sobota, 29 października 2016

Forum fanów Marvela

Od jakiegoś czasu trochę fanuję MCU - czyli Marvel Cinematic Universe, na które składają się kinowe filmy Marvela (tzn. te kręcone przez Marvel Studios zrzeszone z Disneyem - filmy o X-menach kręcone przez wytwórnię FOX tworzą oddzielne uniwersum, choć w komiksowym pierwowzorze mutanci i Avengersi żyją w tym samym świecie), seriale telewizyjne i internetowe oraz pomniejsze projekty (jak np. książki - ostatnio w Polsce ukazała się pozycja osadzona właśnie w MCU, tj. "Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona").
Fani MCU byli bardzo aktywni na portalu Filmweb - część z nich postanowiła stworzyć własne forum pod adresem: http://marvelforum.net.pl/forum/index.php?sid=9ecf4c772000879d46ea92e8433379c3

Niedawno się na nim zarejestrowałem. Z tego, co widzę użytkownicy skupiają się głównie na dzieleniu newsami dotyczącymi nowych marvelowych filmów (a jest tego co nie miara, bo Marvel ma świetny marketing i praktycznie bez przerwy ukazują się jakieś teasery, trailery, wywiady z reżyserami i aktorami itd.), ale również dyskutują na temat już obejrzanych "obrazów", a także dzielą się swoimi teoriami i hipotezami. Atmosfera jest bardzo przyjazna - każdy nowy użytkownik jest witany istną lawiną pozdrowień, a na czacie jest radości co nie miara.
Jako katofanatyka uczulonego na polityczną poprawność zaniepokoił mnie jeden z punktów regulaminu: "Absolutnie zabrania się obrażania lub wyrażania wrogości w stosunku do mniejszości seksualnych, a także na tle rasowym na mChat, ale po pogawędce z adminami okazało się, że interpretują ten punkt raczej zdroworozsądkowe i chodzi o nie walenie tekstami "pedały do gazu", "czarnuchy, a nie zakaz wyrażania jakichkolwiek homosceptycznych opinii.

W sumie, jeśli interesujecie się Marvelem, a brakuje Wam kogoś, żeby na ten temat pogadać, warto tu zajrzeć.

piątek, 21 października 2016

Szczęśliwy dzień Meduzy - krótkie opowiadanie

   Meduza sprzątała w swojej jaskini, podśpiewując pod nosem. Lubiła to robić (śpiewać, nie sprzątać), ale jednak trochę smutno jej było, że od wielu lat jedynym głosem, jaki słyszy, jest jej własny. Lecz cóż zrobić – kiedy rozgniewane bóstwo pokarze cię taką paskudną klątwą jak ta, jedyne co możesz zrobić, to postarać się, żeby nikt więcej nie cierpiał. Niestety, pomimo tego, że Meduza wyniosła się na to odludzie i tak zdarzały się… ,,wypadki”. Przed wejściem do jaskini stało już kilka posągów. Twarze niektórych z nich zastygły w wyrazie zaskoczenia, innych – wściekłości. Meduza nie wiedziała, czy zaklęci nieszczęśnicy cokolwiek czują – ale na wszelki wypadek uszyła kilka płacht, którymi ich nakryła, aby zła pogoda i ptasie odchody nie dawały się biedakom we znaki. Skrycie żywiła nadzieję, że kiedyś znajdzie sposób, aby ich odczarować.
    – Hej! – krzyknęła, kiedy nagle jeden z wężowych włosów opadł jej na twarz. Aż wypuściła miotłę z ręki.
    – Nie rób tego więcej! – powiedziała i lekko pacnęła węża po głowie. Stworzenie odskoczyło od jej twarzy. Jednak cały czas kiwało się o palec od niej, sycząc.
    – O co chodzi? Dostałeś już jeść, tak? – spytała Meduza. – Bo będziesz grubszy niż wyższy! Eee… to znaczy – dłuższy!
    Jednak pozostałe włosy też najwyraźniej były zaniepokojone. Wiły się we wszystkie strony i syczały.
    – Wiem! – Meduza pstryknęła palcami. Trochę szpony przeszkadzały, ale ten nawyk pozostał jej ze starych czasów. – Czujecie, że ktoś nadchodzi!
Najśmielszy z włosów – ten, który przed chwilą ją ,,zaatakował” entuzjastycznie pokiwał łbem.
    – Co za szczęście, że właśnie posprzątałam – mruknęła pod nosem dziewczyna. – A niech to Hades pochłonie! Zapomniałabym o najważniejszym!
   Podeszła do legowiska, które kiedyś umościła sobie w kącie groty. Nie było to nic wielkiego, ot kupka słomy nakryta kolejną, pozszywaną z kawałków płachtą. Po chwili wyciągnęła spod ,,posłania" szeroką zieloną wstążkę i zawiązała ją sobie wokoło głowy, tak aby zakryć oczy. Teraz miała pewność, że nowemu przybyszowi nic się nie stanie.
    – Wsadź sobie w tyłek swoją klątwę, Ateno – mruknęła. Ale cichutko, tak aby bogini przypadkiem nie usłyszała.
    Po chwili do jej uszu doszły odgłosy kroków. Były ciche, najwyraźniej ten ktoś szedł powoli i ostrożnie. ,,Pewnie się boi” – pomyślała ze smutkiem Meduza. Cóż, trudno było mu się dziwić. Jednak zaraz dziewczyna poweselała. Od tej pory nikt nie musi się jej bać!
    – Witaj! – powiedziała głośno, starając się, aby brzmiało to przyjacielsko, a na twarzy pokazał się miły uśmiech. Na szczęście, choć Atena zmieniła jej włosy w węże (okazały się zresztą całkiem miłe, od kiedy zaprzyjaźniła się z nimi na tyle, że przestały ją kąsać), paznokcie w szpony, i dała jej te nie wiadomo do czego potrzebne skrzydła (raz próbowała ich użyć… Do tej pory nie wszystkie siniaki zeszły), ale nie zabrała jej dźwięcznego głosu i sympatycznej buzi (tak przynajmniej je określali inni kiedy… kiedy jeszcze z nią rozmawiali).
    – Nazywam się Meduza – ciągnęła. – Pewnie słyszałeś, że mój wzrok zamienia ludzi w kamień, ale nie bój się! Teraz noszę to – wskazała po omacku na opaskę. – Nic ci się nie stanie!
   Usłyszała, że przybysz przystanął.
   – Jak miło z twojej strony – w ochrypłym głosie gościa było czuć lekka kpinę i chyba niedowierzanie.
    – Naprawdę! – zapewniła Meduza. – A ty jak się nazywasz? Czym się zajmujesz?
   – Nazywam się Perseusz i jestem herosem. Zabijam potwory – z jakiegoś powodu przybysz postawił wyraźny nacisk na ostatnie zdanie.
   – Brawo! – ucieszyła się Meduza. – To dobrze, że są tacy bohaterowie jak ty, którzy bronią zwykłych ludzi przed niebezpieczeństwami. Powiedz, teraz jesteś na jakiejś misji? Tropisz jakieś groźne monstrum? – pytała podekscytowana.
   – Owszem.
   – Jejku! A mogę ci jakoś pomóc? – spytała Meduza.
   Mężczyzna przez chwilę milczał, po czym wybuchnął donośnym śmiechem. Meduza zawtórowała mu – nieco cicho i nieśmiało, bo nie miała pojęcia, co go tak rozbawiło, ale chciała być grzeczna.
   – Pewnie! – powiedział gość, kiedy skończył się śmiać. – Po prostu stój przez chwilkę bez ruchu…. Może nieco pochyl głowę… I broń Zeusie, nie zdejmuj tej opaski!
   Dziewczyna posłusznie wykonała to, co jej kazał. Nie rozumiała, o co chodzi w tym dziwnym rytuale… Ale była tak szczęśliwa! Wreszcie znalazła przyjaciela… I to w dodatku sławnego bohatera, któremu może pomóc w jego walce ze złem! Czuła, że razem dokonają wielkich czynów.
    Czuła, że opowieść o Perseuszu i Meduzie przetrwa wieki.

