piątek, 29 grudnia 2017

Rozum urojony

(To nie jedyna notka na tym blogu! Serio! Zerknijcie też na inne, są co najmniej tak samo denne)


Ja jestem katolikiem, ale to nie znaczy, że każdy argument mający wspierać wiarę katolicką uznaję za rozsądny. Analogicznie, to, że ktoś jest ateistą nie oznacza, że każdy argument za ateizmem musi uznawać za trafny. Niestety, mam wrażenie, że wielu ateistów wychodzi z założenia "religia jest głupia, a ateizm=racjonalizm, dlatego każde stwierdzenie skierowane przeciwko religii jest z założenia racjonalne". Dlatego zachęcam ateistów, do próby wspólnego, uczciwego i obiektywnego pochylenia się nad kilkoma popularnymi argumentami często kierowanymi przeciwko religii, a katolicyzmowi w szczególności.

A jeśli widzicie w moim rozumowaniu jakieś błędy logiczne, to proszę wytknijcie je. Pokażcie, że faktycznie jesteście racjonalni i oświeceni. Bo do tej pory niestety większość moich dyskusji z ateistami polegała na:
"- Religia be!
- Dlaczego?
- Bo X!
- Ale wcale nie jest X, to nie prawda, masz tu dowody.
- To nie są dowody, to jest gówno, bo religia jest be, więc jeśli coś ma dowodzić, że religia nie jest be, to jest gównem, bo gdyby nie było, to religia nie byłaby be, a przecież jest! W ogóle to jesteś głupi, masz zamknięty umysł na argumenty, przecież piszę, że X, a Ty zamiast przyznać mi rację, próbujesz dyskutować, wyzwól się od prania mózgu i zacznij myśleć samodzielnie, EOT, blokuję Cię, żeby nie czytać tych bzdur".

EDIT:
Notabene, świetną ilustracją powyższego zachowania jest wypowiedź Seweryna pod notką. Dzięki chłopie, że pomagasz mi udowodnić słuszność tego, o czym piszę! Ale już wystarczy, naprawdę chciałbym podyskutować z Tobą na poważnie, wiem, że potrafisz, więc czekam z nadzieją.


 Kwestia ewolucji itp.
Po pierwsze, Kościół Katolicki nie występuje przeciwko teorii ewolucji. Nie, po prostu nie. Kościół jako taki nie ma z nią żadnego problemu. Oczywiście, niektórzy katolicy czy księżą mogą tej teorii nie uznawać, ale nie ma to nic wspólnego z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Zażarta wiara niektórych ateistów w to, że KK nienawidzi ewolucji wywodzi się głównie z faktu, że owi ateiści czerpią swoją wiedzę głównie z anglojęzycznego Internetu - głównie ze śmiesznych memów, czy skeczy kabaretowych, czasem z wywodów Dawkinsa czy innego autorytetu. Siłą rzeczy, owe materiały odnoszą się do kwestii, które pojawiają się w krajach anglojęzycznych, przede wszystkim w USA. Otóż, faktycznie, w niektórych amerykańskich kościołach "ewangelicznych" przeczy się teorii ewolucji. Owszem, niektórzy z owych ewangelików mają problem z tym, że w szkołach uczy się o ewolucji. Nie ma to wpływu na stanowisko polskich katolików. W ogóle, straszne utrapienie z tym amerykanocentryzmem. Otóż, wśród owych amerykańskich ewangelików istnieje jeszcze mniejsza grupa, która wierzy w tzw. "Rapture". Jest to bardzo niszowa koncepcja, która nie jest właściwie obecna poza tym wąskim kręgiem, do tego stopnia, że ten termin nie ma nawet oficjalnego polskiego tłumaczenia, a KK nigdy nie wypowiadał się oficjalnie, że to herezja, bo w ogóle nikogo ta idea wśród katolików nie rusza, ani pozytywnie, ani negatywnie. Ale są ludzie, wychowania na wywodach amerykańskich ateistach, którzy święcie wierzą, że katolicy wierzą w te "Rapture". I nie ma siły im wytłumaczyć, że tak nie jest.
Ale wracając do ewolucji. Niektórzy ateiści łaskawie przyjmują do wiadomości, że KK uznał ewolucję. I wtedy pojawia się argument "No tak, jak nie mogliście tego obalić, bo dowody są zbyt silne, to zmieniliście zdanie!". Hmm, wydawało mi się, że "jeśli istnieją silne dowody na prawdziwość jakiejś tezy i nie mogę ich obalić, to znaczy, że powinienem uznać prawdziwość tej tezy" to zachowanie wymagane od światłego racjonalisty, czyli zdawać by się mogło, że owym ateistom powinno się ono spodobać... No ale wszystko jest złe, jeśli robią to katolicy.
Dalej - Kościół Katolicki nigdy oficjalnie nie występował przeciwko teorii ewolucji. "O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego" nigdy nie była na Indeksie Ksiąg Zakazanych. Kościół Katolicki przez długi czas nie wyrażał żadnego oficjalnego stanowiska na temat tej teorii. Dopiero w 1950 r. papież Pius XII wydał encyklikę "Humani Generis", w której napisał:
Nie zakazuje więc kościelny Nauczycielski Urząd, by teoria ewolucjonizmu, o ile bada, czy ciało pierwszego człowieka powstało z istniejącej poprzednio, żywej materii - że bowiem dusze stwarzane są bezpośrednio przez Boga, tego niewątpliwie uczy nas katolicka wiara - stała się przedmiotem dociekań i dyskusji uczonych obydwu obozów, zgodnie z obecnym stanem nauk ludzkich i świętej teologicznej wiedzy.
 

 Oczywiście, ateiści mogą ironizować "hoho, łaskawie pozwolił, żeby badano teorię ewolucji, a mógł wysłać na stos" (oczywiście, nie mógł) - ale faktem jest, że pierwsze oficjalne stanowisko Kościoła w kwestii ewolucji nie zaprzeczało tej teorii, a traktowało ją jako jedną z równorzędnych. W miarę czasu, stanowisko KK stawało się coraz bardziej przychylne (co jest logiczne - im więcej dowodów, tym większa pewność).
Notabene, jeszcze przed ową encykliką, niektórzy księża-naukowcy opowiadali się za teorią ewolucji, jak np. John A. Zahm, Dalmas Leroy, Henri de Dorlodot.
Nie jest też tak, że jak Darwin opublikował swoje dzieło, to katolicy wpadli w popłoch "YYyyy, co to robić, dobra, powiemy, że opis stworzenia to metafora, ufff". Taki sposób interpretowania można znaleźć już u św. Augustyna, który uznawał, że w symbolicznych "sześciu dniach stworzenia", Bóg powołał nie tyle konkretne, materialne byty w formach ostatecznych, co "przyczyny zalążkowe", z których dopiero stopniowo rozwinęły się zwierzęta i rośliny, a samo stworzenie rozumiał nie tyle jako punktowy moment, tylko jako stałe, bezustanne podtrzymywanie przez Boga istnienia świata (i procesów w nim zachodzących). Święty sformułował również zasadę, że w razie sprzeczności między dosłownym zapisem biblijnym a wiedzą, tak reinterpretować Biblię, aby tego konfliktu uniknąć. To u św. Augustyna po raz pierwszy pojawia się stwierdzenie, że wiara zajmuje się czymś innym, niż nauka, toteż nie należy traktować opisów biblijnych, jako dosłownych, naukowych teorii : „Nie czytamy w Ewangelii, by Pan powiedział: ‘Posyłam wam Pocieszyciela, który by was pouczał i biegu słońca i księżyca’. Chrześcijan bowiem chciał wykształcić, nie matematyków”. Biblia nie zawiera teorii naukowych, bo nie o tym ma być.
A argument "Aha, to skoro opis stworzenia świata jest metaforą, to  wszystko jest metaforą, łącznie z Jezusem" jest bez sensu. W wielu książkach można znaleźć zarówno wypowiedzi metaforyczne, jak i dosłowne. Ba, na co dzień ci sami ludzie czasem wypowiadają się dosłownie, czasem metaforycznie. Również ateiści. I nie mają z tym problemu. Ale gdy chodzi o Biblię, nagle załącza się schemat "Albo wszystko dosłownie, albo nic! Tertium non datur". Od zawsze wiedziano, że część Biblii to metafory. Kościół traktował przypowieści Jezusa jako no cóż, przypowieści. Ale kiedy okazuje się, że świat nie został stworzony w siedem literalnych dób i Kościół oświadcza "Aha, ok, czyli w  świetle nauki interpretowanie tego opisu nie jest trafne, czyli to jeden z tych wielu fragmentów w Biblii, gdzie liczby i okresy czasu są traktowane symbolicznie, spoko".
W ogóle to zabawne. Ateiści uważają, że Kościół jest przeciwny nauce, a kiedy Kościół zgadza się  z nauką, bulwersują się "Hej, no jak to, przecież Wy jesteście przeciwni nauce, nie udawajcie!". To trochę na zasadzie
"- Hehehe, Kościół jest taki zacofany, uważa że Internet to dzieło Szatana.
 - Kościół wcale tak nie uważa, bzdury gadasz, wielu księży pisze w Internecie, nawet papież.
- Hehehe, hipokryci, mówią, że Internet to dzieło Szatana, a sami używają.
- Ale przecież wcale tak nie mówią...
- Na pewno mówią, przecież Kościół jest zacofany, więc na pewno jest przeciwko Internetowi".

Kwestia dowodu negatywnego
Jednym z najczęstszych haseł powtarzanych przez ateistów jest "Nie da się przeprowadzić dowodu negatywnego, to jest niemożliwe, więc nie da się udowodnić nieistnienia Boga, więc to wy macie udowodnić Jego istnienie". Wiedzą, że gdzieś dzwoni, ale nie wiedzą gdzie. Oczywiście, że da się przeprowadzić dowód negatywny (dowód na nieistnienie czegoś). Załóżmy, że mówię "w mojej wyciągniętej dłoni znajduje się widzialna, materialna piłka o średnicy 10 cm". Patrzysz na moją dłoń, dotykasz jej, nie ma piłki, gratuluję, dokonałeś (rzekomo) niemożliwego i udowodniłeś nieistnienie.

Albo ktoś mówi "Istnieje Pan Czokoloko, który za każdym razem, gdy ktoś mówi <<Czokotubka>> zsyła mu czekoladę. Podkreślam, nie duchową, metaforyczną czekoladę, tylko normalną, materialną czekoladę o wymiarach 10 cm na 10 cm. I nie ma znaczenia stan umysłu mówiącego, ani absolutnie nic innego, w absolutnie każdym przypadku czekolada zostaje zesłana wprost do jego dłoni". Ponieważ pomimo powiedzenia "Czokotubka" czekolada nie została zesłana, został udowodniony fałsz powyższego stwierdzenia i fakt NIEISTNIENIA Pana Czokoloko posiadającego taką cechę, o jakiej mowa w tym stwierdzeniu (może istnieje jakiś inny Pan Czokoloko, ale faktem jest, że byt taki, jak opisano w stwierdzeniu, nie istnieje). Proste?

Ateiści często odwołują się do prawa stanowionego i "domniemania niewinności" oraz ciężaru dowodu. Owszem, w  prawie stanowionym na ogół przyjmuje się, że ciężar dowodu leży po stronie tego, który twierdzi, że jakiś fakt jest prawdziwy i wywodzi z niego określone skutki, a nie po stronie tego, który mu przeczy, ale to nie znaczy, że "dowód negatywny jest niemożliwy". Jeśli oskarżyciel twierdzi, że oskarżony był obecny na miejscu zbrodni, oskarżony oczywiście może udowodnić, że go tam nie było, zakazu nie ma - tyle tylko, że jeśli ani oskarżyciel, ani oskarżony nie przedstawi żadnych dowodów, PRZYJMUJE się, nie był obecny. Ponadto, niekiedy faktem, którego należy dowieść, jest właśnie fakt niezaistnienia jakiegoś bytu/stanu. W artykule 2 Kodeksu Karnego czytamy: "Odpowiedzialności karnej za przestępstwo skutkowe popełnione przez  zaniechanie  podlega  ten  tylko,  na  kim  ciążył  prawny,  szczególny  obowiązek  zapobiegnięcia skutkowi". A zatem, można popełnić przestępstwo nie tylko robiąc coś, czego nie powinniśmy, ale również nie robiąc czegoś, co powinniśmy zrobić - i w tym drugim przypadku na oskarżycielu ciąży ciężar dowodu, zgodnie z którym musi przedstawić dowód negatywny na niezaistnienie jakiegoś stanu. Przykładowo, art. 296 Kodeksu Karnego dotyczy przestępstwa, którego jedną z form jest wyrządzenie szkody majątkowej na skutek niedopełniania obowiązków, z kolei art. 93 Kodeksu Wykroczeń dotyczy wykroczenia polegającego na nieudzieleniu pomocy ofierze wypadku. I oskarżyciel, będący wojującym ateistą, w takiej sytuacji powinien powiedzieć "Wysoki Sądzie, no przecież nie będę udowadniał, że ten pan nie dopełnił swoich obowiązków albo nie udzielił pomocy ofierze, tak samo, jak nie będę udowadniał, że Święty Mikołaj nie roznosi prezentów, a skrzaty nie szczają do mleka, bądźmy poważni".
Dalej - brak dowodów na prawdziwość jakiegoś twierdzenia (przy czym ten fakt sam w sobie może oznaczać nieistnienie bytu/stanu), nie oznacza, że te twierdzenie jest fałszywe. W żadnym uzasadnieniu wyroku nie przeczytacie "Oskarżyciel nie udowodnił, że oskarżony dokonał morderstwa, a zatem oskarżony na pewno nie był mordercą, na pewno jest niewinny, a każdy, kto ma co do tego wątpliwości, ten debil", tylko "Oskarżyciel nie udowodnił, że oskarżony dokonał morderstwa, a zatem zgodnie z zasadami postępowania karnego, wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść oskarżonego, należy UZNAĆ oskarżonego za niewinnego". W sytuacji, w której nie ma dowodów na to, że oskarżony zabił i nie ma dowodów na to, że oskarżony nie zabił, sąd NIE WIE, czy oskarżony zabił, czy nie zabił - ale jakiś wyrok musi wydać, więc wprowadzono zasadę, że w takiej sytuacji wydaje wyrok na korzyść oskarżonego.
Podobnie je w naukach ścisłych. To, że nie ma dowodu na to, że Bóg istnieje, nie oznacza, że Bóg nie istnieje. To oznacza tyle, że istnienie Boga nie jest naukowo udowodnione, więc nauka nie uwzględnia Boga. "Nie uwzględnia" nie oznacza "zaprzecza jego istnieniu". Przykładowo - nie ma naukowych dowodów na istnienie kosmitów, więc teoria zakładająca, że homo sapiens zostali sztucznie wyhodowani przez kosmitów nie jest teorią naukową. To nie znaczy, że żaden naukowiec nie może wierzyć w istnienie kosmitów - tak długo, jak długo rozumie, że wiara nie jest tym samym, co nauka. Może mówić "Nie ma dowodów na istnienie kosmitów, więc nie wiadomo, czy istnieją, ale ja uważam, że istnieją" albo "Nie ma dowodów na istnienie kosmitów, więc nie wiadomo, czy istnieją, ale ja uważam, że nie" albo "Nie ma dowodów na istnienie kosmitów, więc nie wiadomo, czy istnieją, osobiście nie zastanawiam się nad tą kwestią". Stwierdzenie "Nie ma dowodów na istnienie kosmitów, więc nie wiadomo, czy istnieją" jest stwierdzeniem zgodnym z metodą naukową. WSZYSTKO, co zostanie wypowiedziane dalej, jest poglądem, wiarą. To samo dotyczy Boga.
Powiedzmy, że do pokoju przychodzi człowiek z pudełkiem i pokazuje go ludziom. Pudełka nie da się otworzyć, jest też na tyle masywne, że ciężko ocenić po ciężarze, czy w środku znajduje się jakiś drobny przedmiot. Ludzie mówią "Nie wiadomo, co tam jest i czy coś w ogóle jest - wstrzymam się z osądem, aż się uda otworzyć", inni "Nie wiadomo, co tam jest. Obstawiam, że nic", inni "Nie wiadomo, co tam jest, może grzebień?". No i w końcu ten gość - światły, racjonalny wojujący ateista, który wrzeszczy "Skoro nie ma dowodu, że tam coś jest, to znaczy, że tam nic nie ma! NIC! Ani grzebienia, ani niczego! Doskonała próżnia, nie inaczej! A ten, kto ma jakiekolwiek wątpliwości, ten jest debilem o zamkniętym umyśle!".


