absurdów".
Drugim aspektem jest klimat. Czasem po prostu chcemy, żeby utwór miał klimat charakterystyczny dla danej epoki (a raczej dla sposobu, w jaki ją postrzegamy). I wtedy pilnujemy, żeby nasi błędni rycerze mówili "zacny", a nie "niezły", czy "fajny", choć z czysto logicznego punktu widzenia nie ma to sensu.

czwartek, 8 grudnia 2016

Gary Gygax - chrześcijański (choć heretycki) ojciec RPG

"Dungeons and Dragons a chrześcijaństwo" to temat całkiem popularny w erpegowym fandomie. Oczywiście, przekaz jest dosyć jednostronny - ciemni fanatycy religijny wyszukali w dedekowskim bestiariuszu demony, więc oskarżyli dedeki o satanizm, ktoś bardziej ogarniający temat zarzuci jeszcze komiksem Jacka Chica "Dark Dungeons" traktującym o tym, że sesje D&D to w gruncie rzeczy spotkania rekrutacyjne okultystycznych sekt itd. Wszystko się ładnie zazębia, można się wspólnie pośmiać z ciemnych katoli (w zasadzie to protestoli, ale przecież prawdziwie oświecony ateista spod znaku "wiem więcej o religii niż wierzący!" takimi drobiazgami sobie głowy nie zawraca). Tyle, że rzeczywistość jest nieco inna. Przede wszystkim, mało kto jest świadom, że najbardziej zaangażowanym w kwestię dedeków "fanatykiem" był nie żaden z ich krytyków, ale główny twórca - Gary Gygax. Otóż, to, nie był jakiś "normalnym chrześcijaninem" (co w ustach wojujących ateistów oznacza z reguły "deklaruje się jako chrześcijanin, ale nie jest jakimś oszołomem, który przestrzega jakichś przykazań, natomiast przy każdej okazji powtarza, że wstydzi się za fanatyków"), ale właśnie "fanatykiem" - czytaj osobą, dla której wiara jest istotnym elementem życia. Pan Gygax angażował się w religijne dysputy, jak np. twierdził, że wg niego świętowanie Bożego Narodzenia jest niezgodne z Biblią http://boingboing.net/2012/12/24/gary-gygax-explains-why-christ.html . Jako katol, nie zgadzam się z jego argumentacją (tzn. zgadzam się, że to, co pisze, jest prawdą, ale nie uważam, żeby uzasadniało to odrzucenia Bożego Narodzenia), tym niemniej sam fakt, że był gotów napisać do swoich znajomych oświadczenie zaczynające się od "Jako chrześcijanin, Gary Gygax nie świętuje Bożego Narodzenia, gdyż:...." pokazuje, że swoją wiarę (tak, jak ją pojmował) traktował bardzo serio. Co najmniej tak serio, jak jego krytycy.
Nie znalazłem jednoznacznej informacji co do tego, jakiego dokładnie wyznania był Gygax, aczkolwiek wszystkie źródła są zgodne co do tego, że był chrześcijaninem (nie ma sensu linkować do wszystkich artykułów, wpiszcie w google "gary Gygax christian", a dostaniecie tego multum, zresztą sam artykuł na Wikipedii o Gygaxie podaje kilka stosownych linków w tej kwestii). Niektórzy wyrażają przypuszczenie, że był Świadkiem Jehowy, co wpasowałoby się w nieświętowanie Bożego Narodzenia, gdyż jest to jeden z elementów charakterystycznych dla wyznawców tej właśnie religii. Inna rzecz, że byłoby to dziwne, gdyż akurat Świadkowie Jehowy ładnie się wpisują w ten popularny stereotyp "fanatycy religijny doszukujący się wszędzie Szatana", gdyż zgodnie z ich nauczaniem wszystkie istniejące na świecie organizacje (ze szczególnym wskazaniem na wszystkie związki wyznaniowe i wszystkie instytucje państwowe i międzynarodowe) zostały założone przez samego Szatana (i wszystko co od nich pochodzi jest diabelskie - np. Dzień Matki jest diabelski, bo to święto wymyślone przez państwa, a państwa są delegaturami Szatan, więc jeśli dajesz mamie laurkę, to tak jakbyś całował diabła w tyłek - nie, to nie jest przejaskrawiony przykład wymyślony przeze mnie). Tylko rzecz w tym, że wśród wielu rzeczy uznawanych przez ŚJ za dzieło diabła znalazły się też dedeki...
Istnieje też możliwość, że Gary Gygax nie należał do żadnego konkretnego Kościoła, tylko wierzył "po swojemu". Zwłaszcza, że mieszkał w Ameryce, gdzie istnieje parę tysięcy chrześcijańskich denominacji, z czego znaczna część z nich ma tylko jedną parafię i powstała na zasadzie "Hmm, zgadzam się z moim pastorem w 99%, ale w 1% nie. Czas założyć własny kościół".