niedziela, 16 października 2016

Kilka ciekawych stron

http://paragrafowegranie.republika.pl/ - jedna z nielicznych polskich stron o grach paragrafowych. Redakcja zamieszcza newsy dotyczące sceny paragrafowej, krótkie informacje o grach opublikowanych w Polsce, w dziale download znajduje się całkiem sporo paragrafówek, a także parę programów, które być może pomogą Wam stworzyć własne dzieła. Na forum http://www.paragrafowegranie.fora.pl/ można podyskutować o grach, poradzić się doświadczonych twórców, czy też zasięgnąć wiedzy o niezależnych paragrafówkach (w tym stworzonych przez użytkowników).

http://www.paragrafka.pl/ - inna polska strona o paragrafówkach, o nieco innym profilu. Autor kolekcjonuje gry (zarówno polsko- jak i obcojęzyczne), a na łamach portalu recenzuje dogłębnie je recenzuje i ocenia.

http://www.disciples.pl/ - seria Disciples ostatnimi czasy nieco podupadła, za co odpowiada nieudana trzecia część (której twórcy w znacznym stopniu zerwali z dotychczasową linią fabularną, znacząco zmienili gameplay, znacznie zmniejszyli liczbę dostępnych jednostek, a co chyba najgorsze - całość okrasili licznymi bugami). Mimo wszystko, polskie forum Disciples wciąż żyje, nawet jeśli nie jest to życie specjalnie prężne. Wydaje mi się, że środowisko skupione wokół tej strony jest dosyć hermetyczne, ale można poczytać ciekawe dyskusje i skorzystać z działu Download oferującego twórczość fanowską (który wciąż jest aktywny - najnowsza mapa została opublikowana pięć dni temu). Dla osób, które nie znają Disciples, może to być zachęta do zapoznania się z tą świetną serią, dla tych, którzy kiedyś grali - okazja do odkurzenia klasyka.

wtorek, 11 października 2016

"Zaginiona flota" - recenzja serii książek

"Zaginiona flota" to seria w klimatach space-opery, autorstwa Jacka Cambella (pod tym pseudonimem "ukrywa się" John G. Hemry, były oficer United States Navy). W zasadzie składają się na niego trzy cykle - "podstawka" oraz dwa "dodatki" ("Beyond the Frontier" i "The Lost Stars"). W Polsce wydano wszystkie 6 "podstawowych" tomów i pierwszy książkę z "Beyond the Frontier".
Opowiada ona o losach kapitana (później admirała) Johna "Black Jacka" Geary'ego. Otóż bohater był jednym z dowódców floty Sojuszu (to ci dobrzy). Pewnego dnia na przestrzeń kosmiczną Sojuszu napadli sąsiedzi z Syndykatu (stanowiącego specyficzną mieszankę dzikiego kapitalizmu i komunizmu - z jednej strony wszystko jest zarządzane przez megakorporacje, z drugiej - słyszymy o obozach pracy, reedukacji, a zawołaniem Syndyków jest "W imieniu ludu" - zresztą, osobiście uważam, że "korporacyjny" oligarchiczny kapitalizm i komunizm mają ze sobą wiele wspólnego także w rzeczywistości). Black Jackowi udaje się powstrzymać natarcie wroga, ale jego okręt zostaje zniszczony i kapitan musi salwować się ucieczką w kapsule ratunkowej (oczywiście, jako ostatni z całej załogi). Kapsuła jest uszkodzona, na skutek czego zahibernowany Geary tuła się w przestrzeni kosmicznej przez jakieś kilkadziesiąt, czy nawet i sto lat (nie pamiętam dokładnie). Zostaje odnaleziony i wybudzony tuż przed ważną bitwą z Syndykami. W zasadzce ginie całe dowództwo floty Sojuszu, więc Geary, zgodnie z zasadami starszeństwa, przejmuje dowodzenie (w końcu, jakby nie patrzeć, ma najdłuższy staż ze wszystkich pozostałych przy życiu kapitanów). Na szczęście, na statku flagowym floty znajduje się wykradziona wrogowi tajna broń (w uproszczeniu) mogącą odwrócić losy wojny - o ile Geary'emu uda się przebić przez watahy Syndyków i dolecieć do stołecznej planety Sojuszu, gdzie naukowcy ją zduplikują.
To wszystko dzieje się zaraz na początku pierwszego tomu, więc ciężko uznać powyższe "tajemnice" za spoiler.
No cóż, na razie rzecz nie zapowiada się zbyt oryginalnie - ot, kolejna naparzanka kosmicznych krążowników w rodzaju "bitwy morskie, tyle, że w kosmosie". Jednakże, jestem w stanie dostrzec przynajmniej jeden wyróżniający tę serię aspekt - kwestie psychologiczne.
Archetyp "człowieka z przeszłości wrzuconego do nowych czasów" nie jest niczym nowym, podobnie jak jego przeciwieństwo "człowiek w przyszłości przeniesiony do przeszłości" - tyle, że z reguły to "człowiek z przyszłości" poucza zacofanców o nowych technologiach (i zazwyczaj, pierze im mózgi pod kątem nowoczesnej politycznej poprawności), podczas gdy człowiek z przeszłości aklimatyzuje się w nowych czasach, stopniowo odrzucając swe irracjonalne uprzedzenia. Tu mamy do pewnego stopnia odwrócenie tego motywu. Przez dziesiątki lat nieobecności Geary'ego sytuacja Sojuszu znacznie się pogorszyła. Wieloletnia wojna sprawiła, że w celu uzupełnienia strat, zaczęto wysyłać na front coraz młodszych i mniej doświadczonych rekrutów, w coraz gorszych, kleconych naprędce statkach. Oczywiście, kiepsko wyszkolone załogi mają mniejszą przeżywalność na polu bitwy, więc trzeba jeszcze szybciej szkolić nowe pokolenia młodzieży i jeszcze szybciej (i mniej starannie) budować nowe okręty... i tak spirala się nakręca. Ponadto rzeczywistość "wiecznej wojny" sprawiła, że moralność nieco się rozluźniła i takie rzeczy jak rozstrzeliwanie jeńców czy bombardowanie celów cywilnych stały się się normą, nawet u "tych dobrych". Ku przerażeniu Geary'ego, do takiego stanu rzeczy przyczyniła się jego legenda - czy wręcz kult. Przez lata władze Sojuszu stawiały żołnierzom Black Jacka za wzór męczennika i bohatera, "moralnego zwycięzcy", który był gotów stawić czoła przeważającym siłom wroga nawet za cenę życia.
To wszystko sprawiło, że wojska Sojuszu są na najlepszym drodze do stanie się swego rodzaju "technobarbarzyńcami", a ich jedyną taktyką jest pędzenie na złamanie karku w stronę wroga i naparzenie ze wszystkiego, co konstruktorzy okrętowi dali. Geary jest jedynym oficerem, który przeszedł staranne wyszkolenie i zna zaawansowane strategie bojowe oraz wyznaje stary kodeks honorowy. Oczywiście, jako dowódca stara się zaszczepić te wartości u swoich ludzi... Z różnym skutkiem. Jak już wspomniałem, przez lata w Sojuszu powstał kult Black Jacka - dlatego też znaczna część żołnierzy traktuje jego słowa niczym objawione mądrości głoszone przez proroka. Jednakże, większość "wyznawców" Black Jacka zakładała, że ich idol wyznaje dokładnie te same wartości, co oni (tylko "bardziej"), a gdy powróci do świata żywych, poprowadzi ich do najchwalebniejszej i najkrwawszej szarży w historii - czują się oni nieco rozczarowani konfrontacją z rzeczywistym Geary'm i twierdzą, że legendarnemu dowódcy został "zmiękczony" przez lata hibernacji. Intrygi opozycjonistów próbujących pozbawić protagonisty przywództwa zajmują co najmniej tyle samo stron, co opisy bitew. Opisany stan prowadzi do wielu ciekawych sytuacji - przykładowo, wkrótce po przejęciu dowodzenia przez Geary'ego Sojusz odnosi znaczne zwycięstwo nad Syndykatem - jeden z najświetniejszych triumfów od lat. Ale oficerowie kręcą nosami, że to było takie trochę niesłuszne zwycięstwo, bo oni by chcieli zmiażdżyć wroga w normalnej walce, a nie stosować jakieś "tchórzliwe" manewry i formacje. W pewnym momencie kwatermistrzostwo powiadamia Black Jacka, że flocie brakuje zapasów, paliwa i amunicji... Bo kalkulując zapotrzebowanie, wszyscy zakładali, że straty będą dużo większe (porównywalne z tym, które flota odnosiła przez ostatnie kilkadziesiąt lat), a przecież martwe załogi i zniszczone statki nie potrzebują zaopatrzenia...
Inny aspekt. Kiedyś spotkałem się ze stwierdzeniem, że te wszystkie space-opery ukazują gwiezdnych kapitanów i komandosów to bzdura, bo przecież te zadania dużo lepiej będą spełniać komputery, czynnik ludzki będzie zbędny. Campbell pokazuje, że tak być nie musi. Z jednej strony, oczywiście, to komputery wyliczają kursy statków i celują do wroga, żaden ludzki umysł nie jest w stanie prowadzić tak skomplikowanych kalkulacji w tak krótkim czasie. Z drugiej strony, żaden komputer nie jest tak elastyczny, jak człowiek, nie potrafi wymyślać tak skomplikowanych podstępów ani stosować niekonwencjonalnych manewrów. Ponadto, komputery są zawodne - oczywiście, ludzie też, ale maszyna i istota żywa mogą się wzajemnie uzupełniać (przykład - wróg hakuje komputery Sojuszu, aby "nie widziały" jego statków - gdyby statki były w pełni zautomatyzowane, komputery dowodzące, nieprzygotowane na taką możliwość, konsekwentnie ignorowałyby istnienie "niewidzialnych" okrętów - żywi ludzie orientują się, co się stało. Oczywiście, wojskowi informatycy mogliby po bitwie wprowadzić do komputerów odpowiednie programy, ale sama bitwa byłaby przegrana).
"Zaginioną Flotę" czytało mi się bardzo dobrze. Akcja jest wartka i jest dobrze opisana. Widać, że autor był wojskowym. Wielu pisarzy opisujących wielkie bitwy staje przed problemami wynikającymi z tego, że sami niezbyt znają się na dowodzeniu armią (w tym przypadku - flotą), więc czytelnik musi im wierzyć na słowo, że dany generał jest genialnym strategiem (i z reguły wierzy, bo sam też się nie zna). Tutaj faktycznie mam wrażenie, że opisywane przez Campbella manewry i rozwiązania taktyczne są błyskotliwe, a Geary jest dobrym dowódcą nie tylko dlatego, że jest głównym bohaterem. Opisy bitew są plastyczne i precyzyjne (choć muszę przyznać, że chwilami się gubiłem - ale generalnie się gubię w takich rzeczach), utarczki z "opozycjonistami" interesujące, jest też odrobinę humoru no a na drugim-trzecim planie wątek romantyczny.  Tym, co się rzuca w oczy jest natomiast niemal zupełny brak opisów postaci. Oprócz płci i ewentualnie wieku nie dowiadujemy się praktycznie niczego o ich aparycji (w całej serii naliczyłem tylko dwa momenty, w których padł jakiś konkretniejszy opis - przy czym w jednym wypadku dotyczy to pleców love interest Geary'ego, a w drugim koloru włosów epizodycznej postaci).

