czwartek, 22 grudnia 2016

Przemyślenia po "Łotrze Jeden" (i trochę ogólnych przemyśleń star warsowych)

Tradycyjne ostrzeżenie - to nie typowa recenzja, tylko moje debilne przemyślenia po obejrzeniu filmu. Będą spoilery.

Kiedy zapoznawałem się z trailerami, plotkami, wypowiedziami twórców mającymi sugerować, że "Łotr Jeden" będzie brudny i mroczny, myślałem sobie "ta, już na pewno". To w końcu "Gwiezdne Wojny". Taka trochę bajka. W dodatku obecnie pod szyldem Disneya. Ponadto, choć "Przebudzenie Mocy" podobało mi się, to jednak trzeba przyznać, że był to film mocno zachowawczy (niektórzy wręcz zarzucali mu bycie remakiem IV Epizodu"), no i był utrzymany w stosunkowo lekkim tonie (pomijając hanobójstwo). Zdawało mi się, że Disney będzie prowadził Gwiezdne Wojny w kierunku mniej lub bardziej przyjemnej sztampy.
A jednak nie.
Muszę przyznać, że przed seansem naszła mnie myśl "A może oni wszyscy zginą? W końcu ciężko będzie wytłumaczyć, że w żadnym innym filmie nie ma o nich wzmianki". Myślałem tak sobie pół żartem, pół serio, no bo jednak bez przesady, to - jak wyżej - Gwiezdne Wojny, oczywiście, od czasu do czasu ktoś musi polec, żeby było bardziej dramatycznie, ale Wariant Pani Jeziora to przesada. Potem, kiedy okazało się, że łotrowa ekipa została odcięta, zacząłem przypuszczać, że jednak tak się może stać. Przez chwilę jeszcze się łudziłem, że Jyn i Cassian przeżyją, bo to dosyć częsta klisza, że cała ekipa ginie, oprócz "głównej pary", ale nawet ich nie oszczędzono.
Swoją drogą, sami twórcy stwierdzają, że początkowo myśleli "kurde, scenariusz idzie w taką stronę, że oni powinni na koniec zginąć, ale szefostwo na to nie pozwoli". Ale gdy zaprezentowali scenariusz szefostwu, usłyszeli "Wiecie co, w sumie to ich nie ma w Nowej Nadziei, możecie ich zabić".
Z jednej strony - podobało mi się to. Mam słabość do takich motywów - że wszyscy giną, ale ich poświęcenie... nawet nie tyle ratuje świat, co daje szansę, nadzieję (jak to często powtarzali bohaterowie tego filmu) na jego uratowanie. Może to wynika z tego, że w znacznej części pokrywa się to z moim światopoglądem - generalnie pesymistycznym, ale jednak zakładającym, (głównie na skutek religii), że "krew męczenników to posiew zbawienia" i tak dalej. Było to najpiękniejsze zakończenie gwiezdnowojennego filmu, oprócz "Powrotu Jedi".
Z drugiej, trochę szkoda, że dopiero co poznaliśmy nowych bohaterów, a już poszli w odstawkę. Raz, że Gwiezdne Wojny (nie tylko filmy, ale i "starokanoniczne EU") przyzwyczaiły mnie do tego, że bohaterowie zostają na dłużej. Dwa, zabrakło czasu na rozwinięci postaci. Nie to, żeby była jakieś płaskie (troszkę rozczarował mnie Krennic, ale o tym później), udało się zasygnalizować na tyle dużo, żebyśmy sobie wyrobili jakiś ich obraz - ale jednak.