Dowód z mnogości

Bardzo chętnie powtarzanym argumentem jest "Dowodem na to, że wszystkie religie są fałszywe, jest to, że jest ich tak dużo!!!".
Powiedzmy, że mamy działanie matematyczne. Ludzie podają różne wyniki. Żeby stwierdzić, czy któryś z nich racji, należałoby rozwiązać działanie. Człowiek, używający powyższego argumentu, to ktoś, kto twierdzi, że sam fakt, że ludzie proponują różne rozwiązania, oznacza, że oni wszyscy się mylą... Oczywiście, oprócz samego "racjonalisty", który mówi, że wynikiem jest "zero". Tymczasem, nie ma żadnego logicznego związku pomiędzy ilością potencjalnych odpowiedzi, a prawdziwością którejkolwiek z nich. Gdyby tak było, każde twierdzenie można by obalić, wymyślając od ręki mnóstwo alternatywnych odpowiedzi na daną kwestię. Absurdalne jest również twierdzenie "skoro ludzie udzielają tak wielu różnych odpowiedzi, to dowód, że wszystkie są błędne.... oprócz mojej, rzecz jasna!". Tak, ateizm jest jedną z wielu odpowiedzi na pytanie "Czy jest Bóg, a jeśli tak, to jaki jest". Ateiści mogą mantrować "ateizm to nie wiara, to brak wiary", ale to właśnie dowodzi braku logiki. Odpowiedź "Boga nie ma" jest jasnym zajęciem stanowiska, takim samym jak "istnieje Bóg chrześcijański", czy "Istnieje wielu bogów". Brakiem stanowiska jest milczenie, albo odpowiedź "Nie wiem". Odpowiedź "wynik wynosi zero" nie jest sama w sobie lepsza, ani gorsza do jakiejkolwiek odpowiedzi - a rozumowanie "jeśli nie potrafimy rozwiązać jakiegoś działania, to znaczy, że wynik wynosi zero" nie ma nic wspólnego z logiką. Jeśli nie potrafimy rozwiązać działania, to nie potrafimy rozwiązać działania, kropka. Wynik może wynosić zero, może wynosić tysiąc i każda z odpowiedzi w tej sytuacji będzie gdybaniem.
Nie lubię, kiedy ateiści stękają, że agnostycy to "ateiści, którzy nie mają jaj, żeby przyznać, że nimi są". To właśnie agnostycy są konsekwentnymi racjonalistami, nie Wy. Ateista to agnostyk, który myli brak wiedzy z wiedzą, na zasadzie "Nie wiadomo, czy istnieje Bóg, więc wiadomo, że nie istnieje". Ktoś powiedział "Ateizm jest religią w takim samym sensie, w jakim niezbieranie znaczków jest hobby". Ale ateizm nie jest niezbieraniem znaczków. Niezbieraniem znaczków jest agnostycyzm. Ateizm można porównać raczej do zbierania jednolicie białych nalepek, na których nie ma obrazków ani oznaczeń (a wojującym ateizm na jednoczesnym powtarzaniu, jacy to zbieracze znaczków są denni i jak bardzo nalepki są lepsze od znaczków i niemające z nimi nic wspólnego).

Ateizm jest tym, co nam pasuje
Ateizm jest według wojujących ateistów czymś bardzo płynnym i nieokreślonym. Z jednej strony, ateiści chlubią się, jakoby sam fakt bycia ateistą czynił z nich bardziej moralnych i inteligentniejszych ludzi. Z drugiej strony, kiedy ktoś odpierając te twierdzenia, mówi "Ateista Stalin zamordował miliony ludzi" nagle się okazuje, że "Ateizm oznacza jedynie brak wiary w Boga, nie wiąże się z jakimiś konkretnymi poglądami politycznymi, to że Stalin był ateistą i mordował, nie oznacza, że jego ateizm jakoś wpłynął na mordowanie". Z trzeciej strony, padają też głosy "Stalin wprowadzał totalitarny kult własnej osoby, co jest zaprzeczeniem ateizmu, więc nie był ateistą!". Ale zaraz.... jeśli ateizm to tylko brak wiary w Boga, to dlaczego totalitarne poglądy polityczne miałyby być sprzeczne z ateizmem?
Idąc dalej. Swego czasu użyłem wobec ateistów argumentu "Chrześcijanie nie dokonywali ludobójstwa, bo Chrystus zakazuje mordować, a chrześcijanin to ten, kto postępuje zgodnie z nauką Chrystusa, więc ludobójca z definicji nie jest chrześcijaninem". Oczywiście, wyśmieli mnie, coś tam pomamrotali o "no true Scotsman fallacy".
Ale to ciekawe - kiedy jakaś osoba mieniąca się chrześcijaninem popełnia zbrodnię, niezgodną z określonymi, skodyfikowanymi zasadami chrześcijaństwa, według ateistów, jest to dowód na to, że chrześcijaństwo jest złe. Kiedy zadeklarowany ateista, jak Stalin, popełnia zbrodnię (której nie można uznać za niezgodną z określonymi, skodyfikowanymi zasadami ateizmu, gdyż takowych nie ma), według ateistów... oznacza to, że Stalin nie był prawdziwym ateistą i w ogóle jego zbrodnie nie miały nic wspólnego z jego ateizmem, no skąd.

Religia a moralność
Wielu ateistów mówi "Religia nie jest potrzebna, żeby być dobrym, ludzie są dobrzy ze zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości, a religia może w tym przeszkodzić, bo wmawia im, że złe rzeczy są dobre, jeśli są popełnianie w imię religii".
Owszem, żeby być dobrym, potrzebna jest religia - albo jakaś inna ideologia. Dlaczego? Bo to właśnie wyznawana przez Ciebie ideologia wyznacza to, co uważasz za dobro. Nauka nie odpowiada na pytanie, co to znaczy być dobrym. Nauka może odpowiedzieć na pytanie "Co należy zrobić, żeby osiągnąć określony cel?", ale nie odpowie na pytanie "jaki cel jest dobry?". Niektórzy ateiści mówią np. "Bycie altruistą jest dobre, bo to zwiększa szanse przeżycia gatunku, masz tu badania, którego tego dowodzą. Widzisz? Żeby być dobrym, nie potrzeba religii, wystarczy rozum!!!". Ale ze stwierdzenia "Altruizm zwiększa szanse przeżycia gatunku" (nawet jeśli przyjmiemy je za naukowo udowodniony fakt) nijak nie wynika, że altruizm jest dobry. Jest wiele innych strategii i przystosowań ewolucyjnych, które mogą równie dobrze - albo lepiej - zwiększać szanse przetrwania gatunku, więc czemu gloryfikować akurat tę? Możliwe, że gatunek, którego przedstawiciele przejawiają zachowania altruistyczne i odczuwają współczucie ma większe szanse przetrwania, niż gatunek, który działa wyłącznie na zasadzie rywalizacji... Ale jeszcze większe szanse na przetrwanie miałby gatunek, który stosowałby ściśle wyrachowany rachunek zysków i strat. "Ten osobnik jest chory/ranny, ale można go wyleczyć kosztem niewielkich zasobów, a jego dalsze życie przyniesie wspólnocie więcej zasobów, leczymy. Tego teoretycznie można by wyleczyć, ale jest to nieopłacalne, niech zdycha. A uśmierzania bólu śmiertelnie chorych w ogóle nie rozważamy, bo przecież z punktu widzenia przetrwania gatunku nie ma znaczenia, czy jego osobniki umierają w bólu, czy nie, właściwie to wizja śmierci w bólu nawet wzmacnia instynkt samozachowawczy". Jeśli wyznacznikiem "dobra" ma być "przetrwanie gatunku", to ideałem byłoby totalitarne technokratyczne społeczeństwo z przymusową eugeniką, eutanazją oraz brakiem leczenia paliatywnego.
Ale idąc dalej - właściwie, dlaczego "przetrwanie gatunku" miałoby w ogóle być miernikiem "dobra"? Istnieją tzw. ruchy antynatalistyczne, które twierdzą, że najlepszym, co mogłoby spotkać ludzkość, jest wymarcie. Bo statystycznie rzecz biorąc, życie składa się głównie z cierpienia. Nawet nieliczna garstka szczęśliwców żyjąca w krajach rozwiniętych, poświęca je głównie na pracę nie przynoszącą żadnej przyjemności, a służącej jedynie podtrzymywaniu egzystencji (błędne koło) oraz spanie (a sam fakt, że dla wielu ludzi jednym z najprzyjemniejszych elementów życia jest to, że około 1/3 jego czasu spędzają pozbawieni świadomości, świadczy o tym, jakie piękne jest to życie). Dlatego nie ma sensu żyć, a sprowadzanie na ten świat nowych ludzi to po prostu świństwo. Antynataliści (na ogół) nie nawołują do ludobójstwa, raczej do stosowania antykoncepcji (a jeśli ktoś nie potrafi powstrzymać swojego instynktu rodzicielskiego, to niech adoptuje jakąś sierotę, która miała nieszczęście się urodzić, zamiast nakręcać spiralę nienawiści i płodzić kolejnych męczenników). I przecież nie da się przedstawić naukowego dowodu, że ci ludzie nie mają racji. OK, takie a takie zachowanie służy życiu - ale sam fakt, że uznajesz życie za (bez)wartościowe jest Twoją subiektywną, irracjonalną oceną.
Inni twierdzą, że "racjonalną, rozumną, świecką" moralnością jest moralność oparta na empatii, współczuciu i "maksymalizacji szczęścia". To zabawne - nauka pokazuje, że ludzie są kolejnym gatunkiem istot żywych, łażących po jakiejś z grubsza kulistej skale pędzącej przez kosmiczną pustkę, a nasze uczucia, kultura itd. to produkt ewolucji, który sam w sobie nie jest bardziej wartościowy, niż skrzela u ryb. Ba, samo życie, czy świadomość z punktu widzenia nauki nie są "wartością" - człowiek nie jest bardziej "wartościowy", niż kupka skał. Ale wielu ateistów uważa, że moralność oparta na tym, czy dany czyn wywołuje określone reakcje chemiczne w jakichś gąbczastych glutach znajdujących się w czaszkach jakichś śmierdzących bezogoniastych i (niemal) nieowłosionych małpiszonów (czy, jak to ponoć ujął Platon "istot dwunożnych nieopierzonych"), jest bardziej "naukowa".... tylko dlatego, że nie jest religią.
Weźmy pod uwagę dwie możliwości:
- Bóg nie istnieje. W takim wypadku, religia jest po prostu jednym z wielu poglądów wyznawanych przez ludzi. Ani lepszym, ani gorszym. Jest oparta na konstrukcie kulturowym "Boga". Tak samo, jak wszystkie inne systemy etyczne. Czy istnienie "nienaruszalnej godności człowieka", na której opierają się Prawa Człowieka i Obywatela jest bardziej "obiektywne i naukowe" niż istnienia Boga, na którym opiera się Biblia? Twierdzisz, że Bóg nie istnieje? To daj mi dowód, że istnieje "nienaruszalna godność człowieka" i że wynikają z niej dokładnie takie prawa, jak twierdzisz. Jakiś wzór matematyczny na prawa człowieka albo zdjęcie atomów godności? Nie? To dlaczego twierdzisz, że system etyczny obejmujący Prawa Człowieka jest bardziej "racjonalny" niż ten biblijny? Ateiści często mówią "Jest tysiąc religii i wszystkie są fałszywe, ale nie Twoja, co nie?". Abstrahując od absurdalności tego argumentu, o czym pisałem wyżej, to powinno brzmieć raczej "Jest nieskończona ilość systemów etycznych i wszystkie to ideologie i religie, ale nie Twój, prawda? Twój to prostu zwyczajna, ludzka przyzwoitość".
- Bóg istnieje, a wtedy religia (jakaś) ma przewagę nad świeckimi systemami etycznymi, bo jest oparta na woli istoty wyższej, niż ludzie.