Jeśli chodzi o wartości promowane przez Campbella, to jest nieźle. Geary jest urzeczywistnieniem etosu rycerskiego - jest odważny, honorowy, dba o swoich ludzi, wzdryga się przed zbrodniami wojennymi, walczy nie z żądzy zabijania, ale po to, aby jak najszybciej zakończyć wojnę. Z drugiej strony, nie jest przegiętą Mary Sue - ponieważ wydarzenia są opisywane z jego perspektywy, wielokrotnie widzimy, że Black Jack jest nieco przerażony swą własną legendą i boi się, że do niej nie dorośnie, a czasem zwyczajnie nie wie, co robić i musi nadrabiać miną, żeby nie utracić zaufania swych "wyznawców".  W kwestiach intymnych jest nieco dwuznacznie - z jednej strony, związki bez ślubu nie są potępianie (chyba, że chodzi o związek zwierzchnika z bezpośrednim podwładnym), z drugiej strony - zdrada małżeńska jest traktowana jako straszliwa zmaza na honorze. Muszę przyznać, że w jednej kwestii nie potrafię się z Geary'm solidaryzować. Otóż, jest wyraźnie pokazane, że znaczna część cywilnych władz Sojuszu jest skorumpowana i niekompetentna, co więcej, rzuca kłody pod nogi protagoniście. Ponadto, większość żołnierzy szczerze gardzi politykami i znaczna część z nich chętnie widziałaby Geary'ego jako dyktatora - ale on broni się przed tym rękoma i nogami. No cóż, dla osób uważających demokrację za jedynie słuszny ustrój (nawet, gdy jest ona de facto oligarchią), zapewne jest to przykład cnotliwości, ja, jako osoba posiadająca pewne monarchistyczne sympatie, mam mieszane uczucia donośnie postawy Geary'ego (tzn. niekoniecznie natury moralnej, bo rozumiem, że honor nie pozwala mu na występowanie przeciwko legalnej władzy itd.... ale osobiście nie miałbym nic przeciwko, gdyby obwołał się imperatorem ;)