Bałem się, czy będę w stanie polubić Jyn. Scena w trailerze, gdy po wyliczeniu jej wykroczeń przez rebelianckiego generała z dumą stwierdza coś w stylu "To jest Rebelia, no to się buntuję!", sugerowała, że będzie:
a) Mary Sue, co chwila pokazującą jaką to silną, niezależną i kwestionującą autorytety (zwłaszcza męskie) kobietą jest. Nie, nie ma nic przeciwko silnym postaciom kobiecym. Pod warunkiem, że są to po prostu dobrze napisane silne kobiece postaci, a nie feministyczne makiety (jestem katolem, ale to nie znaczy, że uważam, ze każda kobieta powinna siedzieć w kuchni - choć nie ma niczego złego w byciu kurą domową, a wręcz przeciwnie, prowadzenie domu i wychowywanie dzieci to jedne z najszczytniejszych zajęć - nie mam nic przeciwko Joannom D'Arc walczącym z wrogami wiary i ojczyzny),
b) amoralną złodziejką spod znaku "Każdy orze, jak może, robię na co mam ochotę, mam w d., jeśli Wam się nie podoba". Nie trawię takich postaci, m.in. dlatego, że wiem, jak wielu ludzi w realu kieruje się w życiu właśnie takim credo i jak wiele szkody przynosi to innym. Świadomość tego jest równie frustrująca, co świadomość, że są ludzie, dla których hasło "wszelkie skrajności są złe" ma jakikolwiek sens. Podobnie jak wielu ludzi może wybaczyć fikcyjnym postaciom masowe mordy, ale nie np. gwałty, podobnie mnie odrzuca od tych wszystkich "czarujących złodziei" bez skrupułów.

Na szczęście, Jyn okazała się nie być ani jednym, ani drugim. Jej wykroczenia miały konkretne uzasadnienie (ukrycie się przed Imperium), jej początkowy brak entuzjazmu wobec spraw wyższych wynikał z poczucia opuszczenia i braku nadziei (cóż, w filmie to słowo padało tak często, że ciężko się do filmu odnieść nie przytaczając go co chwilę) a nie jakiejś lewackiej agendy gloryfikującej bunt dla samego buntu (oczywiście tylko w politycznie poprawnej sprawie). Nie była też jakąś terminatorką, płynnie łączyła dupokopanie złoczyńców (nie oszukujmy się, to jest taka konwencja, że wiadomo, że bohater/bohaterka potrafi nakopać co najmniej kilku szturmowcom naraz i ciężko oczekiwać czegoś innego) z dziewczęcością i wrażliwością. Byłem w stanie uwierzyć, kiedy cynicznie mówiła o "nie zadzieraniu głowy" i kiedy  wygłaszała przemowy o... no tak, nadziei. Była takim trochę dzieckiem (to wrażenie potęgował fakt, że w niektórych chwilach naprawdę wyglądała, jak taka filigranowa dziewczynka), które straciło wiarę w ludzi, bo ludzie ją zawiedli, ale bardzo chciałoby ją odzyskać. Nie jest to wybitna postać, ale postać, która da się lubić.
Co do innych... Cassian Andor jest chyba pierwszą tak dwuznaczną postacią w kinowych Gwiezdnych Wojnach (obok debiutującego w tym samym filmie Sawa Gerrery - przynajmniej na dużym ekranie, bo ponoć ta postać pojawiła się wcześniej w "Rebeliantach"). Gwiezdne Wojny są kojarzone jako "futurystyczna baśń z jasnym podziałem na dobro i zło". Oczywiście, można z tym dyskutować. Nie posuwam się aż tak daleko, jak Pan Grzegorz Braun i nie twierdzę, że Imperium to samo dobro, a Republika i Rebelia to galaktyczne komuchy. Nie mogę się w pełni zgadzać ze ślepo wierzącymi w dogmaty liberalnej demokracji parlamentarnej republikanami/rebeliantami, ani ze starym Zakonem Jedi, ale w sytuacji, gdy stoją naprzeciwko totalitarnego państwa kierowanego na niższym i średnim szczeblu przez materialistycznych ateistów, a na najwyższym - fantastyczny odpowiednik satanistów - rozkłada "światło/ciemność" jest dosyć jasny. I bardzo dobrze. Trzeba to jasno powiedzieć - wbrew temu, co twierdzą niektórzy, istnieje skrajne dobro i skrajne zło. Ta pierwsza skrajność jest... no cóż, dobra i należy do niej dążyć, ta druga, wbrew pozorom, pojawia się na