Dalej. Skoro nie trzeba być wierzącym, żeby być moralnym, to dlaczego ateiści nie oddają czci Bogu? Bo według mnie "czcij Boga" jest takim samym nakazem moralnym, jak "nie zabijaj", czy "nie kradnij". Według Was nie? A wiecie dlaczego? Bo wyznajecie inną moralność, niż ja. Jeśli ktoś uważa, że zabijanie jest złe, stwierdzenie "Można być mordercą i moralnym człowiekiem" nie ma sensu. Jeśli ktoś uważa, że kapitalizm jest zły, stwierdzenie "Można być liberałem gospodarczym i moralnym człowiekiem" nie ma sensu. Jeśli ktoś uważa, że ateizm jest zły, stwierdzenie "Można być ateistą i moralnym człowiekiem" nie ma sensu. Większość ludzi definiuje "moralność" jako "to, co ja uważam za dobre". I potem stosuje taki tok rozumowania "Ty też uważasz, że nie należy zabijać i kraść? Ja też tak uważam, to jest zwykła ludzka przyzwoitość, widzisz, nie potrzebujesz religii/ideologii by być moralnym. Uważasz również, że należy się modlić/dbać o zabytki/szanować rodziców/nie jeść wieprzowiny? Ja nie wyznaję takich zasad. Czyli to nie jest moralność, to jest tylko Twoja religia/ideologia. Z drugiej strony, ja uważam, że należy walczyć o prawa gejów, czyli to jest moralne i wymaga tego ludzka przyzwoitość, a Ty się z tym nie zgadzasz, czyli nie jesteś całkiem porządny. Zapewne przeszkadza Ci w tym Twoja religia, która sprawia, że skupiasz się na przestrzeganiu jakichś głupich zasad, które Ty uważasz za słuszne, zamiast na mądrych zasadach, które ja uważam za słuszne. Gdybyś tylko miał bardziej otwarty umysł, zaczął myśleć samodzielnie i zrozumiał, że moje poglądy są lepsze od Twoich...".
Inaczej mówiąc - twierdzenie, że krytykowanie zachowań seksualnych innych osób jest złe, bo jest niezgodne z empatią, ma tyle samo sensu, co twierdzenie, że określone zachowania seksualne są złe, bo są niezgodne z Biblią. Nie chcesz, żebym wmuszał w Ciebie swoje poglądy? To czemu wmuszasz mi swoje? Jakieś poglądy państwo musi realizować - i jakie by to poglądy nie były, ZAWSZE będzie to narzucanie jakiejś moralności. Neutralność światopoglądowa jest mrzonką. Rozdział religii od moralności jest mrzonką. Dlaczego świeckie ideologie mają być traktowane inaczej? Dlaczego według Was konstytucja powinna zakazywać sytuacji, w której ktoś powie "Ja jestem za redystrybucją dóbr, bo moja święta księga mówi, ze to jest dobre", ale sytuacja w której ktoś powie "Ja jestem za redystrybucją dóbr, bo tak mówi "Kapitał" Marksa" jest ok? Albo wręcz "Ja jestem za redystrybucją dóbr, bo ona jest dobra, bo tak czuję i tak czuje każdy porządny człowiek, nie ma sensu tego tłumaczyć, jak nie rozumiesz, to jesteś pozbawiony serca i empatii"?


Oczywiście, żeby nie było - ja osobiście WIERZĘ, że istnieje Bóg w Trójcy Jedyny i że Jego wola - w takim zakresie, w jakim możemy ją pojąć - jest taka, jak naucza Kościół Rzymskokatolicki.

środa, 27 grudnia 2017

Obcy w obcym kraju

Kiedyś była taka moda, żeby w utworach fantastycznych głównym bohaterem była osoba z "naszego" świata przeniesiona do świata innego. Dotyczyło to zwłaszcza wczesnych utworów lub tych z pogranicza baśni i "fantasy właściwego", takich, jak np. "Opowieści z Narni" czy "Czarnoksiężnik z krainy OZ" (zresztą, zabieg ten jest w dalszym ciągu chętnie stosowany np. w kreskówkach). Zaletą tego rozwiązania jest znaczne ułatwienie "wyjaśnienia świata". Protagonista staje się niejako "alter ego" czytelnika, a dzięki temu, że główny bohater (podobnie jak czytelnik) nie ma wiedzy o danym uniwersum, naturalnym staje się, że tubylcy tłumaczą mu rzeczy, które dla nich są najbardziej oczywiste i nie wygląda to sztucznie. Zresztą, metoda ta występuje również w nieco mniej oczywistych mutacjach - dlatego zarówno w "Hobbicie" jak i "Władcy Pierścieni" bohaterami są hobbici, przedstawiciele ludu, który owszem, należy do rdzennych mieszkańców Śródziemia, ale zamieszkuje odizolowany obszar świata, nie interesuje się zbytnio tym, co znajduje się poza tym obszarem i nie ma na ten temat większej wiedzy - stąd też hobbici świetnie nadają się na adresatów "wyjaśniania świata".
"Wyjaśnianie świata" odgrywa szczególnie ważną rolę w RPG, powiedziałbym, że w jeszcze większym stopniu niż w przypadku czytania książki, dlatego, że tutaj odbiorca potrzebuje informacji na temat settingu nie tylko po to, żeby zrozumieć treści do niego skierowane, ale również po to, żeby móc świadomie sformułować informację zwrotną (oczywiście, nie dotyczy to wszystkich rodzajów rozgrywki, bo w jakimś dungeon crawlu wystarczy wiedza, że orków i gobliny trza tępić).
Teoretycznie, informacje zawarte są w podręczniku, ale wiadomo, jak to jest z czytaniem podręcznika. I potem dochodzi do sytuacji typu "- Ale dlaczego oni ciągle chcą ze mną walczyć? - Bo jesteś iksem, a ygreki nienawidzą iksów, to wszystko masz w opisie iksów, myślałem, że jak tworzysz iksa, to chcesz walczyć z ygrekami... - Aha.... Dobra, ja tych opisów w ogole nie czytałem". I nie zawsze taka postawa wynika z lenistwa gracza. Większość z nas ma ograniczoną ilość czasu i sił i wygospodarowanie ich na samą sesję bywa trudne, a co dopiero na przekopywanie się przez jakąś księgę. Teoretycznie, MG może skrótowo wyjaśnić graczom wszystkie najważniejsze kwestie - 1. zawsze może o czymś zapomnieć, 2. jeśli sesja zaczyna się od wykładu MG, to i tak tracimy czas (może mniej, ale chodzi o "bardziej wartościowy" czas, bo tracimy ten, który wygospodarowaliśmy na spotkanie).
Możemy tutaj się uciec do jakiegoś typu "wyjaśniania świata" w trakcie gry. Wariant z "przybyciem z naszego świata" raczej odpada, bo budzi infantylne skojarzenia i mocno ogranicza swobodę w tworzeniu postaci. Zrobienie z graczy jakichś "hobbitów" (dajmy na to, mieszkańców zapadłej wioski, wychowanków klasztoru lub jego lokalnego odpowiednika itd.) jest nieco lepsze, ale również ogranicza. Postaci graczy nie będą mogły być zbyt zakorzenione, będą musiały być ogólnikowymi, sztampowymi "sierotami, których wioskę spalono i które nagle odkryły w sobie zamiłowanie do poszukiwania przygód" czy coś takiego.
Wpadło mi do głowy ciekawe rozwiązanie. Otóż, niech gracze będą "obcymi, w obcym kraju". Przybyszami, ale nie z daleka, ale nie z innego świata, ale z innej krainy. Na przykład:
- rozbitkami ze statku, który na statek sztormu wypłynął na nieznane wody i rozbił się na wybrzeżu nieznanego lądu,
- oddziałem kupców/badaczy, którzy celowo wyruszyli do nieznaniej krainy, ale którzy nie mają zasobów, by powrócić do domu (celem kampanii/scenariusza może być ich zgromadzenie),
- grupą wysłaną przez władców swojej ojczyzny (lub np. grupą składającą się z wysłannika i najemnych ochroniarzy) w celu nawiązania kontaktów z nieznanym krajem, przy czym tak naprawdę stanowi to formę honorowego wygnania, więc gracze nie mogą wrócić do ojczyzny, ani liczyć na wsparcie stamtąd,
- grupą wygnańców z różnych innych krajów, którzy zapędzili się na kraniec świata uciekając przed prześladowaniami/wierzycielami.
Pretekst nie odgrywa tutaj aż tak dużego znaczenia i może być łatwo dopasowany do preferencji graczy... No właśnie, takie rozwiązanie daje ogromną swobodę w tworzeniu postaci, większą niż w typowej rozgrywce. Na ogół np. MG nie pozwoliłby graczowi stworzyć postaci księcia czy innego magnata, bo to rodzi problemy, bo taki gracz powinien już na starcie być bogaty, wszyscy powinni go szanować, a zamiast samemu rozbijać się po bezdrożach, powinien wysłać swoje sługi. W tym wariancie, nie ma takich przeszkód - gracz na starcie zostaje odcięty od złota, włości i sług, a jego tytuł nie pozwala na rozkazywanie mieszkańców obcego kraju - ale mimo wszystko gracz może odgrywać księcia, może wykrzykiwać swoje zawołanie rodowe, opowiadać o historii rodu, mruczeć "w ojczyźnie, to po takich jak ty, na konia wsiadałem!", czy snuć marzenia jak to wszystko poustawia, gdy wróci na swe włości. Gracz może wymyślić sobie dowolne stanowisko/frakcję/filozofię/religię, przestrzegać jej etosu, odwoływać się do niej itd. - ale nie ma potrzeby zastanawiania się, jak istnienie tego dodatkowego elementu wpływałoby na równowagę sił na obszarze gry, bo na obszarze gry to stanowisko/przynależność nie daje żadnych wpływów. Gracz może sobie wymyślić, że jest małżonkiem oraz rodzicem gromadki kilkunastu dzieci - i może do nich wzdychać, opowiadać o nich, próbować wysłać list itd., ale nie trzeba się zastanawiać, dlaczego się nimi nie zajmuje.
Gracz może wymyślić sobie właściwie dowolną historię postaci (no, niemal dowolną, bo jakieś cyrki w rodzaju "jestem wszechmocnym bóstwem" nie przejdą), odgrywać tę postać - a jednocześnie będzie to wpływało na samą postać, nie wpływając jednoczesnie na świat gry (i jest w miarę sensownie wyjaśnione, dlaczego tak to działa). Gracze tworząc postacie i przystępując do gry, nie muszą wiedzieć nic o "świecie" (w sensie "kawałku świata, w którym toczy się gra"), naturalne jest, że tę wiedzę będą zyskiwać w miarę jego poznawania. Rozwiązanie to ładnie komponuje się z lubianym przez niektórych sandboxem - w tym układzie, nie tylko wiedza graczy na temat świata może być nabywana na bieżąco, ale sam świat może być w całości tworzony na bieżąco (np. na podstawie tabeli i liczb losowych) i nie prowadzi to do paradoksów ("skoro to miejsce jest takie ważne, to czemu gracze nie wiedzieli od początku, gdzie się ono znajduje i co tam jest?").


UWAGA ODNOŚNIE KOMENTOWANIA
Nie wiem dlaczego, ale niektóre osoby mają problem z podpisywaniem się przy komentarzach. W rzeczywistości, jest to bardzo proste:
1. Otwierasz suwak "Skomentuj jako" przy formularzu komentarza.
2. Wybierasz "Nazwa/URL"
3. W rubryce "Nazwa" wpisujesz swój nick (nie ma konieczności podawania żadnego adresu w rubryce "URL".
4. Klikasz "Opublikuj".


niedziela, 24 grudnia 2017

Życzenia

Z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, życzę wszystkiego dobrego. Niech nie będą one jedynie "Świętami Wzmożonej Konsumpcji", ale przede wszystkim, przeżyciem duchowym.

sobota, 16 grudnia 2017

Recenzja "Ostatniego Jedi"

Najpierw ogólne wrażenia, bez spoilerów, potem spoilerowa analiza.
Pewną tradycją w "Gwiezdnych Wojnach" jest to, że epizody poszczególnych trylogii mocno nawiązują do siebie nawzajem. W I epizodzie danej trylogii powinna być sierota z pustynnej planety, ucieczka przed złolami w celu przekazania ważnych informacji, niszczenie olbrzymiej superbroni, a także śmierć podstarzałego mentora. W II epizodzie trylogii ktoś powinien stracić rękę, ktoś z Ciemnej Strony powinien zachęcać kogoś z Jasnej, żeby do niego dołączył i wspólnie naprawił galaktykę. W III epizodzie powinna być wielka bitwa kosmiczna, a ktoś z rodziny Skywalkerów powinien zmienić stronę Mocy. To oczywiście nie wszystkie analogie, tylko przykłady. Prawdopodobnie ma to pokazywać cykliczność losów kolejnych pokoleń, to, że "wszystkie opowieści sprowadzają się do tego samego", zgodnie z Lucasowską fascynacją "Bohaterem o tysiącu twarzy" Campbella (tak, wiem, że Lucas już nie kręci GW, ale jakby nie patrzeć, to jego dziedzictwo). Daje to także okazję do zabawy w szukanie owych nawiązań przez fanów. Dlatego pewna wtórność "Przebudzenia Mocy" (niektórzy wręcz nazywali je "remakiem Nowej Nadziei") nie była zwykłym pójściem na łatwiznę, ale kontynuacją pewnego zamysłu artystycznego (który rzecz jasna, może się podobać, albo nie - ale to już inna rzecz). Tym niemniej... przyznaję, że "Przebudzenie Mocy" było trochę ZBYT wtórne. Dobrze się bawiłem na tym filmie, poza tym rozumiem, że na reaktywację filmowych Star Warsów wybrano mocno zachowawczy, "bezpieczny" scenariusz bez nadmiernych eksperymentów. Ale gdyby "Ostatni Jedi" okazał się tak mocno kalką "Imperium Kontratakuje", to jednak świadczyłoby o tym, że Disney wyrzucając do kosza dotychczasowe EU nie ma pomysłu na opowiedzenie własnych historii i potrafi jedynie odcinać kupony w nadziei, że ciemny lud i tak kupi bilety, DVD i gadżety.
Na szczęście, w tej kwestii twórcy "Ostatniego Jedi" sprawili się bardzo dobrze. Film jest pełne nawiązań do "Imperium Kontraktuje" (w mniejszym stopniu do "Ataku Klonów" - ale trzecia ucięta ręka w serii jest), ale go nie kopiuje. Pojawiają się stare motywy, ale z reguły są one ukazane w inny sposób, z jakimś "przekrętem" albo w całkiem innym kontekście i wychodzi to całkiem fajnie, bo w kilku miejscach dałem się oszukać, myśląc "AHA, widać do czego zmierzamy, ten wątek będzie kopią tej sceny z V epizodu", a tu nagle okazywało się, ze wcale nie. Poza tym, fabuła jako taka jest nowa - to, ze zawiera nawiązania, nie oznacza, że staje się "tylko" przeróbką. Z jednej strony - tradycji stało się zadość, z drugiej - dostajemy nową, oryginalną historię. Szczegóły, w spoilerowej analizie poniżej.
Historia jest w ogólnym zarysie poprowadzona bardzo dobrze. Nowe postacie zostają pogłębione, jest kilka dobrych plot twistów (i znowuż - w kilku miejscach twórcom udaje sie oszukać widza - przynajmniej mnie - i pewne wątki okazują się zmierzać do zupełnie innego rozwiązania, niż z początku się zdaje).
Dlaczego "w ogólnym zarysie"? Bo niestety, w szczegółach jest trochę gorzej. Film bywa nierówny - niektóre rozwiązania są bardzo błyskotliwe, niektóre mocno głupawe, czy po prostu absurdalne. Jeśli chodzi o widowiskowość, szału nie ma. Żadna walka/bitwa mnie nie zachwyciła - jest (jak na GW) przyzwoicie (pomijając wzmiankowaną absurdalność niektórych rozwiązań, która mogła mi przeszkodzić w cieszeniu się niektórymi starciami - ale wiem, że nie każdego to ruszy).
Film zdecydowanie należy do tych mroczniejszych gwiezdnowojennych pozycji. Trup ściele się gęsto po obu stronach. Jest trochę humoru, ale wydaje mi się, że wbrew temu, co niektórzy twierdzą - nie ma z nim przesady (może na ich odbiór wpłynął fakt, że jedna z pierwszych scen jest własnie humorystyczna).
W sumie - moim zdaniem, plus przeważają nad minusami.