Najbardziej mieszane uczucia mam w kwestii religii. Otóż, jest ona obecna w życiu mieszkańców Sojuszu, ba odgrywa bardzo ważną rolę, a na każdym statku znajduje się kaplica. W zasadzie żadna postać nie wyraża negatywnego stosunku wobec wiary, pojawiają się tylko wzmianki typu "nawet najbardziej zażarty agnostyk (uwaga - nie ateista ;) przyznałby, że...". I mi się to podoba (z drugiej strony, domyślam się, że wojujący ateista czytając tę książkę, będzie zgrzytał zębami, mamrocząc "Ale jak, kurde, jaka religia, jak tak można, przecież to oczywiste, że za chwilę ludzkość porzuci te bzdurne zabobony, w sf nie ma prawa być religii!"). Problem mam z tym, że wiara zaprezentowana przez Campbella nieco trąci pogaństwem. Opiera się ona dwóch filarach - jednym jest kult przodków. Postaci wierzą, że ich dusze ich przodków istnieją w zaświatach, a jednym z głównych obrządków jest swego rodzaju medytacja, kiedy wierny próbuje nawiązać łączność duchową z przodkami i uzyskać od nich radę/pociechę duchową. Jako katolik, mam mieszane uczucia i nie wiem, czy można to podciągnąć bardziej pod kult świętych czy spirytyzm. Drugim filarem jest wiara w "żywe światło gwiazd" - w zasadzie nie jest do końca wyjasnione, czy chodzi o politeistyczny kult gwiazd (co byłoby trochę absurdalne, bo przecież bohaterowie doskonale sobie zdają sprawę z tego, że gwiazdy to tylko rozżarzone kule gazów i że nie są wieczne, ba, nawet natykają się na czarną dziurę - wbrew temu, co twierdzą ateiści, w niektórych sytuacjach da się przeprowadzić "dowód negatywny" - nie da się udowodnić nieistnienia Boga, ale da się udowodnić, że gwiazdy bogami nie są) czy też chodzi o panteistycznie pojmowaną "siłę życiową", której gwiazdy są jedynie symbolem. Generalnie, nie mam problemów z fikcyjnymi religiami w fantastyce. Np. George Lucas w jednej ze swoich wypowiedzi stwierdził wprost, że ukazując Moc i Jedi nie chciał tworzyć żadnej konrketnej religii, tylko umieścić jakieś ogólnikowe odniesienie do Boga (dlatego też religia Mocy jest tak niesprecyzowana i czytając książki i komiksy z Expanden Universum widziałem, że niektórzy autorzy, zapewne w zalezności od własnych poglądów, starali się iść albo bardziej w stronę buddyzmu czy taoizmu, albo bardziej teistycznego pojmowania  Mocy). Domyślam się, że coś podobnego chciał osiągnąć Campbell - z jednej strony, dać swoim bohaterom życie duchowe i religijne motywacje, z drugiej - nie promować żadnego konkretnego, realnie istniejącego wyznania (w duchu amerykańskiej politycznej poprawności). Problem w tym, że Gwiezdne Wojny dzieją się "w odległej galaktyce", więc nieobecność ziemskich religii jest zrozumiała - ja sam zakładam, że jeśli istnieją cywilizacje pozaziemskie, ich droga do Boga będzie wyglądała inaczej, choćby ze względu na inną "historię zbawienia". Tyle, że "Zaginiona Flota" dzieje się w naszym świecie, a jej bohaterowie są potomkami Ziemian, więc myśl, że w świecie Campbella chrześcijaństwo zostało wyparte przez kult "żywego światła gwiazd" nie jest mi miła (co do innych religii, to jako, że jestem katolem, nie zależy mi na ich istnieniu, wolałbym, żebyśmy wszyscy zjednoczyli się w jednej owczarni, choć oczywiście jestem przeciwny nawracaniu siłą). Oczywiście, autor ma prawo pisać, co chce, ja tylko opisuję swoje odczucia z mojego punktu widzenia, a częścią mojego punktu widzenia, są moje poglądy religijne.

Tak czy inaczej, książki mnie wciągnęły, nie jest to wybitna literatura, ale dostarcza dobrej i niegłupiej rozrywki.


środa, 5 października 2016

Fundacja SCP - ciekawa strona

SCP to skrót od "Secure Contain Protect" (w polskim tłumaczeniu przyjęto wersję "Specjalne Czynności Przechowawcze). Fundacja jest fikcyjną organizacją (choć w sumie można by rzecz, że sama organizacja jest w pewnym sensie realna, choć tworzone przez nią raporty już nią ;) w rodzaju "Facetów w Czerni", zajmującą się, no cóż - zabezpieczaniem i przechowywaniem wszelkiego rodzaju niebezpiecznych projektów i ochroną.... czasem obiektów przed ludzkością, czasem ludzkości przed obiektami.
"Fundacja" działa na zasadzie "wikipedii". Ludzie mogą w miarę swobodnie (oczywiście pod nadzorem adminów) dopisywać kolejne notki dotyczące różnych obiektów, tworzyć suplementy do już istniejących notek itd. Typowy artykuł składa się opisu obiektu, jego właściwości oraz konkretnych raportów opisujących wydarzenia związane z obiektem (czyli de facto krótkich opowiadanek, czasem w formie klasycznej, a czasem innej - np. w formie wymiany korespondencji pomiędzy naukowcami i agentami). Nierzadko poszczególne notki odwołują się do siebie nawzajem, tworząc bardziej rozbudowane historie, czy wręcz luźne "kanony".
Wśród opisywanych obiektów są najróżniejsze byty - przedmioty, miejsca, budynki, ludzie i różne inne istoty. Niektóre są raczej zabawne, niż groźne, niektóre stanowią zagrożenie dla istnienia wszechświata. Wśród tych, które zapadły mi w pamięć, znalazły się między innymi (podaję te, które jestem w stanie krótko opisać i które nie mają zbyt rozbudowanej "fabuły", bo nie chcę spoilerować):
- potwór, który co do zasady jest niegroźny, nikogo nie atakuje, łazi sobie po swojej celi, ale jeśli ktoś zobaczy jego twarz, zrobi wszystko, żeby zabić tę osobę i nic go nie powstrzyma. Jeśli Fundacja zrobi mu zdjęcie automatycznym aparatem i pokaże fotkę pracownikowi znajdującemu się na drugim końcu świata, potwór przebije każdy mur, nie zatrzyma go żadna broń - przebędzie pół świata i rozerwie widza na strzępy. A potem spokojnie da się znowu zapuszkować, pod warunkiem, że żaden z żołnierzy nie spojrzy na jego twarz,
- osobnik, który co jakiś czas losowo przenosi się do jednego z wielu innych wymiarów, a potem opisuje Fundacji, co tam zobaczył,
- sługa idealny - dystyngowany staruszek, który pojawia się zawsze, gdy zadzwonisz specjalnym dzwoneczkiem i wykonuje niemal każde polecenie (był jakiś wyjątek, ale nie pamiętam). Jeśli każesz mu coś przynieść (np. sztabę złota), poprosi o chwilkę i odejdzie - jeśli zniknie z pola widzenia ludzi i kamer, po chwili wyjdzie zza rogu, dzierżąc żądany przedmiot (jeśli nie uda mu się zniknąć z pola widzenia, będzie szedł tak długo, az mu się uda). Kto go stworzył, w jakim miejscu przebywa zanim zostanie wezwany i skąd bierze żądane przedmioty pozostaje tajemnicą, a jego samego niespecjalnie to interesuje,
- kompleks służący "przywracaniu ludzkości" - zawiera skarbnicę wiedzy o ludzkiej historii, kulturze, kody genetyczne przedstawicieli naszego gatunku, komory klonujące itd. W założeniu ma stanowić zabezpieczenie, na wypadek, gdyby któryś z super groźnych obiektów dokonał unicestwienia ludzkości, wtedy zadziała automatycznie i odbuduje cywilizację. Problem w tym, że licznik pokazuje, że maszyna była już kilka razy używana...
- wirus myślowy- są dwie wersje. Jedna wersja mówi, że wirus myślowy powoduje, że zarażeni wierzą w istnienie fikcyjnego afrykańskiego kraju X i czują się oburzeni tym, że nieczułe media ignorują wojny, zarazy i klęski żywiołowe prześladujące jego ludność i z wielką upierdliwością zanudzają wszystkich historiami o owym państwie. Druga mówi, że wirus myślowy powoduje, że zarażeni czują potrzebę ignorowania istnienia państwa X i z irytacją (czy nawet agresją) reagują na jakiekolwiek o nim wzmianki (prawdopodobnie wirus został stworzony przez wrogów kraju X). Połowa agentów wierzy w wersję 1, połowa w 2. Nie wiadomo, którzy są zarażeni, którzy zdrowi, ale żeby uniknąć "wojny domowej" dyrekcja pozwoliła, że każda frakcja umieścił w bazie danych "swój" artykuł.
Nierzadko artykuły są celowo pocięte przez "cenzurę", co wprowadza dodatkowy nastrój tajemnicy. Np. często przejawiają się wzmianki o "Procedurze Montauk", które poddawani są niektórzy szczególnie niebezpieczni "pensjonariusze". Nie wiadomo, na czym ona polega, ale jest wiadomo, że jest tak okrutna, że nawet najbardziej bezwzględni agenci wzdrygają się przed jej przeprowadzeniem, a po przeprowadzeniu mają prawo do czyszczenia pamięci. Czasem pod "pociętym" artykułem mamy link do "pełnej" wersji (oczywiście tylko do użytku władz Fundacji! Nieupowaznionie osoby zostaną poddane TERMINACJI!), co też wprowadza fajny efekt, bo krótkie, sztampowe opowiadanko "Na dnie morza spoczywa mackowaty potwór (....) Nasza drużyna rozpoczęła podejście (...) Walczyliśmy tak, a tak (....) Zenek zginął (...) Idę się napić piwa" (oczywiście, przesadzam), w pełnej wersji nabiera kompletnie innego, głębszego sensu.
Notki są przepełnione specyficznym, czarnym humorem. Część personelu Fundacji stanowią więźniowie (nie "obiekty", tylko zwyczajni zbrodniarze), którzy służą jej w zamian za skrócenie wyroku... I faktycznie, ich wyrok ulega skróceniu, gdyż żyją średnio jakiś miesiąc. Nierzadko "na marginesie" notek są dopisywane uwagi "99 więźniów wprowadzonych do tego pokoju zostało rozdartych na strzępy. Ciekawe, co się stanie, kiedy wprowadzimy setnego?". Oczywiście, są tez notki stanowiące typowe żarty (ich sygnatury są oznaczane dodatkowo literą "J" na końcu), jak np. "Obiekt powoduje u obserwatorów lenistwo. Więcej nie chce mi się na ten temat pisać, koniec artykułu, dr X".