świecie aż nazbyt często. Unikanie dostrzegania tych skrajności jest przejawem lewackiej politpoprawności i zwykłym wyłączaniem myślenia (notabene, sam Lucas, chyba zorientował się, że idzie zbyt na przekór hollywoodzkim dogmatom i włożył w usta Obi-Wana w III epizodzie kretyńskie "only Sith deals in absolutes"). Tymczasem tutaj dostajemy zabójcę stojącego po Jasnej Stronie. Zamordowanie informatora nie mogącego uciec przed szturmowcami było czynem, którego spodziewaliśmy się raczej po cynicznym i egoistycznym Sithie. Sithcie? Sicie? a nie przedstawicielu Jasnej Strony. Odstrzelenie konstruktora Gwiazdy Śmierci byłoby już mniej drastyczne. A jednak, wiadomo, że czasem takie rzeczy się robi. Zwłaszcza w przypadku wojny partyzanckiej (jak tutaj), procedura "jeśli nie możesz go uratować, będziesz go musiał zastrzelić, żeby nie zdradził wrogowi informacji, które mogą zagrozić większej ilości osób" jest raczej standardowa. Swego czasu pisząc o motywacjach złoczyńców pisałem o motywacji "zrobiłem bardzo wiele zła dla wyższego dobra, ale żeby to dobro osiągnąć, muszę zrobić jeszcze trochę zła i nie mogę w tej chwili zrezygnować, bo wtedy to bardzo wiele zła pójdzie na marne, więc to w sumie mój moralny obowiązek". U Cassiana ten ton trochę pobrzmiewa... ale na szczęście, ostatecznie przybiera on formę "Zrobiłem bardzo wiele zła, żeby osiągnąć wyższe dobro, więc teraz nie mogę się cofnąć przed poświęceniem samego siebie". Czy zabijanie dla wyższego dobra nigdy nie jest usprawiedliwione? Czy gotowość do poświęcenia także i własnego życia coś tu zmienia? To poważne pytania, na które ciężko znaleźć dobre odpowiedzi. i aż dziw, że Gwiezdne Wojny je poruszają. Do tej pory wszystko było oczywiste - bohaterowie byli dobrzy, nawet jeśli czasem trochę zagubieni, a jeśli któryś z nich zaczynał rozumować na zasadzie "mniejsze zło, wyższe dobro", to znaczyło, że za chwilę wybierze większe zło i przywdzieje czarne szaty albo imperialny mundur. Ale choć oczywistym jest, że skrajności istnieją, to mimo wszystko, szarość też.
Chirrut i Baze (tj. mnich i jego kumpel z bazuką) - Jako, że jedna z tych postaci jest duchownym, a ten blog z założenia ma być katolski, przyjrzyjmy się kwestiom metafizycznym. A że temat jest ciekawy (przynajmniej dla mnie), to korzystając z okazji, rozwinę się trochę ponad to, co widzieliśmy w "Łotrze". Aczkolwiek, ponieważ to spora dygresja, dla osób zainteresowanych tylko przemyśleniami ściśle związanymi z "Łotrem", oznaczam ją kursywą - jeśli chcecie, możecie przeskoczyć ten fragment. Wiele osób ma mieszane uczucia w kwestii "religia a Gwiezdne Wojny". Religia Mocy wygląda na trochę mętną newageowską duchowość, inspirowaną religiami Dalekiego Wschodu. Ale należy zwrócić uwagę na to, że "Odległa Galaktyka" jest własnie tym - odległą galaktyką. To z założenia nie jest nasz "świat".  Już nie mówiąc o tym, że akcja dzieje w PRZESZŁOŚCI, nie w przyszłości (Dawno, dawno temu). Więc to nie jest propaganda ukazująca, że w naszej przyszłości chrześcijaństwo przestało istnieć, wyparte przez religię Mocy. Pomimo bycia katole, jestem w pełni świadom, że jeśli istnieje życie na innych planetach/w innych wymiarach, to jak to mówią teologowie "historia zbawienia" musi tam wyglądać inaczej. Ja sobie zakładam, że mieszkańcy Odległej Galaktyki żyją w swoistym "Starym Testamencie" - wiedzą, że Bóg istnieje i starają się utrzymywać z nim więź, ale nie do końca go pojmują (zresztą, zapewne nadintepretuję, ale Święte Miasto Jedha, w którym jest świątynia zburzona przez Imperium, brzmi bardzo judaistycznie). Sam Lucas (wiem, że on już nie zarządza marką) stwierdził, że Moc w Gwiezdnych Wojnach jest nie po to, żeby