A teraz - SPOILERY i analiza.


Odnośnie nawiązań i kreatywności w ich stosowaniu:
- Utrata ręki, która MUSIAŁA się pojawić w środkowym epizodzie trylogii. Przez jakiś czas zdawało mi się, że to olano - a jednak nie! Kiedy trup Snoke'a spada z tronu, wyraźnie widać, że stracił kończynę.
- Myśliwiec Luke'a - kiedy zobaczyłem X-winga na planecie sanktuarium, pomyślałem "OK, czyli będzie scena z wyciąganiem myśliwca, jak w V EP". A jednak nie. Luke zatopił swój myśliwiec dlatego, że nie chciał nigdy opuścić planety i koniec, on tam ma zostać, ani mu się śni, żeby kazać Rey go wyciągać.
- Generalnie cały wątek szkolenia ostatniej nadziei Jedi przez starego mistrza, który udał się na wygnanie - z trailerów było widać, że będzie ważny i zdawać by się mogło, że będzie kalką z relacji Yoda-Luke... i przez chwilę tak wygląda. Podobnie jak Yoda wobec Skywalkera, tutaj Luke zachowuje się z początku, jakby chciał odstraszyć Rey... tylko, że Yoda grał i testował potencjalnego ucznia, a Luke nie udaje - on po prostu nie chce uczyć Rey, nie i już, poszła won. A gdy wreszcie się zgadza, oświadcza, ze zrobi to tylko po to, żeby uświadomić jej, czemu Jedi ssą i w sumie nie przekazuje jej niczego przydatnego.
- Kiedy Finn i Rose odlatują z krążownika, pani przy "radarze" oznajmia wiceadmirałce, że ich statek to tylko odpadki. Podobna scena była w V EP, tylko, że tam mówił to imperialny oficer do swojego zwierzchnika o Sokole Millenium (no i mylił się, a tutaj wygląda na to, ze "radarówka" celowo okłamuje Holdo).

Jeśli chodzi o motywy fabularne, które zostały dobrze rozegrane:
- Konflikt Luke-Kylo - bardzo spoko, udało się pokazać tragizm konfliktu, do którego doszło tak naprawdę bez niczyjej winy. Wersje obu stron, choć pokazane z różnych punktów widzenia, nie przeczą sobie.
- Rodzice Rey - jedną z głównych dyskusji w fandomie było "Czyją córką (ewentualnie inną krewniaczką) okaże się Rey". Większość ludzi obstawiała Luke'a, pojawiały się też teorie związane z Obi-Wanem. I film (podobnie jak poprzednia część) do pewnego momentu grał tym motywem, sugerował, że doznamy jakiegoś objawienie typu "I am your father", które rzuci kompletnie nowe światło na relacje między postaciami i przekręci wszystko o 180 stopni... A tu guzik, rodzice Rey byli patolami, którzy sprzedali ją, żeby mieć na wódkę, czy tam przyprawę, umarli, albo cholera wie, co się z nimi stało, w każdym razie byli nikim i nie odegrają żadnej roli. Ktoś może się poczuć rozczarowany - ale moim zdaniem, ostatecznie, dobrze to zagrało.
- Bunt Kylo przeciwko Snoke'owi - dopóki Ben i Rey bili się z czerwonymi patafianami, jak biłem się z myślami. "Czy on na serio się nawrócił? To o czym będzie trzecia część? Pojawi się jakieś nowe zagrożenie, przeciwko któremu się zjednoczą? Może Snoke jednak nie zginął? A może po prostu Kylo chce go zastąpić na tronie?" Jak widać, wybrano ostatnie rozwiązanie - i jak widać, można się było go domyślić, skoro przeszło mi to przez myśl, ale jednak nie było to takie oczywiste. A już sam fakt buntu na tym etapie był zaskoczeniem.
- Wątek "zapasowego hakera" - w pewnej chwili zdawało się, że twórcy zagrają kliszą "łajdak okazuje się mieć złote serce" - w chwili, gdy zwraca Rose wisiorek - a potem się okazało, ze jednak nie. Znowu ładny plot twist. Znaczy - sama zdrada jest kliszowa, ale ponieważ wcześniej zasugerowano, że ten wątek pójdzie w stronę zupełnie innej kliszy, w sumie wyszło fajnie. Aha, bardzo dobrze, że pierwszoporządkowi go wynagrodzili i pozwolili odleciecieć. Motyw "źli mordują pomocnika, któremu obiecali nagrodę, natychmiast jak tylko na chwilę okaze się im nie być potrzebny" jest tyleż popularny, co durny.
- Yoda potwierdza, że jest małym, złośliwym skurczysynem. Z początku spalenie świętego drzewa wygląda na ilustrację wykładu pt. "Rzeczy, którym musimy pozwolić odejść z naszego życia, część setna. Nie przywiązuj się do niczego, nawet do dżedajskich świętości". Ale biorąc pod uwagę, że jak się okazuje, Rey wcześniej zajumała z drzewa księgi, o czym Yoda zapewne wiedział, to zwyczajnie zrobił Luke'a w jajo. I już wiadomo, czego tak rechotała zielona menda, niemal nakrywając się nogami.
- To, że Kylo każe przez kilka minut napierniczać ze wszystkiego, co fabryka dała, w Luke'a. Wreszcie ktoś ze złych się nauczył, że nie należy lekceważyć niepozornego zagrożenia i jeśli masz środki, to Z NICH KORZYSTAJ. Oczywiście, akurat w tym przypadku nic to nie dało, ale liczą się złe intencje. Plus - to się ładnie komponuje z dotychczasowym zachowaniem Kylo. Wcześniej, jak się wkurzył, rozwalał meble, dzięki "awansowi" może przejść na wyższy poziom środków wyrazu.

Co moim zdaniem zagrało nie za bardzo?
- Od początku było wiadome, że plan z wyłączeniem śledzenie się nie uda. Dlaczego? Bo był robiony wbrew Holdo. A było oczywiste, że pani wiceadmirał MUSI mieć rację i okazać się kompetentna, a w sporze z nią Poe MUSI przegrać, bo gdyby nie, to zaszkodziłoby to feminizacji Star Warsów, która jest w tym epizodzie jeszcze bardziej widoczna, niż poprzednim. Co samo w sobie nie przeszkadza mi, jeśli nie dostajemy w pakiecie wyzudanego seksu, aborcji itp. Tym niemniej, sama świadomość, że twórcy idą w tę stronę, pośrednio zasugerowała mi kierunek rozwoju fabuły.
- Kwestia tego, jak potraktowano Poe. Najpierw nie wykonał rozkazu, został za to zdegradowany, spoko. Potem wszczął bunt. WSZCZĄŁ BUNT. W trakcie akcji bojowej. Bezpośrednio po tym, jak został zdegradowany za niewykonanie rozkazu. To, że na sam koniec mu się upiekło, w sumie miałoby sens - z oporników została garstka uciekinierów i w tej sytuacji ciężko, żeby Leia urządzała sąd polowy jednemu (jedynemu?) ocalałemu oficerowi z doświadczeniem bojowym. Ale to, że Leia i Holdo gadając nad nieprzyjemnym Po uśmiechają się z rozczuleniem i dochodzą do wniosku, że "postrzelony, ale i tak go lubimy" (czy wręcz "ale za to właśnie go lubimy") jest lekko absurdalne. Mam wrażenie, że to wynika trochę z rozdarcia - z jednej strony, musiało dojść do konfliktu w wyniku którego Poe dostanie od nich po łapach, bo feminizacja. Z drugiej, trzeba było pokazać, że panie dowódczynie są spoko ziomkiniami, a nie jakimiś sztywniaczkami, lubią buntowników, bo przecież bunt jest fajny, luzacki i w ogóle.
- Kwestia Snoke'a. Ok, rozumiem, że to nie był film o nim i że nie każda postać może być rozwinięta... Ale tak trochę wychodzi, że on był postacią znikąd - i co gorsza, "donikąd". Nie wiadomo, skąd się wziął potężny stary darksider, który ewidentnie nie jest Sithem, dlaczego nim nie jest, w jaki sposób się od nich odróżnia, jakie są jego cele, dlaczego przejął władze nad resztkami Imperium itd. Skoro nie potrafili dać mu ciekawej historii, to mogli zrobić z niego Plaguisa, jak tego oczekiwało wielu fanów. Albo po prostu jednego z imperialnych mrocznych Jedi w rodzaju inkwizytorów, którzy przecież przeszli ze starego kanonu do nowego (są w "Rebeliantach"). Aha - dlaczego każe Kylo zabić Rey, zanim wyciąga z niej informację o miejscu przebywania Luke'a?

Rzeczy, co do których mam wątpliwości, czy dobrze zagrały:
- Pierwsza bitwa. Mam mieszane uczucia wobec niej. Z jednej strony - Poe samodzielnie rozwalający wszystkie wieżyczki wygląda na typowo absurdalną akcję typu "Jestem bohaterem, więc wszystko mi wychodzi, nawet jak to nie ma sensu!". Z drugiej - jeśli zastosować analogię bo bitew morskich (a głównie na tym bazują bitwy kosmiczne w space-operach, w tym w GW), to faktycznie, masywne, ciężkie okręty są wrażliwe na atak "samolotów" - i dlatego współcześnie zrezygnowano z takich np. pancerników, a największą siłę uderzeniową posiadają lotniskowce (i łodzie podwodne). No i jest niby powiedziane, że pierwszoporządkowcy za późno poderwali swoje myśliwce. Więc, mam takie mieszane uczucia, ale nie powiem wprost, że to na pewno bzdura. Ale nawet jeśli - trochę szkoda, że po raz kolejny dobrzy wygrywają nie tyle dzięki swojej błyskotliwości, co dzięki niekompetencji złych.
- Phasma - postać kreowana na badassa, która za każdym razem dostaje wciry. Przynajmniej tym razem mogła choć chwilę powalczyć. W sumie nie wiadomo, czy na pewno zginęła - spadnięcie z wysoka, to jest takie typowe "Nie żyje! A może jednak? Ciała nie widzieliśmy". Skoro przetrwała zamkniecie z gniatarce śmieci na planecie, która chwile potem eksplodowała, to i to może przeżyć. W sumie, gdyby wróciła w następnej części, to byłby jakiś sposób na tę postać: "Możesz mnie pokonać, ale nie możesz mnie zniszczyć".
- Hux. W poprzedniej części chyba nie był pokazany jako niekompetentny i słaby. Raczej jako "młody i ambitny". Fandom do tej pory postrzegał go raczej jako osobę nieco dystyngowaną, sztywną, starającą się zachowywać profesjonalizm i zirytowaną "żywiołowością" Kylo. Dlatego nie wiem, czy poprowadzono tę postać w dobrym kierunku - ale sceny interakcji Huxa i Rena w same sobie były całkiem fajne.
- To, co zrobiła Rose, taranując Finna, było bardzo głupie, podobnie jak wygłoszone przez nią uzasadnienie, było na poziomie drętwych gadek z "Ataku klonów" (czyli analogia!). Gdyby pozwoliła mu na atak kamikadze, zginąłby, ale pomógł uratować innych. Doprowadzając do kraksy tuż za liniami wroga, ryzykowała, że zginą oboje, całkiem nadaremno. No ale skoro się w nim zakochała, to jest sens w jej bezsensownym zachowaniu.
-Podejście Luke'a jest bzdurne. Ok, nie będzie więcej Jedi - ale będą się rodzić osoby wrażliwe na Moc. Odmawiając szkolenia ich, Luke jedynie zwiększa ryzyko, że przejdą na Ciemną Stronę - zwłaszcza, że przecież wie, że galaktyce działają aktywni darksiderzy, którzy raczej nie mają jego skrupułów. Z drugiej strony - Luke może się zachowywać bez sensu, własnie dlatego, że jest w depresji.

Rzeczy, które uważałem za absurd, ale po namyśle są ok:
- To, że Finn i Rose mogą sobie skoczyć na planetę hazardu. Mogli zatankować ten mały statek do pełna paliwem podebranym z krążownika - zapewne różnica w tonażu była na tyle mała, że krążownik w ogóle tego nie odczuł. W przeciwieństwie do krążownika, mogli się poruszać z nadświetlną - bo flota wroga śledziła krążownik - no i jw. ich statek zużywał mniej paliwa.
- To, że Snoke mówi Rey, że po wyciągnięciu z niej informacji, zabije ją w okrutny sposób. No hej, takich rzeczy się nie mówi przesłuchiwanemu, bo po co? Żeby wiedział, że idąc na współprace nic nie osiągnie? Jak nie "daruję ci życie" to chociaż "zabiję cię szybko i bezboleśnie". Ale po namyśle... Snoke nie chce Rey przesłuchiwać. Chce z niej telepatycznie wyciągnąć informację. Legilemens! (pozdro dla kumatych). Możliwe, że dodatkowe przerażenie dziewczyny miało mu w tym pomóc, osłabiając jej wolę. Zapewne w tym samym celu pokazał jej na ekranie rzeź uciekinierów (natomiast to, że w pewnej chwili każe ją zabić, zanim wyciąga te informacje, już sensu nie ma, o czym wspomniałem powyżej). Aha, w kontekście tej sceny, niektórzy widzowie zarzucali, że to, że uniesiony Mocą miecz wali Rey w głowę, to slapstickowy humor, który nie pasuje do powagi sceny, jarjarowanie itd. Owszem, to ma być w pewnym sensie śmieszne - Snoke chce ośmieszyć Rey. Upokorzyć ją.

I co? Okazało się, że te Caracale to szajs, który nie odrywa się od ziemi, teraz Francuzi mają z nimi kłopot, gdybyśmy je kupili, to my byśmy mieli (za to nie mielibyśmy grubego hajsu wyrzuconego w błoto) ale czy ktoś przyzna, że dobrze się stało, ze Macierewicz zerwał rozmowy? 