Strona Fundacji dostarcza czystej rozrywki, gdyż wiele "opowiadanek" jest po prostu fajnie napisanych. Stanowi też skarbnicę inspiracji dla twórców - oczywiście, kopiowanie cudzego tekstu w swoim opowiadaniu stanowiłoby niecny plagiat, ale wprowadzenie inspirowanych rozwiązań do  rpg czy paragrafówek? Czemu nie? Niektóre teksty stanowią gotowe pomysły na przygody, inne zawierają opis niesamowitych przedmiotów/potworów, jeszcze inne można wykorzystać jako ciekawostki w tle, służące udziwnieniu świata gry.

To jest strona główna Fundacji: http://www.scp-wiki.net/ , a to strona "sekcji polskiej" (gdzie można znaleźć tłumaczenia tekstów "z Centrali" oraz raporty stworzone przez polskich agentów): http://scp-pl.wikidot.com/main

poniedziałek, 3 października 2016

Dlaczego empatia to bzdura?

Niejaki Zegarmistrz spłodził na swoim blogu notkę O neuropsychologicznej naturze zła i złych ludzi: 
w której lansuje tezę, jakoby przyczyną wszelkiego zła był brak empatii, ewentualnie brak lęku, przy czym empatię definiuje w ten sposób: "jest zdolnością wczucia się w emocje innej osoby oraz (co bardzo ważne) ich współodczuwania, czyli dzielenia radości, smutku i cierpienia. Empatia powoduje, że odczuwamy silny dyskomfort w momencie, gdy sprawiamy lub jesteśmy świadkami cierpienia innej osoby. Jest ona też jednocześnie podstawą wielu innych uczuć wyższych, jak miłość, przyjaźń, litość, altruizm etc.
Należy zauważyć, że nuropsychologia rozróżnia między empatią, a współczuciem. Współczucie jest umiejętnością określenia uczuć innych istot bez dzielenia ich. Zdolność tą posiada większość ssaków i ptaków, w szczególności drapieżnych. Działa ono na zasadzie „O! Płacze! Więc widocznie coś go boli! Będzie łatwiej go upolować!”."

Jednocześnie Zegarmistrz jako jeden z rodzajów "złych osobowości", powodujących zło podaje tzw osobowość autorytarną. Opisuję ją w ten sposób:
"Po pierwsze: są bezkrytycznie i sztywnie przywiązani do tradycyjnych norm, wykazują też niemal zerowy poziom otwartości na świat. Bardzo chętnie podporządkowują się autorytetom, jeśli tylko te zgadzają się z ich światopoglądem, posiadają wręcz pragnienie podlegania przywódcom. Jednocześnie ich przekonania często są bardzo płytkie, charakterystyczna dla nich jest postawa „nie można, bo nie można”, „trzeba tak robić, bo Bóg tak chce”, nie zastanawiając się jednak nad przyczyną i sensem poleceń, a wszelka krytyka ich poglądów spływa po nich jak po kaczce".


Nie trawię, kiedy ktoś próbuje opierać moralność na empatii. Nie trawię. Nienawidzę. Kiedy słyszę/czytam taką piramidalną bzdurę, aż mnie boli coś w środku.  

Empatia jest czymś na czym nie da się stworzyć żadnego spójnego systemu moralnego. Weźmy np. taką sytuację. Policjant widzi, jak złodziej wyrywa babci torebkę. Co nakazuje empatia? Z jednej strony - babcia ewidentnie będzie cierpiała, jeśli straci torebkę. Czy to znaczy, że policjant powinien zgarnąć złodzieja? Ale przecież złodziej będzie wtedy cierpiał. Będzie odczuwał dyskomfort. Nie będzie mu się zdawało, ze go odczuwa, tylko szczerze, prawdziwie będzie go czuł - takie będą jego emocje. 
A zatem empatia stawia policjanta przez nierozwiązywalnym dylematem. Jeśli pragnie usunąć/zapobiec cierpieniu innych osób, każde rozwiązanie jest złe. Ale co robi policjant? Odwołuje się do zasad. "Ok, rozumiem, że zarówno babcia, jak i złodziej ucierpią tak czy inaczej... Ale to cierpienie babci zasługuje na usunięcie, nie cierpienie złodzieja". Ale żeby ocenić, które cierpienie jest bardziej uzasadnione, policjant musi się odwołać do jakiegoś innego kryterium niż empatia - do zasad. Czyli "nie można kraść, bo nie można", "Nie można kraść, bo Bóg zabrania" itd. 
Czyli ostatecznie, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję, MUSI wyłączyć empatię i zachować się jak ta paskudna osobowość autorytarna.

I tak dalej. Żyd prześladowany przez nazistę cierpi, ale nazista też cierpi, kiedy widzi, jak Żydowi się dobrze powodzi. Gwałcona kobieta cierpi, ale jeśli gwałciciel nie zrealizuje swoich żądz, będzie cierpiał. Jesli polegamy na empatii, bez żadnych odgórny AUTORYTANIE narzuconych zasad, nie  da się wartościować dyskomfortu odczuwanego przez ofiarę i przez kata. Oczywiście, w tym momencie rozmowy każdy empatysta zaczyna krzyczeć "Jesteś chory, skoro nie odróżniasz jednego od drugiego!". Odróżniam. Bo kieruję się zasadami, nie empatią. I ten empatystą również kieruje się zasadami, nie empatią, WYŁĄCZA EMPATIĘ w stosunku do oprawcy, choć nie jest w stanie tego przyznać, bo w ten sposób zaprzeczyłby dogmatom swojej empatycznej wiary.

W innym miejscu, Zegarmistrz opisując "osobowość autorytarna" stwierdza:
"Charakterystyczna dla tego typu osób jest zdolność wyłączania empatii wobec ludzi nie należących do ich grupy, tak, jakby nie byli ludźmi, a przedmiotami".
Złe nie jest to, że pewne osoby są w stanie wyłączać empatię wobec nie należących do ich grupy. Złe jest to, że nie wyłączają jej wobec członków swojej własnej grupy. 

Ponadto - czym się różni przedstawiciel "osobowości autorytarnej" od człowieka dobrego w rozumieniu Zegarmistrza, tj. człowieka kierującego się empatią? Przecież ten empatysta też się ślepo kieruje swoimi zasadami - w tym przypadku zasadą empatii - i jest święcie przekonany, że to jedynie słuszna droga, o czym świadczy zresztą właśnie stworzony przez Zegarmistrza tekst.