Gary Gygax był dla erpegów mniej więcej tym samym, czym J. R. R. Tolkien dla powieści fantasy. Obaj twórcy byli głęboko wierzący. O ile w przypadku Tolkiena fakt ten przebił się do powszechnej świadomości - choć oczywiście wielu ateistycznych fanów LOTR-a próbuje to wyprzeć ze swojej świadomości - o tyle w przypadku Gygaxa jest on raczej mało znany.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

"Grób pobielany" - zapowiedź kolejnej gry.

Cześć,
Wiem, że moje notki nie interesują absolutnie nikogo i nikt za nimi nie tęskni, tym niemniej tak dla porządku, chciałem wyjaśnić czemu ostatnio publikuję je rzadziej. Nie, nie dlatego, że (prawie) nikt ich nie czyta (bo tak było zawsze), ale dlatego, że mam trochę innych rzeczy do roboty. Raz, mam ostatnio w pracy większy nawał zadań, niż zazwyczaj, dwa tworzę kolejną grę paragrafową. Tym razem z nieco większym naciskiem na "grę". Udało mi się jako tako ogarnąć program Twine, który pozwala tworzyć tekstówki z dodatkiem takich elementów jak chociażby zmienne, co takiemu informatycznemu debilowi jak ja pozwoli zwiększyć poziom interaktywności moich paragrafówek.
Dlatego też moja kolejna gra będzie zawierała:
- możliwość wyboru jednej z czterech postaci, przy czym wybór będzie wpływał zarówno na cechy bohatera, jak i na fabułę,
- możliwość rozwoju cech postaci i zdobywania nowego ekwipunku, co z kolei będzie miało wpływ na sukces, bądź porażkę przy wykonywaniu określonych zadań,
- bardziej otwarty świat - gracz będzie miał możliwość swobodniejszego przemieszczania się pomiędzy lokacjami i decydowania o kolejności wykonywania zadań, a wybory podejmowane przez gracza będą miały wpływ na wydarzenia, które zajdą na późniejszym etapie gry,
- samoaktualizującą się kartę postaci i możliwość zapisu gry.

Nie brzmi to zbyt imponująco, prawda? To są elementy, które oferuje pierwszy lepszy cRPG. Tyle, że do tego momentu nie były one obecne w moich grach, które były typowymi, czystymi paragrafówkami, bez żadnej mechaniki. Będzie to mój największy wytwór. Więc może jest to mikroskopijny krok dla ludzkości, ale wielki krok dla Gedeona ;)

Dodam, że gra będzie osadzona w tym samym świecie, co "Wielka Wojna Sukcesyjna" i "Sprawy rodzinne". Roboczy tytuł brzmi "Grób pobielany". Rozgrywka toczyć się będzie na terenie Ligi Wolnych Miast, kupieckiej republiki, która została wspomniana w "Wielkiej Wojnie Sukcesyjnej". Liga zdaje się być najnowocześniejszym państwem świata - pacyfistycznym, wielokulturowym, rozwiniętym gospodarczo krajem, będącym bastionem "oświecenia i postępu" w świecie zdominowanym przez wojny i fanatyzm. Jak łatwo się domyślić, kluczowy jest zwrot "zdaje się".
W tej chwili stworzyłem szkielet gry - tworzenie postaci i podstawy mechaniki, a także zacząłem tworzyć pierwsze lokacje i zadania. Zapewne całość ukończę niezbyt prędko, ze względu na brak czasu i fakt, że tradycyjnie wszystko robię sam (choć - znowu tradycyjnie - na etapie końcowym poproszę kilka osób o pomoc przy testowaniu i korekcie). Gdyby kogokolwiek to zainteresowało (hahaha, żart!) za jakiś czas mógłbym wrzucić demo.