No i rzecz, którą uważam za zdecydowany, oczywisty absurd:  dlaczego właściwie ktoś musi pilotować opuszczane statki aż do ich zniszczenia, ginąc wraz z nimi? Ok, statek musi lecieć, żeby wróg od razu nie zorientował się, że został porzucony... ale dlaczego ktoś musi go pilotować? Serio, cywilizacja, która masowo produkuje roboty obdarzone sztuczną inteligencją (również bojowe), nie jest w stanie stworzyć autopilota, który mógłby chociaż utrzymywać ostatni kurs? Zresztą - nawet bez autopilota, wystarczy przed opuszczeniem odpowiednio ustawić statek i zostawić go z włączonym silnikiem, żeby leciał przed siebie. Nonsens pogłębia fakt, że kiedy Holdo zostaje na krążowniku, wyraźnie jest pokazane, że NIE MUSI go pilotować - stoi sobie na mostku i patrzy przez okno, czekając na śmierć, zaczyna robić coś innego dopiero, kiedy podejmuje decyzję o taranowaniu. Ale przecież tego początkowo nie było w planie. Otóż ona zostaje na tym statku wyłącznie z potrzeby narracyjnej - żeby można było pokazać, jak postać się poświęca.
A właśnie. Właściwie dlaczego gwiezdnowojenne floty nie używają częściej taranowania? To pytanie zadałem już przy analizie "Łotra Jeden", w którym korweta spycha dużo większy statek z kursu, łamiąc szyk Imperium i doprowadzając do kolizji. Tutaj, mamy pokazane jeszcze efektywniejsze taranowanie z użyciem hipernapędu - to jest właściwie broń doskonała, przecież tego się nie da uniknąć, żadne tarcze tego nie powstrzymają. Czemu nie robić tego częściej? Że poświęcanie statków i załóg się nie opłaca, a w drugim wypadku jest jeszcze niemoralne? Jak napisałem wcześniej - nie da się wskazać logicznego powodu, dla którego ktoś koniecznie musiałby pilotować statek-samobójcę. A skoro tak - to taki statek może składać się wyłącznie z kadłuba, silnika i komputera sterującego, nie potrzeba kajut, układów podtrzymywania życia, zgniatarek do śmieci. Taki "taran" byłby dużo tańszy, niż załogowy odpowiednik takiego samego tonażu - a mógłby posłużyć do zniszczenia dużo większego okrętu (razem z jego załogą), więc to nie jest marnotrawstwo, taki "gambit" to jest super efektywna taktyka, również z ekonomicznego punktu widzenia. Moralnie też wszystko gra - dzięki temu zginie mniej ludzi po naszej stronie (a że zginą tamci - to przecież i tak do tego dążymy, nie oszukujmy się). Nie mówię, że floty powinny składać się wyłącznie z "taranów" - rozumiem, że statki załogowe są potrzebne do bardziej finezyjnych taktyk, czy chociażby do akcji przeciwko siłom na planetach (no i do przewożenia desantu) - ale mimo wszystko, ktoś powinien wpaść na to, żeby stosować je w sytuacjach innych, niż krańcowa desperacja.
Notabene, to właściwie trzeci przypadek taranowania w GW. W "Powrocie Jedi" pilot X-Winga (lub podobnego statku) pokonuje niszczyciel/krążownik Imperium, wbijając się w jego mostek (nie jestem pewien, czy to atak kamikadze, czy po prostu postrzelony myśliwiec utracił sterowność). Z jednej strony - Rebelia/Ruch Oporu ma ograniczone zasoby, nie może beztrosko ich poświęcać.... Ale przecież to jest własne oszczędzanie! Zamiast posyłać myśliwce i bombowce i ich pilotów do ataku, w którym straci się wielu pilotów i maszyn, naprowadzić ze trzy takie okrojone X-wingi na autopilocie i dawaj w nadświetlną (X-wingi mają taki napęd). W starym kanonie było coś takiego jak statki interdykcyjne, które posiadały urządzenia pozwalające wyrwać wrogi okręt z nadprzestrzeni (i nie pozwolić mu na ponowne uruchomienie napędu) generując sztuczną studnię grawitacyjną - ale w starym kanonie było właśnie przyjęte, że silna grawitacja wyrywa statek z nadprzestrzeni - skoro w nowym kanonie da się wlecieć nawet w atmosferę planety, to ten sposób nie dałby rady.

Aha, pozostając przy kwestiach taktycznych - ktoś zwrócił uwagę, że cały ten pościg nie ma sensu, bo przecież Porządek powinien zwyczajnie wezwać posiłki, każąc im wyskoczyć z nadprzestrzeni PRZED uciekającymi opornikami, żeby wziąć ich w kleszcze. Do głowy przychodzi mi takie wyjaśnienie, że Hux koniecznie chciał doprowadzić do tego, żeby przed walką wróg wyczerpał całe paliwo, uniemożliwiając mu manewrowanie, żeby potem wygrać bitwę bez żadnego ryzyka i strat.

Jeszcze co do kwestii religijnych. Nie podoba mi się, że w tej części "kazanie" Luke'a o Mocy było takie mocno materialistyczne, sprowadzało Moc wyłącznie do sił przyrody i równowagi, wyłączając aspekt moralny i duchowy. Do tej pory Moc była przedstawiana w sposób ambiwalentny, jako ogólna metafora "jakiegoś" Absolutu/Siły Wyższej. Niektóre utwory starego EU dążyły bardziej w stronę panteistyczną, inne w teistyczną - mam wrażenie, że zależało to od osobistych poglądów ich autorów. Nawet w ramach filmów, wypowiedź Yody o Mocy z "Imperium Kontratakuje", będąca odpowiednikiem nauk Luke'a z tej części, była zdecydowanie bardziej uduchowiona i wskazywała, że istnieje jakaś rzeczywistość duchowa PONAD materią, a Moc nie jest jedynie sumą oddziaływań pomiędzy wszystkim, co żyje, ale tym, co stwarza życie: "For my ally is the Force. And a powerful ally it is. Life creates it, makes it grow. Its energy surrounds us and binds us. Luminous beings are we, not this crude matter". 
George Lucas jest zafascynowany religiami Wschodu i nie można go określić jako ortodoksyjnego chrześcijanina, tym niemniej wierzy w Boga-Stwórcę: https://hollowverse.com/george-lucas/ i sam wskazuje, że Moc miała być taką ogólną metaforą "Boga w ogóle", choć nie konkretnej religii: https://www.youtube.com/watch?v=UHGXWGbtNsU


UWAGA ODNOŚNIE KOMENTOWANIA
Nie wiem dlaczego, ale niektóre osoby mają problem z podpisywaniem się przy komentarzach. W rzeczywistości, jest to bardzo proste:
1. Otwierasz suwak "Skomentuj jako" przy formularzu komentarza.
2. Wybierasz "Nazwa/URL"
3. W rubryce "Nazwa" wpisujesz swój nick (nie ma konieczności podawania żadnego adresu w rubryce "URL".
4. Klikasz "Opublikuj".

sobota, 25 listopada 2017

Koncepcja walki - długość ma znaczenie.

No to tego. Po raz kolejny skrobię sobie mechanikę - prawdopodobnie tylko na własny użytek, bo
1. przekształcenie luźnych notatek w instrukcję zrozumiała dla osób trzecich to strasznie ciężkie wyzwanie, zwłaszcza dla kogoś, kto ma takie problemy z jasnym wyrażaniem myśli, jak ja,
2. po co w ogóle korzystać z mechanik stworzonych przez kogoś innego, skoro każdy może w 5 minut wymyślić mechanikę skrojoną na potrzeby własne i swoich graczy?
No ale tworząc swoją własną mechanikę czasem warto podłapać pomysł, czy dwa z czyichś innych wytworów, bo czemu nie? Dlatego wrzucam swoją koncepcję. Ameryki nie odkryję, ani nawet nowej drogi do Indii, ale co tam. I tak muszę na odczepnego wreszcie wrzucić coś o RPG, żeby móc wrócić do pisania religii.


Czym różni się jedna broń biała od drugiej? Większość mechanik odpowiada "obrażeniami". Dajmy na to, w Dedekach (przynajmniej w starszych edycjach) poszczególne rodzaje broni różnią się w zasadzie jedynie sposobem obliczania obrażeń (przy czym czasem różnica są tak enigmatyczne jak "2k4" vs "1k8") i szansą na trafienie krytyczne. Tym, co tak naprawdę ma znaczenie, nie jest typ broni, tylko poziom umagicznienia oraz magiczne bonusy dawane przez konkretny egzemplarz. Jest to symptom szerszego zjawiska - twórcy erpegów często mają problem z wymyśleniem ciekawych koncepcji działania normalnej walki wręcz, więc zastępują ją magią. Mi to się nie podoba, lubię, jeśli gra - nawet jeśli jest osadzona w magicznym świecie - zapewnia różnorodność niemagicznego działania i sprzętu.
W realu podstawową różnicą pomiędzy, dajmy na to, nożem, a mieczem oburęcznym nie polega na abstrakcyjnej "wysokości obrażeń". Oczywiście, za pomocą noża, dajmy na to, raczej nie utniesz nikomu głowy... ale co z tego? Jeśli trafisz w odpowiednie miejsce, wróg będzie tak samo martwy, niezależnie od tego, czy oberwie nożem, czy oburakiem. Główną różnicą jest sposób zadawania ciosów - w tym m.in. ich "zasięg". Cios nożem może zabić tak samo skutecznie i błyskawicznie, jak cios mieczem - różnica jest taka, że większy zasięg miecza nie pozwoli nożownikowi na bezpiecznie podejście do miecznika i wykonanie ataku.
No więc, w mojej koncepcji jedną z podstawowych cech broni jest coś, co nazwałem "Reakcją". Reakcja w znacznej mierze zależy od długości broni - ale nie tylko. Np. pałka teoretycznie może być dłuższa niż nóż, ale zadanie nią efektywnego ciosu wymaga wykonania zamachu, podczas gdy za pomocą noża czy miecza da się wykonać szybkie, proste pchnięcie - stąd też pałka będzie mieć taką sama Reakcję, jak nóż, a mniejszą niż miecz. No dobrze, ale właściwie na co wpływa Reakcja?
W mojej mechanice starcie wygląda tak:
Atakujący wybiera sposób ataku:
- Atak Ostrożny - jeśli atakujący trafi obrońcę, zadaje mu normalne obrażenia. Jeśli atakujący nie trafi, nie dzieje się nic.
- Atak Wyważony - jeśli atakujący trafi obrońcę, zadaje mu zwiększone obrażenia. Jeśli atakujący nie trafi, obrońca zadaje mu normalne obrażenia, pod warunkiem, że Reakcja obrońcy jest co najmniej równa Reakcji atakującego.
- Atak Ryzykowny - jeśli atakujący trafi obrońcę, zadaje mu jeszcze bardziej zwiększone obrażenia. Jeśli Reakcja obrońcy jest co najmniej równa Reakcji atakującego, obrońca zadaje atakującemu normalne obrażenia, nawet jeśli atakujący trafi obrońcę. Jeśli Reakcja obrońcy jest niższa, obrońca zadaje atakującemu normalne obrażenia, jeśli atakujący nie trafi.
Z grubsza - kwestia "czy atakujący trafił" jest rozstrzygana w drodze testu spornego Zręczności (więc to nie tyle "czy atakujący trafił" ile "która ze stron okazał się sprawniejsza w danym starciu), "normalne obrażenia" są wyliczane na podstawie Siły postaci i używanej broni i zmniejszane przez pancerz drugiej postaci.
Czyli np. miecznik wykonuje desperacki atak przeciwko pikinierowi - rzuca się na niego, wiedząc, że prawdopodobnie sam oberwie, ale jeśli dotrze do wroga, zada mu śmiertelny cios (Atak Ryzykowny). Albo, wręcz przeciwnie - rzeczonymiecznik krąży wokół pikiniera, od czasu do czasu markując atak i natychmiast odskakując, by uniknąć nabicia na grot... może uda mu się w ten sposób wreszcie wyprowadzić jakiś skuteczny atak i przed odskoczeniem przynajmniej zadrasnąć wroga czubkiem ostrza?
Korzyści z takiego rozwiązania:
- Jak wyżej - różnice pomiędzy odmiennymi rodzajami broni inne, niż same "Obrażenia",
- Dynamiczna walka, bardziej zbliżona do prawdziwego starcia,
- Wojownik ma do dyspozycji kilka typów ataku, musi podejmować decyzje i ważyć ryzyko,
- dużo czynników wziętych pod uwagę - typ broni, zwinność, siła, wytrzymałość, opancerzenie, sposób atakowania.... ale jednocześnie system nie jest nazbyt skomplikowany i wszystko można szybko wyliczyć.

Aha, ostrzał wygląda podobnie, z tym że strzał zawsze jest traktowany jak "Ostrożny Atak" (no i poza tym, atakujący nie musi stać w pobliżu obrońcy).

UWAGA ODNOŚNIE KOMENTOWANIA
Nie wiem dlaczego, ale niektóre osoby mają problem z podpisywaniem się przy komentarzach. W rzeczywistości, jest to bardzo proste:
1. Otwierasz suwak "Skomentuj jako" przy formularzu komentarza.
2. Wybierasz "Nazwa/URL"
3. W rubryce "Nazwa" wpisujesz swój nick (nie ma konieczności podawania żadnego adresu w rubryce "URL".
4. Klikasz "Opublikuj".

sobota, 4 listopada 2017

Przemyślenia po "Ragnaroku"

Zgodnie z obietnicą, na której spełnieniu nikomu nie zależy, wstawiam artykuł zawierający rozważania (i spoilery) na temat trzeciej części "Thora".

Jakim cudem quinjet sobie spokojnie stał pośrodku złomowiska na planecie pełnej złomiarzy, szabrowników i bandytów? Nikogo nie zainteresował sprawny pojazd? Ok, rozumiem, że miał to zabezpieczenie głosowe, no ale wygląda na to, że nikt nawet nie próbował się nim zająć. Wylądował, to niech se stoi.

Jakkolwiek scena z Lokim-Odynem była całkiem zabawna, to jednak trochę mi nie pasuje, że Loki nawet nie próbuje być dobrym królem. Przecież w jedynce było ewidentnie pokazane, że jego motywacja to nie "Mam być królem, bo chcę", że wierzy, że będzie najlepszym władcą, że kieruje nim ambicja, a nie (tylko) lenistwo i próżność. Jeszcze bardziej nie pasuje mi scena, w której Loki jest gotów zdradzić Thora dla nagrody. Przecież konsekwentnie jest pokazywane, że jednak jakąś tam więź z Thorem czuje (zresztą, nawet w tym filmie chwilami jest to pokazywane) - no i jak wyżej, do tej pory motywacje Lokiego nie były takie przyziemne. Rozumiem, gdyby Loki chciał poświęcić Thora dla władzy, ale dla nagrody?