Czemu piszę to tutaj, zamiast normalnie pisać komentarze na blogu Zegarmistrza? Ano dlatego, że kiedy pisałem podobne rzeczy, otrzymałem odpowiedź zwrotną, że jestem zbanowany za bucówę i struganie głupka. Może i jestem bucem, ale nikogo nie strugam. Takie są moje poglądy. Jeśli są one głupie, to znaczy, że jestem głupkiem, a nie głupka udaję. Sprowadzam "światopogląd empatyczny" do absurdu dlatego, że faktycznie jest on absurdalny, a nie po to, żeby robić sobie jaja doszukując się "pozornych" sprzeczności.

Popielnik - moje opowiadanie

– Patrzaj, kto przyszedł – burknęła Magda do swojej kumy Dagny. Młodsza kobieta uniosła wzrok sponad grządki warzyw, którą pomagała pielić.
– No co? – Wzruszyła ramionami. – Co tydzień przyłazi, zapasy kupić.
Obie kobiety – ciemnowłosa gospodyni nieco przy tuszy i młoda jasnowłosa dziewczyna – patrzyły na miejscowego zielarza. Brodaty i długowłosy mężczyzna właśnie rozmawiał z jednym z chłopów. Obaj stali kilkanaście kroków od obejścia Magdy.
– A juści! – warknęła gospodyni. – Sam ani nie sieje, ani nie zbiera. Nic nie robi, jedno swoje czortostwa odprawia! Jeszcze jaki zły urok się z nim do wioski przypałęta.
Dagna pokręciła głową. Wiedziała, że od śmierci Józwy, męża Magdy, kobieta jest cięta na znachora. Chłopina zielarz starał się, ale widać na Józwę przyszła pora i nic wskórać nie mógł.
– Może weź łopatę przynieś, bo te chwasty mocne korzenie mają, psiajuchy – powiedziała Dagna, w nadziei, że to odwróci uwagę kumy od zielarza. Ale Magda już była w swoim żywiole.
– Wracaj do swojej chałupy, nie strasz porządnych ludzi! – krzyknęła w stronę znachora. – A jak głodnyś, to naparz se swoich ziółek i zagryź ropuchą, czarowniku!
Kilku przechodzących obok parobków zarechotało. Jeden z nich splunął niemal pod same nogi zielarza a potem nakreślił w powietrzu kołomir.
Znachor nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem. Już przywyknął. Kiedy pomógł uleczyć jakiegoś człeka lub zwierzę, ludzie z wioski przez parę dni kłaniali mu się w pas. Ale potem zapominali. Znowu zaczynały się kpiny, spojrzenia spode łba. Bo co to za chłop, co ziela warzy? Przeważnie tym się stare baby zajmują przecież. Zresztą, przylazł nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, nawet nie wiedzieli, jak się nazywał… A nikt przecież nie lubi jak obcy się kręcą koło domu.
Medyk ciągnął rozmowę z rolnikiem. W końcu stanęło na tym, że chłop otrzymał maść na odciski (widać mu dokuczały), a zielarz – worek rzepy. Ale to już Magdę niespecjalnie interesowało. Wróciła do pracy i zapomniała chwilowo o znienawidzonym znachorze. Z pomocą Dagny szło jej niezgorzej. A utrzymanie ogródka w dobrym stanie było bardzo ważne. Kiedy Józwie się zmarło, Magda musiała sprzedać ten kawałek pola, który mieli – sama nie dałaby rady go obrabiać, na parobka pieniędzy nie miała, a Sławek był jeszcze za mały, żeby orać. Ale dzięki pieniądzom ze sprzedaży ziemi, temu co Sławek dostawał za pasanie gęsi sołtysa i warzywom zbieranym z ogródka, jakoś przędli.
Z pomocą Dagny gospodyni zakończyła pielenie nim słoneczko zaszło. Magda chciała podziękować przyjaciółce za pomoc, zapraszając ją na kubek nalewki (jeszcze Józwa ją kupił, do tej pory trochę zostało), ale młodsza kobieta podziękowała, tłumacząc, że musi wracać do swojej chałupy, przygotować chłopu coś do jedzenia, nim ten wróci z roboty.
Kiedy Dagna sobie poszła, Magda usiadła na ławeczce przed domem, żeby chwilę odpocząć. Otarła pot z czoła, a potem uniosła wzrok spoglądając przed siebie, ponad płotem. Na jej zmęczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Natychmiast wstała i ruszyła w stronę płotu. Do obejścia właśnie dziarskim krokiem, pogwizdując pod nosem i wywijając kijaszkiem, wkraczał Sławek. Na głowie jedenastolatka (znaczy chyba jedenastolatka… Magda nie była pewna, trza by spytać wielebnego) tkwił nieco powyginany słomkowy kapelusz.
– Mamo! – krzyknął chłopiec, przerywając gwizdanie. – Dzisiaj jakiś kundel chciał napaść gąski, to rzuciłem w niego kamieniem, aż uciekł! Sołtys był niedaleko, wszystko widział! Pochwalił mnie i dał to! – w głosie Sławka słychać było dumę, a na jego wyciągniętej dłoni widać było trzy miedziaki. Nie było to dużo, ale była to połowa zwykłej tygodniówki, jaką sołtys wypłacał gęsiopasom. Dzieciak miał z czego być dumnym… Chyba, że sołtys odliczy mu te trzy miedziaki na koniec tygodnia… ale chyba nie, stary nie był taką świnią.
– Dobrześ się spisał, zajączku – Magda chętnie by pogłaskała syna, ale nie chciała ściągać mu kapelusza. Kiedyś należał do Józwy, wyglądało na to, że chłopak jest do niego przywiązany. – Biegnij do domu, zaraz zagrzeję zupę, to sobie podjesz.
Sławek wbiegł do chałupy. Matka już chciała ruszyć za nim, kiedy usłyszała chrząknięcie za swoimi plecami. Odwróciła się. Tuż obok płotu stał znachor.
– Taki syn to szczęście. Zdrowy i pracowity. Niedługo będzie miała pani z niego prawdziwą pociechę – oświadczył zielarz.
Magda przez chwilę zastanawiał się, czyby nie odesłać medykusa w czorty, ale w końcu poprzestała na pogardliwym prychnięciu. Nie miała ochoty zaczynać teraz kłótni, musiała iść do syna.
– Chyba, żeby coś mu się stało. Szkoda byłoby – z zadumą w głosie ciągnął znachor. Sięgnął do jednego z woreczków, które miał uwiązane u pasa. Rozwiązał go a potem wysypał odrobinę zawartości na dłoń, którą wystawił w stronę Magdy. Gospodyni wbrew własnej woli podeszła, aby się przyjrzeć. Na dłoni zielarza widniała garstka szarego popiołu.
– Słyszałem kiedyś o zaklęciu, które sprawia, że płuca człowieka zaczynają wypełniać się takim prochem – powiedział znachor. – Ofiara krztusi się i kaszle z całych sił, aż mięśnie i gardło zaczynają ją boleć, próbując usunąć kurz, ale to nic nie daje, bo jego wciąż przybywa… Aż ofiara umiera przez uduszenie. Straszna śmierć, straszne zaklęcie. Ale ktoś, doprowadzony do ostateczności mógłby się nim posłużyć. Na przykład, jeśli jakaś osoba utrudnia mu życie, próbując zamienić je w piekło ciągłymi przytykami i nastawianiem ludzi przeciwko niemu… Mógłby się zemścić, rzucając czar na tą osobę… Albo jednego z jej bliskich…
Zielarz milczał przez chwilę. A potem odwrócił dłoń, wysypując popiół na ziemię, gdzie zmieszał się ze zwykłym kurzem. Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
– Ale miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie, prawda? Moje uszanowanie i pozdrowienia dla pani syna. Niech zdrowy rośnie. – Mężczyzna skinął lekko głową, a potem odszedł.
Magda stała jak słup soli, przygryzając z trwogi i zdenerwowania wargi. Czy znachor pierniczył, tylko po to, żeby dała mu spokój… Czy może naprawdę mógł zrobić to, o czym gadał? To mógł być prawdziwy magik. Gadał jak miastowy, albo i jakiś pan, znał się na leczeniu, trzymał się z dala od wszystkich… Po co taki wykształciuch osiadł na zapadłej wsi? Może ukrywał się przed Inkwizycją, albo swoimi diabelskimi kamratami.
Magda ruszyła szybkim krokiem w stronę chaty, aby sprawdzić, czy nic nie stało się Sławkowi.
Chłopiec siedział na stołku za drewnianą ławą służącą za stół i majtał nogami.
– Mama? Co z tą zupą? Podpalać? – jak tylko gospodyni przekroczyła próg dał się słyszeć cienki głosik. Kobieta przełknęła ślinę, a potem odparła:
– Nie, synek, zaraz sama podpalę.
Jej usta były wykrzywione w uśmiechu, ale gdyby ktoś spojrzał jej w oczy, dostrzegłby niepokój.

Minął jakiś miesiąc. Przez ten czas Magda żyła w ciągłym niepokoju. Niemal każdej nocy zrywała się ze snu, żeby sprawdzić, czy ze Sławkiem wszystko w porządku. Pewnego dnia, kiedy zaczął kaszleć, niemal nie zmarła na zawał. Dzięki Stwórcy okazało się, że to tylko zakrztuszenie kawałkiem chleba. Myślała nawet o tym, żeby kazać synowi zaprzestać pasania gęsi, żeby cały dzień mieć go na oku.
W tym czasie parę razy zdarzyło się jej natknąć na znachora, głównie kiedy przychodził kupić coś do jedzenia, a raz gdy odwiedzał chorego. Nie odzywała się do niego ani słowem, ale rzucała zaniepokojone spojrzenia. Za pierwszym razem odpowiedział jej lekkim uśmiechem, potem przestał zwracać uwagę na gospodynię.
W końcu Magda uznała, że znachor jest okrutny, ale uczciwy. Skoro ona dała mu spokój, on nic nie zrobi jej dziecku.
Tak się jej wydawało.
Aż pewnego dnia wieczorem po powrocie z pastwiska Sławek zaczął kasłać. W nocy kasłał tak, że nie mógł spać. Kasłał tak, jakby miał wypluć własne płuca.
Następnego dnia koło południa sołtys zajrzał do chałupy, spytać, czemu Sławek nie przyszedł na pastwisko. Chciał zrobić awanturę, ale kiedy usłyszał, jak chłopakowi w środku rzęzi, tylko pokręcił głową i wyszedł. Koło południa przyszła Dagna. Pogadała trochę ze Sławkiem. Młoda i wesoła ,,ciocia Dagna" zawsze potrafiła rozweselić chłopca. Nawet przez chwilę udało jej się  go uspokoić, nawet zaczął się śmiać. Ale szybko śmiech przeszedł w kaszel przerywany płaczem i pojękiwaniem.
– Żal serce ściska, jak patrzę jak się męczy – powiedziała Dagna do Magdy. – Musisz iść do znachora, bo dzieciak całkiem zmarnieje.
Magda wiedziała, że kuma ma rację. Wyciągnęła spod ławy garnek, gdzie trzymała miedziaki na czarną godzinę. Wysypała wszystkie i zawinęła w chustkę.
– Idę do zielarza. Posiedzisz ze Sławkiem? – poprosiła kumę.
– Pewnie… Ale, jakże to tak? – zdziwiła się Dagna. – Jak znachor ma go wyleczyć, jak go nie obejrzy?
– Nie chcę dzieciaka męczyć, może da radę namówić znachora, coby przyszedł tutaj go obejrzeć – skłamała Magda.
– A, spróbować możesz – kiwnęła głową młodsza kobieta.
Tak naprawdę Magda uważała, że nie ma potrzeby, aby zielarz oglądał Sławka. W końcu dobrze wiedział, co dolega chłopcu… Sam to na niego zesłał.
Kobieta wyszła z chaty. Ruszyła przez wioskę. Mijając niewielką, pomalowaną na biało świątynię, skłoniła głowę prosząc w duchu Stwórcę, aby ochronił jej dziecko i zmiękczył serce czarownika tak, aby ten cofnął klątwę. Ktoś mógłby rzecz, że prawdziwie wierząca osoba nie powinna nawet myśleć o paktowaniu z czarnoksiężnikiem, ale tego typu wątpliwości nie zaprzątały Magdzie głowy.
Gospodyni opuściła wioskę. Po chwili zagłębiła się w las. Nie bała się zbójców – w tych okolicach rzadko się pojawiali, w pobliżu nie było żadnego szlaku handlowego, na którym mogliby grasować. Jeśli już czegoś się obawiała, to dzikich zwierząt. I innych stworzeń… Magda pamiętała, jak jej dziadek czasem opowiadał, że niegdyś w borze zamieszkiwał pewien straszliwy bies. Każdej nocy można było słyszeć jego ryki, a każdy kto zapuszczał się w las ginął od szponów potwora. Co gorsza, zimami, w czasie długich mroźny nocy bestia podchodziła aż pod zabudowania wioski, porywając ludzi i zwierzęta. Dopiero pewien błędny rycerz zaopatrzony w ostry miecz, lśniącą zbroję i naręcze świętych relikwii dał radę paskudzie.
Magda nie wiedziała, czy dziadek mówił prawdę – raz, dlatego, że sam przecież nie widział nigdy biesa, całą historię słyszał od swego własnego dziadka – dwa, dlatego, że zawsze kiedy o tym opowiadał miał mocno w czubie. Tak czy inaczej, ludzie gadali, że w głębi lasu wciąż roi się od pomniejszych czorcich stworów. Dlatego też Magda miała nadzieję, że uda się jej wrócić do domu przed zmrokiem, porą upiorów i potworów.
Gospodyni zapuszczała się coraz głębiej w las. Drzewa i krzewy rosły dookoła coraz gęściej. Kobieta dostrzegła coś białego leżącego na ziemi – kiedy zrozumiała, że to czaszka, ze strachu wykonała kołomir. Na szczęście, po chwili oględzin okazało się, że to nie może być czaszka człowieka, tylko jakiegoś zwierzęcia. Tym niemniej Magdzie nie było wesoło. Wiele razy widziała kości obgryzione przez wiejskie kundle. Na czaszce były bardzo podobne ślady. Znaczyło to, że kobieta weszła już na tereny, gdzie grasują leśne drapieżniki.
Gospodyni zagryzła wargi i ruszyła dalej. Nie mogła dać się strachowi. Jeśli chciała, żeby jej syn przeżył, musiała iść.
Dobrze znała drogę do chatki znachora, choć minęło już parę lat, odkąd była tu po raz ostatni. Zdarzyło się jej parę razy odwiedzać to miejsce, zanim znienawidziła zielarza za to, że ten nie uratował jej biednego Józwy…
Usłyszała szmer strumyka przebijający się przez zarośla – znak, że zbliżała się do siedziby medykusa. Faktycznie, po chwili ujrzała niewielką chatkę stojąca tuż nad rzeczką. Koło domku pasła się koza. Z komina nie leciał dym. Przez chwilę Magda zwątpiła, czy znachor jest w domu. Ale wtedy koza przeciągle zabeczała i po chwili drzwi chaty otworzyły się. Stanął w nich zielarz. Kiedy ujrzał Magdę jego brwi uniosły się w wyrazie zdziwienia.
– Miałem wrażenie, że nie ma pani zamiaru już nigdy korzystać z moich usług – stwierdził mężczyzna.
Chłopka przez chwilę wahała się, co ma zrobić, jak odpowiedzieć znachorowi. W końcu nie wytrzymała napięcia. Padła na kolana u stóp mężczyzny ze łzami w oczach.
– Proszę, zlituj się! – załkała. – Zabrałeś mi męża, nie zabieraj mi dziecka! Tylko ono mi zostało.
Mężczyzna wpatrywał się w nią nieodgadnionym wzrokiem. W końcu zdecydowanym tonem rozkazał – Wstań. I wejdź do środka.