Obstawiam, że Loki zabrał Tesserakt ze skarbca. Raz, że przebiegając obok niego, zatrzymał się i zawrócił, dwa, to by wyjaśniało, jak się teleportował na statek (w końcu Tesserakt jest Kamieniem Przestrzeni i pozwala otwierać portale), trzy - wiadomo, że wszystkie Kamienie Nieskończoności muszą się pojawić w Infinity War, więc Tesserakt nie mógł ulec zniszczeniu razem z Asgardem. Oczywiście, to ostatnie nie jest mocnym argumentem, bo one mogą być niezniszczalne i mogłaby się pojawić wzmianka o tym, jak to Thanos odnalazł go wśród wirującego kosmicznego śmiecia pozostałego po eksplozji - ale dwa pierwsze wystarczą.

Dlaczego Arcymistrz zamknął Thora razem z Hulkiem? Rozumiem, że "mięso armatnie" wrzuca się na kupę do jednego "baraku", ale dwóch czołowych gladiatorów? W dodatku w sytuacji, gdy wygląda na to, że znają się z przeszłości i być może się dogadają? Rozumiem, że Arcymistrz nie jest geniuszem, ale taki strzał we własną stopę?

Zastanawia mnie, czy dalej chcą brnąć w wątek "Bruce-Natasha", skoro pojawiły się do niego odwołania. Wolałbym nie, nie mówię, że należy kompletnie go ignorować, bo to jednak byłoby sztuczne, ale nie ciągnąć dalej i potraktować jako "dziwaczny epizod, który nie powinien rzutować na nasze stosunki" (np dobrym rozwiązaniem była scena w Civil War, kiedy ktoś pyta Natashę, co się dzieje z Hulkiem i ona z takim "nostalgicznym" uśmiechem, odpowiada, że nie wie).

Dla mnie jest mało wiarygodne, żeby przez te setki (tysiące?) swojego życia Loki i Odyn nie usłyszeli niczego o Heli, skoro była ich siostrą i ważną osobistością. Nawet jeśli Odyn zabroniłby o niej wspominać, nie dałoby się zapewnić tak skutecznej blokady informacyjnej (poza tym, Thor walcząc z wrogami Asgardu musiałby natrafić na jakieś przekazy o wcześniejszych wojnach, albo usłyszeć je z ust wspomnianych wrogów).

Już wcześniej pisałem o niezrealizowanym potencjale postaci Heli. No bo przecież prosiło się, żeby zrobić z niej bardziej dwuznaczną postać. Wróć. Ona jest dwuznaczną postacią, ale konsekwentnie wmawia się nam, że jest złem wcielonym, czystym potworem do ubicia, z którym nawet się nie próbuje negocjować (choć ona próbuje) i przemówić do rozumu, idź do piekła k..o wściekła, tyle.
A jak się chwilę zastanowić... Mamy córkę wojowniczego władcy wojowniczego ludu, którą ten władca wychowywał na swoją egzekutorkę, kata i dowódczynię wojsk, a potem posłał na podbój wszechświata, chwalił ją za krwawo odnoszone zwycięstwa, kazał tworzyć malowidła na ich cześć i tak dalej. Nagle ojcu się odwidziało i z jakiegoś powodu złagodniał, postanowił skończyć z podbojami, ograniczyć ekspansję i tak dalej. No i spoko. Tylko nie można się dziwić, że w tej sytuacji córce może zaczął lekko odbijać, to do czego ją wychowywano i za co ją chwalono, nagle okazuje się być złe, a ona traci swoje miejsce w świecie. A biorąc pod uwagę poziom umiejętności ojcowskich, wrażliwości i gotowości do tłumaczenie czegokolwiek swoim dzieciom, jaki Odyn prezentował w poprzednich częściach, można powątpiewać, czy robił coś, żeby pomóc je się w tej nowej sytuacji odnaleźć. Nic dziwnego, że w sumie córka doszła do wniosku, że to ojcu odbiło, że niweczy swoje (i jej!) osiągnięcia, że zaprzepaszcza chwałę i potęgę Asgardu i że pora odsunąć go od władzy (nie jestem na 100% pewien, ale wydaje mi się, że nie było wprost mowy o zabiciu Odyna, tylko o odebraniu władzy. Może chciała zabić Odyna, ale jest to kwestia do interpretacji, a biorąc pod uwagę ogólny poziom krwiożerczości prezentowany przez Helę, nie ma specjalnie mocnych podstaw do tezy o próbie ojcobójstwa). Ok, potem masakruje Walkirie, ale to przecież nie jest ludobójstwo, to jest walka z uzbrojonym przeciwnikiem. Skoro uznała, że należy dokonać przewrotu, to w konsekwencją musiała być gotowość do walki z tymi, którzy nie uznają ją za królową.
Ostatecznie przegrywa, zostaje uwięziona... gdzieś? Coś w tym stylu. Przeskok, Hela się uwalnia (chociaż tu powstają pytania - gdzie była uwięziona? Czy była świadoma, czy pozostawała w jakimś letargu? Bo jeśli np. była uwięziona w jakiejś pustce i była świadoma upływu setek lat, to nie mogło to dobrze zrobić jej zdrowiu psychicznemu... i nie byłoby kara, którą ojciec mógłby wymierzyć córce, nawet zbuntowanej).
No więc... Hela się uwalania, wie, że to znaczy, że ojciec nie żyje, bo to on podtrzymywał więzienie, nie wygląda na poruszoną, zbywa to ironią. Nie jest to ładne, ale biorąc pod uwagę, w jakiej sytuacji się rozstali, taka reakcja nie stawia jej na pozycji "bezduszny potwór bez szans na odkupienie". Dowiaduje się, że ma braci. Natychmiast reaguje żądaniem złożenia jej hołdu. No cóż, chłodne zachowanie, ale 1) "ostatnie" wydarzenia nie nastrajają jej zbyt entuzjastycznie do kwestii więzów rodzinnych, 2) nie znała Thora i Lokiego, to tak naprawde dla niej obcy ludzie, 3) to jest w sumie zrozumiała reakcja następczyni tronu (kogoś, kto uważa się za następczynię tronu), która dowiedziała, że jej poprzednik umarł, ale zdaje sobie sprawę z tego, że jej pozycja jest niepewna. W dalszym ciągu -  nie jest to coś, co czyni z niej potwora. Potwór zareagowałby raczej "Aha, to są moi bracia, umarł ojciec, moje prawa do tronu są niepewne, bo w sumie tak jakbym został wydziedziczona? Nie to, żebym się z tym zgadzała, ale tak to wygląda, więc żegnajcie braciszkowie, przywołuję te fikuśne ostrza i znowu jestem jedynaczką". Hela domaga się hołdu, ale to tylko słowa - to Thor pierwszy atakuje, próbując rozwalić jej głowę młotem. Potem lecą tunelem, Hela ich wypycha, ale znowuż to bracia wszczynają walkę w czasie lotu. Wypada z portalu, dwaj uzbrojeni goście zachowują się wrogo, pytają, gdzie Thor, czyli są stronnikami jednego z braci, biorąc pod uwagę jego zachowanie sprzed chwili, lepiej ich profilaktycznie zaciukać. Znowu - nie jest to specjalnie moralne postępowanie, ale mieści się w psychologiczno-pragmatycznej normie (zwłaszcza u kogoś, kogo ojciec chował na wojowniczkę i egzekutorkę). Nie jest krwiożerczym potworem, oszczędza gościa z miotłą i przeciąga go na swoją stronę.
Dalej Hela na placu przed wojskiem, mówi kim jest i zgłasza swoje roszczenia do tronu. Wypowiada coś w rodzaju "Myślałam, że będziecie zadowoleni, że mnie widzicie". Reakcja? "Kim ty w ogóle jesteś?". Ironiczno-zrezygnowane "Czy ty mnie w ogóle słuchałeś?" Heli jest tu bardzo na miejscu. I w ogóle już sama ta scena podsumowuje relacje Heli ze "współczesnymi" Asgardczykami. Hela wbrew temu, co mantrują inne postacie i co jest powtarzane w recenzjach i zapowiedziach, nie jest chce niszczyć Asgardu, nie czuje wrogości do Asgardczyków, ba, nawet nie jest napędzana zemstą. Hela chce rządzić Asgardem, szczerze wierzy, że ma do tego prawo i szczerze chce przywrócić Asgardowi dawną chwałę. I nie rozumie, dlaczego Asgardczycy nawet nie próbują zrozumieć jej wizji, w ogóle jej nie słuchają, z miejsca zakładają, że jest bestią, z którą należy walczyć i z którą nie da się rozmawiać, której w ogóle nie warto słuchać. A przecież jej wizja to nie jest coś w stylu "Muszę zniszczyć Asgard, żeby się odrodził nowy i lepszy!" "Muszę wybić słabeuszy i zdrajców, żeby odrodzić naszą rasę". Tylko "Jestem pierworodną córką króla, zostaję królową, prowadzę was do chwalebnych zwycięstw". Oczywiście, ta wizja może się nie podobać - ale nie jest bełkot psychopatki. Hela absolutnie nie chce być wrogiem Asgardu - używając "ziemskiej" terminologii, jest asgardzką patriotką, czy wręcz nacjonalistką.
Wracając do akcji. Dalej następuje masakra, znowuż, podobne zastrzeżenia jak w przypadku walki z walkiriami. Po zakończeniu Hela stwierdza, że "brakowało mi tego", ale po chwili dodaje, że szkoda, że tylu żołnierzy zginęło na próżno i daje jednemu ze swoich przeciwników drugą szansę na uznanie jej władzy. Hela nie jest dobra, na pewno nie według normalnej, słusznej katolickiej moralności, ani tej popularnej w naszych czasach świeckiej humanistyczno-empatycznej-cośtam etyki. Ale biorąc pod uwagę, że, jak to po raz kolejny powtórzę, jej ojciec zrobił z niej swojego kata i "boginię śmierci" i tak zachowuje się całkiem rozsądnie. Tak, lubi walkę i zabijanie, do tego została stworzona - ale jednoczesnie jest na tyle "ogarnięta", że nie zamierza oddawać się tym przyjemnościom bez jakiejś wyższej potrzeby, nie chce wszystkiego załatwiać siłą, jest gotowa negocjować, również z postaciami, z którymi chwilę wcześniej walczyła, wolałaby zdobywać sojuszników, niż kolejne trupy na koniec... Nie jest litościwa, ale nie jest też krwiożercza. Przynajmniej, jeśli chodzi o Asgardian. Całkiem możliwe, że jest rasistką, która nie chce przelewać krwi "rasy panów" i w stosunku do innych nacji przeszłaby natychmiastowo w tryb ludobójstwa - ale na ekranie nie widzimy jej relacji z nieasgardianami, pozostaje tylko te kilka słów o krwawych podbojach w przeszłości.
Hela zajmuje pałac. Widzi malowidła, zapewne rozmawia ze Skurge'em, choćby pobieżnie na temat obecnej sytuacji (byłaby skrajną idiotką, gdyby tego nie zrobiła). Czego się dowiaduje?
- Ojciec wymazał o niej pamięć. Nie ma żadnego "Hela była bohaterką wojenną, ale zaszła za daleko na ścieżce przemocy, bo móc z niej zejść, szkoda", "Musiałem uwięzić moją córkę, to było słuszne, ale smutno mi z tego powodu", "Szkoda, ze tak wyszło". Nie. Zamiast tego "Hela? Kto to taki? Nie miałem córki, Thor jest moim pierworodnym dzieckiem".
- Niejako Hela miała rację, demilitaryzacja doprowadziła Asgard do upadku, w Midgardzie do niedawna uważano go za legendę, lodowe olbrzymy urządzają sobie rajdy na skarbiec, a Odyn zabrania akcji odwetowych, Asgard nie mógł sobie poradzić z jednym statkiem mrocznych elfów, które zrobiły wjazd na chatę, zabiły królową i niemalże doprowadziły do kosmicznej katastrofy.
- Jej prawa do tronu nie są wyssane z palca. Raz, jest pierworodną (to już wiedziała wcześniej). Dwa, Thor oficjalnie zrzekł się korony. Trzy, Loki jest adoptowany, ponadto podobnie jak Hela buntował się przeciwko ojcu i został za to ukarany, więc jeśli to miałoby świadczyć na jej niekorzyść, to jego również.
Dalej. Co Hela robi jako mroczna królowa, niszcząca Asgard, jak prześladuje ten biedny lud? Urządza masakry, pokazowe egzekucje, seanse tortur, wyrzuca ludzi z domów czy chociaz uciska ich podatkami? No nie bardzo. Dopiero w momencie gdy "ruch oporu szturmuje pałac", tworzy armię nieumarłych. Co akurat jest logiczne i uzasadnione - skoro uważa się za królową, musi walczyć z buntownikami. Ale nikogo nie morduje, nie prześladuje z czystej nienawiści lub dla chorej przyjemności. Nikt nie chce jej słuchać - nikt nie próbuje jej słuchać. Nikt nawet nie próbuje z nią dyskutować. Nie jesteś królową, bo nie. Nienawidzimy cię, bo tak. Jest zrozumiałe, że większość mieszkańców nie chce zaakceptować królowej, o której nic nie widzą (a jeśli ktoś z nich coś o niej słyszał, to mogło mu się to nie spodobać), ale żeby nikt, prócz tego jednego Skurge'a? Serio?
Ale Hela dalej nie urządza masakr i prześladowań, żeby zyskać posłuch. Wykonuje coś, co można uznać za przykład tzw "ucieczki do przodu". Chce poprowadzić swoją armię nieumarłych na podbój jakichś krain zewnętrznych. Co może być niefajne dla mieszkańców owych krain, ale nie jest zbrodnią przeciwko Asgardowi... no i jest kompletnie zgodne z systemem wartości, który został swego czasu wpojony Heli i który prawdopodobnie obowiązywał w Asgardzie przez większość jej w nim egzystencji. I to znowu pokazuje, że Hela nie chce Asgardu niszczyć, ale przywrócić mu dawną chwałę. Wygląda na to, że rozumuje w stylu "Ok, nie uznają mnie, Odyn wyprał im mózgi po tym, jak przyjął te dziwne poglądy, ale kiedy poprowadzę, eeee, dawnych bohaterów do walki z wrogami Asgardu, pokażę tym współczesnym słabeuszom, jak możemy zwyciężać, to lud przypomni sobie dni dawnej chwały i stanie u mojego boku". Ale okazuje się, że ktoś zajumał miecz-klucz do Bifrostu. No i tutaj Hela wreszcie zaczyna robić, coś, co można uznać za przejaw prześladowania - spędza ludność Asgardu na placu, każe wyznać, kto ukradł miecz, albo zabije niewinną ofiare wybraną spośród tłumu. Tyle, że jest to zło racjonalne, jakkolwiek by to nie zabrzmiało - o niewielkiej skali - jego ranga nie jest taka, żeby uznać Helę za potwora poza odkupieniem - zwłaszcza, że ostatecznie do rozlewu krwi nie dochodzi. Hela idzie szukać rebeliantów - i znowu, mamy taką grozę, oho, Hela idzie, zaraz wejdzie do kryjówki i wyrządzi jakąś straszną krzywdę tym biednym uchodźcom... A właściwie, to dlaczego kobiety i dzieci gromadzą się w jaskini, czemu uciekają z miasta?Skoro jak do tej pory jedyną formą represji było przymusowe sprowadzenie na miejski rynek? A samo zgromadzenie miało na celu ustalenie, kto ukradł miecz, czyli jak najbardziej sensowny powód?  Znowu, z punktu widzenia Heli to może wyglądać jak jakiś bzdurny, przekorny upór "Ona chce, żebyśmy poszli do miasta, to uciekniemy z miasta!". Ok, powiedzmy, że mieszkańcy mieli powód do paniki, bo jakaś baba wybiła (całą?) armię... ale ona nie chciała jej wybijać, chciała ją zwerbować, to ci żołnierze koniecznie chcieli z nią walczyć.
No ale dalej. Thor przybywa, Hela z nim rozmawia. Znowu mamy moment, gdy twórcy coś próbują wykrzesać, Hela próbuje rozmawiać, mówić o swoich odczuciach względem ojca. Dobra, jest to ucięte, wiadomo, że będzie walka.
No i tutaj Hela faktycznie dąży do tego, żeby zabić Thora, no ale 1) jak wyżej, tak naprawdę nie jest z nim związana, jako siostra, 2) on też chce zabić ją 3) ona przynajmniej na początku próbowała załatwić to pokojowo, Thor nawet nie próbuje, nie rzuca choćby czegoś w stylu "A może to ty klękniesz?" 4) Hela jest już w takim punkcie, że naprawdę może jej odwalać, biorąc pod uwagę zarówno dawne wydarzenia, jak i ostatnie, które z jej punktu widzenia to wygląda tak, żenikt nawet nie próbuje jej wysłuchać, stawiają jej opór, bo tak. Ona chce przywrócić Asgardowi chwałę, wcale nie chce mordować Asgardczyków, ale wszyscy traktują ją jako potwora, bo tak. Posyła nieumarłych przeciwko cywilom na moście, co też jest złe, ale jest w sumie aktem desperacji, biorąc pod uwagę, że lud, który chce poprowadzić do potęgi, woli uciec na wygnanie gdziekolwiek, byle nie uczestniczyć w tej potędze. Czy choćby wysłuchać planów jej dotyczących.
I finał jest taki, że Thor i Loki dochodza do wniosku, że Hela jest tak straszliwym złem, że aby ją zabić, warto poświęcic cały Asgard. I Thor i Loki niszczą Asgard, podczas gdy Hela umiera (?) robiąc to, do czego ją stworzono - walcząc z wrogami Asgardu. Ma to sens?
Nie, nie uważam, że Hela jest dobrą, ale nierozumianą postacią. Jest bezwzględna, ma jeśli nie ludobójcze, to co najmniej imperialistyczne ambicje i tak dalej. Nie chodzi mi o to, ze film powinien ją traktować jako biedne, pokrzywdzone dziewczę, ale widzę tu co najmniej dwie problematyczne kwestie.
Po pierwsze, to, że bez przerwy słyszymy, że Hela jest absolutnym złem, a jakoś tego nie widać.
Po drugie, to, że Thor widzi w swojej siostrze absolutne zło, pomimo tego, że nie za bardzo widać, żeby nim była. Zła Hela próbuje rozmawiać ze swoimi przeciwnikami, w tym Thorem, szuka rozwiązań nie sprowadzających się do zabijania, Thor ma klapki na oczach i prze do walki za wszelką cenę. Hela chce poprowadzić Asgard ku wielkości, ma wizję, z którą można się zgadzać lub nie, ale ją ma. Thor celowo rozwala Asgard, żeby tylko udaremnić tą wizję. Takie "musieliśmy zniszczyć wioskę, żeby ją ocalić". Bardzo kiepsko to rozwiązano.
Po drugie, nikt (poza Helą) nie zwraca uwagi na to, że to wszystko, to jak zwykle - wina Odyna. Ten film powinien dostarczyć kolejnej porcji paliwa do memów "Odin god of crappy parenting", jakie się pojawiały po wcześniejszych częściach. Jak celnie stwierdza Hela - Odyn nie pozbywa się problemów, tylko je pacykuje. Wychowałem córkę w wierze, że przeznaczeniem Asgardu jesy podbijac inne planety/krainy, zrobiłem z niej swojego generała/kata, kazałem malowac obrazy na cześć jej zwycięstw?  I nagle szok, że moja córka jest agresywna i chce podbijać świat, po kim ona to ma? To na pewno nie moja wina. Dobra, doszło do tego, że moja córka stała się zagrożeniem, uwięziłem ją, wiem, że kiedyś wyjdzie na wolność, jak ja umrę, może by ostrzec moich synów, żeby wiedzieli, że mają na karku wściekłą siostrę i jakoś się przygotowali, czy coś. E, nie. Powiem im w ostatniej chwili, zanim umrę, żeby nie mieli czasu na zadawanie niewygodnych pytań. Już nie mówiąc o tym, że czując zbliżająca się śmierć pójdę sobie na jakieś zadupie, najwyżej umrę, zanim mnie znajdą i będa mieli niespodziankę. Aha, oczywiście, wcisnę im kit, że siostra jest psychopatką, bo tak, ni z tego ni z owego odbiło jej i zachciało się podobojów.
A przecież wyraźnie widać, że Odyn kłamie. W pałacu są ukryte sporządzone za jego rządów "propagandowe" malowidła, na których wspólnie z Helą podbijają wszechświat i stoją ramię w ramię jako zdobywcy. Czyli to wersja Heli jest prawdziwa. Odyn ani przez chwilę nie okazuje choćby odrobiny żalu, że tak wyszło z Helą - a przecież nawet jeśli szczerze uważa, że nie ma w tym jego winy, że Hela naprawdę musi zostać zabita i tak dalej, no to kurde, powinno choć trochę go to ruszyć. Ale nie, nawet w chwili, gdy jego dzieci walczą na śmierć i życie.
Odyn niczego nie żałuje, "pacykuje" problemy, udaje, że nie istnieją, a kiedy szambo wybija na wierzch absolutnie nie poczuwa się do winy, gdy odbija się to na jego dzieciach, karze je, wyrzeka się ich, szczuje jedne na drugie, ale ani przez moment nie ma refleksji "a może jest w tym choć trochę winy", ani nie okazuje choć odrobiny współczucia. Jakby nie patrzeć, to Odyn zrobił z Heli i Lokiego złoczyńców, Thor wyszedł jakoś na ludzi, ale jego też Odyn często traktuje instrumentalnie i per noga. A mimo tego, filmy cały czas traktują Odyna jako dobrego władcę i mędrca.