Kobieta wstała, skrajem rękawa wytarła łzy, a potem ruszyła za zielarzem w głąb chatki. Jak tylko weszła, rozejrzała się dookoła. W głębi ducha musiała przyznać, że nie wyglądało to na siedzibę mrocznego czarnoksiężnika. Ot, wnętrze zwykłego domu. Stół, parę krzeseł, ława do spania, kominek pod ścianą. W gruncie rzeczy jedynie półka, na której ustawiono kilka książek oraz pęki ziół suszące się nad paleniskiem świadczyły o tym, że mieszka tu ktoś inny niż zwykły kmieć.
Poza tym, trochę śmierdziało kozą.
Zielarz odsunął krzesło od stołu i stał tak, trzymając oparcie. Magda przez chwilę nie wiedziała, co ma zrobić, ale w końcu zrozumiała, że mężczyzna chce, aby usiadła. Kiedy to zrobiła, znachor zajął miejsce po drugiej stronie stołu.
– Nie zabiłem pani męża – oświadczył. – Po prostu nie potrafiłem mu pomóc. Proszę mi wierzyć, człowiek, któremu obie nogi zgniotło na miazgę drzewo nie potrzebuje ingerencji czarnej magii, żeby umrzeć.
Magda otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale zielarz powstrzymał ją machnięciem ręki.
– Ale mniejsza z tym co było. O co chodzi z pani dzieckiem? Coś z nim nie tak?
Zmieszanie i strach ustąpiły w sercu kobiety miejsca wściekłości.
– Nie bawta się ze mną! Dobrze wiesz, co! – warknęła, unosząc się na krześle. – Twoje czary!
Zielarz wzniósł oczy do góry, a potem westchnął.
– Proszę mi opisać, co się dokładnie dzieje, dobrze? – odparł spokojnym, ale stanowczym głosem.
Coś w rzeczowym tonie znachora sprawił, że Magda uspokoiła się i opowiedziała mu o napadach kaszlu, które nękały jej syna. Mężczyzna wysłuchał, a potem zaczął zadawać pytania:
– Pluje krwią?
– Nie, Stwórcy dziękować, nie!
– Kaszel suchy, czy wilgotny?
– E? – zdziwiła się Magda. Zielarz westchnął.
– Czy jak kaszle, to mu z płuc wychodzi taka… paskudna ślina? Lepka maź.
– Nie… Nie.
Znachor zadał jeszcze kilka pytań, a potem oświadczył:
– Według mnie, to może być zapalenie płuc.
– O matko, nawet nie popiół, tylko żywy ogień! – kobieta zaczęła załamywać ręce.
– Nie, to się tylko tak nazywa, to taka choroba – uspokoił ją mężczyzna, wstając i podchodząc do pęków ziół wiszących nad kominkiem. – Niech chłopak leży i wypoczywa. Niech dużo pije… Niech mu pani zaparzy tego – znachor położył na stole przed Magdą kilka zasuszonych liści. – Może pomóc.
– Ja… przepraszam… dziękuję… – zaczęła mamrotać kobieta. – Proszę… – próbowała wcisnąć zielarzowi zawiniątko z pieniędzmi.
– Nie, nie wezmę tego – odmówił mężczyzna. – Nie chcę pani straszyć, ale nie wiem czy to, co poleciłem w czymkolwiek pomoże. A poza tym, już i tak przeze mnie najadła się pani strachu… Przesadziłem. Zachowywała się pani jak stara pinda – zaśmiał się – ale to nie usprawiedliwia grożenia życia dziecka… Nie to, żebym miał zamiar je odebrać, tak czy inaczej. A skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, to… nie to żebym wyganiał, ale czy nie powinna pani wracać do dziecka?
Magda skinęła głową, a potem zerwała się z krzesła i ruszyła w stronę drzwi. Ale nie zdążyła wyjść z chatki. Na zewnątrz rozległo się beczenie kozy. Drzwi otworzyły się i stanął w nich jakiś mężczyzna. Kawał chłopa, jego łysa głowa niemal sięgała górnej futryny, a na odsłoniętych ramionach wyraźnie odznaczały się mięśnie i żyły. Nieznajomy wpakował się do środka, a w ślad za nim wszedł jego towarzysz – wąsaty człowiek z kordem za pasem.
– Kim jesteście? – spytał zielarz.
– Prostymi, pracowitymi ludźmi – warknął łysy. – Doszły nas słuchy, że taki jeden dziwak lud gusłami tumani. Tośmy pomyśleli, że po sprawiedliwości będzie mu zabrać dutki, co na ciemnym magostwie zarobił A że mieszka z dala od ludzi, buc jeden, to sobie pomyśleliśmy, że będzie też łatwo.
Wyglądało na to, że jednak w okolicy są zbóje.
Magda zrozumiała, że lepiej będzie, jeśli sobie już pójdzie. Ściskając w dłoni zioła, zaczęła powoli przesuwać się w stronę drzwi.
– Gdzie, babo? – łysy odwrócił się w jej stronę. – Chcesz sprowadzić kogo?!
Ten z kordem zastawił wyjście. Spojrzał na Magdę, a potem położył rękę na głowni oręża.
– Nie, nie, ona nic nie powie, to tylko głupia wiejska kobieta, pozwólcie jej odejść – zaczął prosić zielarz.
– Zamknij mordę! – Łysy wyciągnął rękę i mocnym pchnięciem dłoni w pierś odepchnął znachora. Medyk padł obok kominka. Pozbierał się, a potem przykucnął tyłem do pozostałych, jakby się załamał i czekał na śmiertelny cios.
– Dobra, gadaj, babo! – pierwszy ze zbirów znowu zwrócił się do Magdy. – Czy kmioty ze wsi dużo płacili temu łachmycie?
Kobieta nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Zrozumiała, że nie wyjdzie z tej chatki żywa. A jeśli ona umrze… To Sławek też długo nie pożyje.
– No mów, durna! – łysy uniósł rękę, jakby chciał uderzyć Magdę. – Bo jak nie, to cię… – zbir przerwał. Odchrząknął i splunął. – Mów, bo… – tym razem przerwał mu napad kaszlu. Krztusił się coraz bardziej. Magda spojrzała na jego towarzysza. Wąsacz już nie blokował drzwi. Padł na podłogę tuż obok. W jego oczach kobieta dojrzała strach i niezrozumienie. Nagle bandyta otworzył usta. W pierwszej chwili Magda pomyślała, że zbir wymiotuje, ale tak nie było. Z ust mężczyzny sypał się szary proch. Twarz duszącego się człowieka zaczynała przybierać podobny kolor.
Nagle, poprzez rzężenie cierpiących mężczyzn, kobieta usłyszała, że zielarz nuci coś pod nosem. Odwróciła się w jego stronę. Znachor zmienił pozycję. Teraz siedział w kucki, twarzą do drzwi. Trzymał coś w złożonych dłoniach i wpatrywał się w to, wciąż nucąc.
Nagle uniósł głowę. Spojrzał na Magdę. Wyciągnął dłoń. Kobieta dostrzegła, że trzymał w niej kupkę popiołu, zaczerpniętą z paleniska.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
I wtedy Magda zaczęła uciekać.

sobota, 1 października 2016