czwartek, 26 października 2017

Recenzja "Thor: Ragnarok"

Jestem świeżo po pokazie przedpremierowym "Ragnaroku". Cóż, najwyraźniej jestem w mniejszości, bo film podobał mi się średnio, a większość recenzji jest zdecydowanie pozytywna.
Dzisiaj będzie bez spoilerów. Mam też sporo spoilerowych rozmyślań, które opublikuję później, gdyż:
a) wtedy będę mógł się łudzić, że zainteresują więcej osób, które widziały już film,
b) nie mam dziś już czasu,
c) dzieląc temat na dwa posty opublikuję dwa posty, dzięki czemu będę mógł skuteczniej clickbaitować i infekować życie normalnych ludzi PROFIT!!!

Nie nakręcałem się za bardzo na ten film. Raz, że "Thory" to do tej pory była raczej ta słabsza część MCU, dwa, że ostatni zwiastun - ten z "Rewanżersami" nie nastroił mnie zbyt optymistycznie. Bo jeśli ta sztywna gadka i suchy dowcip to najlepszy, co twórcy mają do zaoferowania, to będzie kiepsko.

No i niestety, seans przebiegał mniej więcej zgodnie z moimi niskimi oczekiwaniami. Według mnie film jest raczej średni. Widać wyraźną zmianę klimatu - więcej dowcipu, więcej buszowania po kosmosie, generalnie chyba reżyser chciał się zbliżyć do "Strażników Galaktyki". No i nie wyszło. Znaczna cześć dowcipów jest drętwa - może nie żenujące, ale zwyczajnie wymuszone. Oczywiście, nie wszystkie, były dobre momenty, w paru miejscach słyszałem w kinie głośny śmiech - ale generalnie, szału nie ma. Takie przynajmniej było zdanie moje i osoby, z którą film oglądałem. Być może jednak mamy spaczone poczucie humoru, bo większość ludzi chwali dowcip i być może wspomniane wybuchy śmiechu są bardziej miarodajne.

Próba mocniejszego osadzenia Asgardu w galaktyce też moim zdaniem nie za bardzo wyszła. To się strasznie rozjeżdża, nie wiadomo czy Asgard to planeta będąca centrum galaktycznego mocarstwa, czy mityczna kraina wyrwana z normalnej rzeczywistości. Z jednej strony Asgard jest wielokrotnie określany właśnie jako planeta, kiedyś władał kosmosem, jest miejscem do którego da się dolecieć (albo które można opuścić) statkiem kosmicznym, dysponuje zaawansowaną techniką (statki, działa itd.). Z drugiej - jego armię stanowią legiony włóczników czy wojowniczki z mieczami latające na pegazach, ma rozmiary wielkości niezbyt dużego miasta z przyległości i odpowiadającą tym rozmiarom populację. Albo idziemy całkowicie w mityczno-baśniową umowność, albo bawimy w science fi-fiction (ale w tym wypadku jakaś logika powinna obowiązywać).

Co chyba jeszcze gorsze, w "Ragnaroku" nie za bardzo grają nawet te elementy, które nieźle wychodziły w poprzednich "Thorach", czyli cała ta rodzinna drama. Los Odyna jest ukazany w sposób, ktory można określić jedynie jako "na odwal". I to zarówno w treści, jak i formie. Mam wrażenie, jakby Hopkins grał na zasadzie "wydeklamuję swoje kwestie i uciekam i tu na chwilę i nie wiadomo po co". Ba, nawet zdjęcia w chwili, gdy na ekranie pojawia się Odyn, są jakieś takie sztuczne. Loki, przedmiot westchnień, analiz psychologicznych i apologii milionów fanek, zostaje straszliwe spłycony. Do tej pory cieszył się sławą antagonisty wybijającego się ponad - niezbyt wysoki - poziom MCU-owych złoczyńców miał pogłębioną historię, emocje itd. Nawet kiedy czynił zło, robił to z jakichś istotnych pobudek, miał swoje wielkie ambicje i traumy. Tutaj przez większość czasu jest drobnym krętaczem o przyziemnych motywacjach. Są momenty, w których postać trafia mniej więcej na stare tory i staje się trochę bardziej dwuznaczna, ale nie jest tego za dużo. Nie chodzi mi o to, że w filmie koniecznie musi być Lokiego (choć wzmiankowane wyżej fanki z pewnością nie miałyby nic przeciwko temu), ale o fakt, że treści, które dostajemy, niezbyt dobrze się prezentują. No i wreszcie Hela... o rety, jaka to jest zmarnowana zmarnowana postać. Bo backstory Heli (zresztą i jej losy ukazane w filmie) dają jak najbardziej pole do popisu, gdyby dobrze to wykorzystać, spokojnie mogłaby dorównać Lokiemu (temu dotychczasowemu).... No ale nie wykorzystano. Co chwila inne postaci krzyczą, jaki to z niej potwór niszczycielka światów, podczas gdy w praktyce a) znalazła się po ciemnej stronie ewidentnie z winy Odyna (i to w większym stopniu niż w przypadku Lokiego), który tradycyjnie odmawia wzięcia za to jakiejkolwiek odpowiedzialności b) przez zdecydowaną większość filmu nie zachowuje się jak potwór, walczy z tymi, którzy chcą walczyć z nią, nie masakruje, nie prześladuje, nie morduje, nie chce zabijać bez potrzeby, próbuje rozmawiać z ludźmi i przeciągać ich na swoją stronę, ale nawet nie próbują jej słuchać, naprawdę złe rzeczy zaczyna robić dopiero pod koniec. Ale konsekwentnie jest traktowana jako zło wcielone, które trzeba bez jakiejkolwiek refleksji rozwalić. W sumie, skoro twórcy nie potrafili porządnie wykorzystać postaci, która do tej pory była fajna, to i nic dziwnego, że z nową im nie wyszło. Bodajże w dwóch scenach próbują coś wykrzesać, ale nic z tego nie wynika. Oczywiście nie jest tak, że każdy film komiksowy musi mieć nie wiadomo jaką głębię, może być po prostu radosną rozwałką, ale 1) jak wyżej - do tej pory "Thory" starały się iść w tym kierunku, ludzie je lubili głównie za to, 2) po co tworzyć złoczyńcy traumatyczny origin i obarczać relacjami z bohaterami, jeśli jest to w sumie niewykorzystane, 3) z radością wg mnie też tu szału nie ma, a jeśli chodzi o rozwałkę... o tym trochę później. Jeśli idzie o kreację postaci, to idąc dalej... Thor i Hulk, w sumie wyszli spoko. Bez fajerwerków, ale spoko. W sumie mam wrażenie, że większość dobrych żartów pojawia się w interakcjach tych dwu. Z postaci pobocznych - Skurge i bezimienna walkiria/złomiarz ileś tam nie są za bardzo rozbudowani, ale jakoś tam dają radę. Arcymistrz jako poboczny zły jest... jak cały ten film. Nie jest beznadziejny, nie jest super, stara się być śmieszny, nie zawsze mu to wychodzi.

Jeśli chodzi o rozwałkę tudzież inne sceny akcji, to też nie powala. Ot, po prostu są. Nie zachwycają, nie żenują (poza faktem, że Asgardczycy walczą włóczniami), nie trzymają specjalnie w napięciu. Jak wiadomo ze zwiastunów, jednym z gwoździ programu miała być walka Thor-Hulk - ale trochę tępy ten gwóźdź wyszedł. Ani Thor, ani tym bardziej Hulk, to nie są postaci, które mogą się pochwalić jakąś szczególną finezją ruchów czy zaawansowaną taktyką. Stosują głównie prymitywną - no własnie - rozwałkę. A żeby rozwąłka w ich wykonaniu miała potencjał, potrzebuje przestrzeni, inaczej ogranicza się do zwykłego "dawania sobie po mordach", a nie tego oczekuje człowiek po walce w filmie komiksowym. Jakieś skakanie po wieżowcach, rzucanie samochodami itd. A tutaj panowie łażą po arenie i okładają się pięściami tudzież różnymi narzędziami, który ma więcej pary w łapach i punktów życia i tyle.

Mam też wrażenie, ze ten film padł ofiarą jednej z patologii współczesnego kina - złego montażu. Kiedy słyszałem o tym, co ma się pojawić w "Ragnaroku", miałem wątpliwości - jak w tym zmieszczą ekranizację tytułowego "Ragnaroku", "Planety Hulk" i jeszcze sceny na Ziemi. Odpowiedź brzmi - tnąc i ściskając. Jest zwłaszcza taki moment w filmie - gdzieś tak mniej więcej od 10 do 20 minuty - kiedy akcja pędzi strasznie. I to na zasadzie takiego "odhaczania" - Loki to Odyn, skaczemy na Ziemię, ta postać rzuciła tamtą, ujawniamy (kolejny) mroczny sekret rodzinny, ta postać umiera, ta się pojawia, skaczemy do Asgardu (ale nie do końca), ta postać umiera, ta też i jeszcze ta. TADAM! Wszystko to w niesamowitym tempie, ważne wydarzenia są zbywane jednym zdaniem albo kilkusekundową sceną. Równie dobrze można by to załatwić głosem narratora albo planszą z objaśnieniami, jak w niemym filmie. W tym wszystkim jeszcze zmieszczono scenę z Doktorem Strange'em. Która sam w sobie nie jest zła (choć tu też akcja strasznie pędzi), wprowadza fajny element ciągłości uniwersum (brak sytuacji, gdy jedna postać wchodzi drugiej na rejon, ale nie pokażemy reakcji tej drugiej postaci, bo to nie jej film), a fanów (nie oszukujmy się, głównie fanki) "Sherlocka" ucieszą nawiązania do serialu... Ale kurde, może gdyby nie było tej pobocznej sceny, zostałoby więcej miejsca na pokazanie tego, o czym tak naprawdę ten film miał być?  Dalej - w filmie nie pojawiają się sceny, które można było zobaczyć w materiałach z planu (Odyn jako bezdomny, Loki w skórzanej kurtce itd.). No i co w co najmniej jednej scenie wyraźnie widać, że coś ucięto - sprowadza się to w skrócie do "hela wychodzi z pałacu, wychodzi z miasta, w którym jest pałac, idzie w góry, jest już na progu jaskini, prawie wchodzi do jaskini no i wreszcie wchodzi do tego pałacu". Wniosek - materiał mocno poszatkowano, niekoniecznie w dobrych miejscach, jak to ostatnimi czasy bywa. Zapewne - gdyby zrobiono to lepiej, to i efekt końcowy byłby lepszy.

Z takich pobocznych obserwacji: film można uznać za dosyć feministyczny, mamy jako złą silną kobietę, w dobrej drużynie też, pojawia się wątek Walkirii jako całkowicie kobiecej elitarnej formacji asgardzkich wojsk, właściwie brak jest wątku romantycznego.

Jak dla mnie, film jest po prostu taki... nijaki. Nie budzi większych emocji. Nie jest gównem, nie mówię, że się ani trochę nie bawiłem, ale to był raczej poziom rozrywki "film klasy B, na który natrafiłem przerzucając kanały w TV i okazał się nienajgorszy, więc obejrzałem do końca, bo nie miałem nic innego do roboty, a nawet się trochę wciągnąłem", a nie poziom, który powinna oferować wysokobudżetowa produkcja, za której obejrzenie płaci się kupując bilet.

Na podstawie własnych odczuć powiedziałbym tak: jeśli nie oglądaliście do tej pory nic Marvela/oglądaliście i Wam się nie podobało, zdecydowanie odradzam. Jeśli jesteście fanami MCU i czasu i pieniędzy Wam nie brakuje możecie pójść, ale wiele nie stracicie, nie idąc i zapoznając się z ważniejszymi wydarzeniami na wikipedii. Ale skoro wygląda na to, że większości film się podobał... ciężko coś arbitralnie doradzić.

Aha, żeby nie było, ze recenzja jest pozbawiona ideologii - głównym potencjalnym problemem światopoglądowym jest tu oczywiście kwestia bogów. Jakoś mnie to specjalnie nie razi, bo MCU kilkakrotnie ją rozładowywał (kapitanowe "jest jeden Boóg i nie ubiera się w ten sposób", odynowe "nie jesteśmy bogami" itd.), ale wolałbym, że Thor tak uparcie nie nalegał, by nazywać go "bogiem piorunów" zamiast "panem piorunów" (zwłaszcza, że nie oszukujmy się, ten żart nie był specjalnie dobry).

piątek, 6 października 2017

Przemyślenia o "Kingsman"

Chcę się podzielić kilkoma swoimi przemyśleniami nt filmów "Kingsman: Tajne Służby" i "Kingsman; Złoty Krąg".  Można by powiedzieć, że się spóźniłem, że hipotetycznie jakiś czas temu taki artykuł miałby sens, bo dwójka wchodziła do kin, a jedynkę pokazywali w TV... Ale:
1. jak zwykle, to nie jest typowa recenzja, tylko właśnie przemyślenia po obejrzeniu filmu, z natury rzeczy zawierające spoilery i są skierowane raczej do osób, które filmy już widziały,
2. i tak nikogo nie obchodzą moje wywody, więc w sumie jakie to ma znaczenie, kiedy je opublikuję.

A zatem...
Moje zdziwienie budzi fakt, jak wiele w tych filmach elementów nielewackich. To znaczy, oczywiście, w pierwszej części mamy scenę, w której dochodzi do rzezi podczas nabożeństwa. Niby jest to wynikiem działania czarnego charakteru, który "zahipnotyzował" Harry'ego i parafian, ale jednak... Bywalcy kościoła i ich słuszne idee homofobii i antyaborcjonizmu są ukazane zdecydowanie negatywnie i cała scena ma raczej wydźwięk "No, nie mówię, że takich ludzi powinno się pozabijać... Ale też nie ma co żałować, jeśli giną, więc spokojnie możemy się cieszyć choreografią walki". Niestety. To jest poważny zarzut i nie ma co go ukrywać. Ale z drugiej strony...
Czarnym charakterem pierwszej części jest zagorzały ekolog chcący walczyć z globalnym ociepleniem za pomocą zmniejszenia populacji ludzkości. Serio? W głównonurtowym, wysokobudżetowym filmie walka z globalnym ociepleniem jest ukazana w sposób negatywny i karykaturalny? Brawo. Serio, nie łapię, jakim cudem taka koncepcja trafiła do produkcji i jakim cudem nie wywołała oburzenia widzów. Swoją drogą, to trochę bez sensu, że z jednej strony Zły Plan polega na "zmniejszaniu przeludnienia", a jednocześnie film w złym świetle pokazuje walkę z LGBT i aborcją... (ale to w sumie sensowne, że Valentine obiera na swój pierwszy cel właśnie grupę, która ma takie, sprzeczne z jego ideologią, hasła).

Pewną radość wzbudził u mnie fakt, że w jedynce szwedzki premier-republikanin jest ukazany jako zły, a księżniczka - jako dobra. Oczywiście, to się wpisuje w baśniową narrację "dobrej rodziny królewskiej i złego Wielkiego Wezyra", ale w kontekście quasi-realnej polityki, wygląda to trochę inaczej (a cieszy mnie to dlatego, że osobiście waham się pomiędzy poparciem dla monarchii - absolutnie nie parlamentarnej - a systemu prezydenckiego).
Na koniec pierwszej części dostajemy scenę wyrażającą typowo głównonurtowe, lekkoduszne podejście do kwestii erotycznych... Ale ten wątek zostaje rozwinięty w zadowalającym kierunku. W ogóle, to jest wielkim zaskoczeniem, że ten wątek w jakikolwiek sposób został rozwinięty, zamiast zakończyć się na, jak to mówią lewacy "one night stand". Oczywistym dla mnie było, że księżniczka Tilde to typowa "dziewczyna Bonda" i jeśli pojawi się w dwójce, to raczej na zasadzie jakiejś wielce zabawnej aluzji. A tu proszę... Co prawda związek zaczął się w grzechu, ale przynajmniej rozwinął się i spełnił w jedynie słuszny sposób - w drodze zawarcia przed Bogiem związku małżeńskiego - więc i tak jest dobrze.

Zaskoczyło mnie również to, że w dwójce "głos mediów" był ukazany pod postacią telewizji FOX. Z tego co kojarzę, popiera ona Trumpa, więc czekałem, aż zostanie w jakiś sposób ośmieszona... A tu nie. Nawet wygłoszone przez prezenterkę hasło o modlitwie za zarażonych, nie zostanie ukazane w złym świetle. Skoro mowa o Trumpie - w jedynce było wyraźnie widać, że uczestniczący w spisku Valentine'a prezydent USA to Obama, w dwójce również mamy złego prezydenta, ale nie pojawia się najmniejsza aluzja, że to Trump. Dziwne.

Ale, co być może najważniejsze, ogólne przesłanie obu filmów jest nielewackie. Media i różnego rodzaju "autorytety" bombarduję nas hasłami "Jesteś super, bądź sobą, pokochaj siebie, nie słuchaj hejterów, którzy Cię krytykują, nie musisz się zmieniać, zaakceptuj siebie jakim jesteś" itd. A tu dostajemy piękne hasło "True nobility lies in being superior to your former self" (swoją drogą, ponoć cytat z Hemingwaya). I o to chodzi. Każdy jest swoim najgorszym wrogiem, a rozwój polega na pokonywaniu tego wroga-samego siebie. Nie bądź sobą, bądź lepszy od siebie. Brawo.
 W typowym filmie Eggsy, zamiast się rozwinąć i zostać dżentelmenem (choć bez przesady), nieuchronnie doszedłby do wniosku, że bycie ulicznym ziomalem to jest to, a zapewne jeszcze przekonałby do tego Kingsmanów. Fajnie też, że filmy pokazują, że odrzucenie snobstwa i ciasnej kastowości opartej wyłącznie na urodzeniu nie oznacza, że każdy elitaryzm jest bezwartościowy. W ogóle uważam, że brytyjskie społeczeństwo w pewnym momencie znalazło złoty środek - społeczeństwo kastowe, ale z możliwością awansu społecznego dla zdolnych jednostek z niższych warstw (oczywiście, obecnie jest to raczej nieaktualne, w związku z tym, że cywilizacja brytyjska, podobnie jak cywilizacje innych krajów zachodniej Europy uległa destrukcji).
Ma to o tyle duże znaczenie, że wmawiania ludziom "jesteś super taki, jaki jesteś, nie musisz się zmieniać, kto mówi inaczej, ten twój wróg" to jest fundament wszelkiego lewactwa. Nie masz hajsu? To na pewno nie twoja wina, tylko złych kapitalistów. Kościół mówi, ze grzeszysz? Znaczy Kościół jest zły. I tak dalej.To zabawne, że światopogląd teoretycznie oparty na "otwartym umyśle" i "postępie" opiera się na założeniu blokującym rozwój osobisty.

Biorę pod uwagę, że znaczna część tych pozytywnych treści znalazła się w filmach przez przypadek i twórcy byliby zniesmaczeni doszukiwaniem się ich.

 Z kwestii mniej ideologicznych - oczywiście, w filmach jest sporo absurdów (np to, że nie wygląda, aby wielki pomór VIP-ów z pierwszej części miał jakiś większy wpływ na świat w dwójce), ale są też kwestie poprowadzone naprawdę błyskotliwie. Na przykład bardzo fajnie jest rozplanowana scena śmierci Merlina - faktycznie widać, że jest to inteligentna postać, taktyk. Najpierw dokonuje przekrętu, żeby to on stał na minie, a nie Harry lub Eggsy - jest to logiczne, w końcu on, jako "zaopatrzeniowiec" i tak miałby najmniejsze szanse w otwartej walce z całej trójki. Potem zaczyna się wygłupiać, śpiewać itd. - to też ma sens i nie chodzi tylko o "Odejdę z pieśnią na ustach". Otóż dzięki temu, że zachowuje się dziwacznie, ochroniarze Poppy zamiast rozwalić go na miejscu jako intruza, nie wiedzą, o co chodzi - wariat, jaki, czy co? - i dlatego podchodzą bliżej, żeby zbadać Merlina. Dzięki temu ma szansę zabrać ich ze sobą, odpalając minę. I z tego powodu pierwszego oprycha ogłusza "z bańki" - bo nie chce, żeby mina odpaliła uśmiercając tylko jednego wroga, woli poczekać, aż podejdzie ich więcej (a gdyby np zabił go tą maczetą, pozostali otworzyliby ogień, zamiast dalej podchodzić).

Z drobiazgów:
- w dwójce pada stwierdzenie, że agencja zabrania stałych związków. Przecież Eggsy jest synem Kingsmana? A Harry mówi w jedynce, że "nazwisko dżentelmena pojawia się w gazetach tylko trzy razy - kiedy się rodzi, kiedy się żeni i kiedy umiera",
 - to zabawne, że obie "niezależne agencje wywiadowcze", z założenia niepaństwowe, noszą nazwy "człowiek króla" oraz "człowiek państwa/stanu" - chyba, że celowo ma to oznaczać "służymy ojczyźnie, nie rządowi" (wszak w UK monarcha nie jest traktowany jako sprawujący władzę polityk, tylko apolityczny symbol kraju).


Generalnie, oba filmy mi sie podobały. Ciekawe, czy będzie trójka. Dobre wyniki box office to wróżą. Niektórzy uważają, ze Roxy powinna wrócić, bo w dwójce została potraktowana po macoszemu, a ponadto scena jej śmierci aż krzyczała "zginęła? czy na pewno?". Skoro nawet strzał w głowę z bliskiej odległości nie jest gwarancją śmierci, to tym bardziej sytuacja, gdy teoretycznie "ostatnia" scena danej postaci sprowadza się do tego, że biegnie ona do schronu, a potem widać z daleka, jak budynek wybucha.
Z drugiej strony, faktycznie ciężko będzie Eggsy'emu bawić się w agenta, będąc księciem małżonkiem ;)