tworzyć/ukazywać jakąś konkretną religię, tylko dlatego, że chciał umieścić "jakieś" odwołanie do istnienia Boga i pokazać, że istnieje dobro i zło i należy wspierać to pierwsze. Dlatego też religia Mocy jest ukazana w sposób bardzo ogólnikowy i otwiera pola do różnych interpretacji. Czytając komiksy i książki ze "starego kanonu" spotykałem się z różnymi interpretacjami. Niektórzy twórcy pisali o Mocy wprost jak o Bogu osobowym, który ma okresloną wolę, zgodnie z którą nalezy postępować, kocha ludzi, świadomie interweniuje w  świecie itd. Inni starali się podkreślać, że "Moc to nie bóstwo, tylko pole energii!". Zakładam, że te różnice wynikały ze światopoglądów samych poszczególnych autorów... Ale można spokojnie założyć, że i w samym uniwersum GW pomiędzy jego mieszkańcami istnieją takie same różnice w poglądach. Wiele osób zarzuca, że GW promuje dualizm  - vide Jasna i Ciemna Strona Mocy. Ale przecież GW nie próbuje narzucać, jakoby te światło i ciemność były równorzędne. Owszem, stary Zakon Jedi podniecał się przepowiednią o "przywróceniu równowagi Mocy", ale jak widać, odbiło mu się to czkawką (już gdzieś tak w połowie "Zemsty Sithów" mistrzowie zaczynają pomału kumać "te, ale może źle to interpretujemy, skoro teraz przewagę ma Jasna Strona, to czemu miałoby być potrzebne zaprowadzenie równowagi?"). Jak sam Lucas powiedział - istnieje dobro i zło i należy stać po stronie dobra. Żadnego "każda skrajność jest zła!" czy "nie jest dobrze, jeśli jedna partia dominuje w Sejmie!" (oczywiście, jest ten kretyński frazes "tylko Sithowie myślą w kategoriach absolutów", czy jakoś tak, ale składam to na karb lekkiego odmóżdżenia starego Zakonu). Nikt nie mówi "Słuchajcie, ale Sithowie też są potrzebni". Wręcz przeciwnie, dobrzy bohaterowie konsekwentnie zwalczają Ciemną Stronę, zawsze i wszędzie. Niczym tolkienowski Jedyny Pierścień, Ciemna Strona z założenia nie może służyć dobru. Nawet jeśli ktoś przechodzi na nią z dobrymi intencjami, zostaną one wypaczone (vide Anakin chcący uratować żonę, a ostatecznie zabijający ją). Jasna i Ciemna Strona nie są równorzędne. Ciemna Strona zawsze przegrywa, jej wyznawcy zawsze przegrywają. To nie przypadek, że ostatecznie każdy z nich zamienia się we wrak człowieka, fizycznie i psychicznie (chyba, że wcześniej ginie). Co więcej, dotyczy to też życia pozagrobowego. W filmach (również w Łotrze) wielokrotnie pojawiają się nawiązania do tego aspektu, najczęściej w formie ogólnikowego "Zjednoczył się z Mocą". Znowuż, sięgając do starego kanonu, tam to było trochę bardziej rozwinięte. Otóż, nie ma żadnej reinkarnacji czy innych dalekowschodnich wymysłów, tylko, można rzecz, niebo i piekło. Dobrzy jednoczą się z Mocą, źli, spętani przez swe negatywne emocje nie są w stanie tego osiągnąć i przez wieczność męczą się w mrocznym wymiarze zwanym na ogół "Chaosem" (a czasem wprost "piekłem" - vide wypowiedź Hana w "Imperium Kontratakuje"). Czy to nie przypomina chrześcijańskiego podejścia? Nie mamy żadnych "wielu dróg, a każda tak samo dobra" - zbawienie można osiągnąć jedynie w Bogu, a potępienie to po tyle samo, co wieczność bez Niego.
 To wszystko współgra ze stanowiskiem Kościoła odnośnie wszystkich "spraw złego ducha" i okultyzmu, a jawnie przeczy podejściu new'ageowskiemu (zgodnie z którym co do zasady wszelkie siły duchowe są przyjazne, a nawet złe duchy służą "rozwojowi duchowemu" wyznawców, a poza tym dobro i zło to złudzenie itd.). Co ciekawe, w starych książkach pojawiają się coś takiego jak "wyznawcy Potencjum", odłam religii Mocy wierzący, że nie ma Ciemnej i Jasnej strony, że to tylko ideologiczne wymysły. Zostali wygnani z Republiki przez Jedi, jako heretycy (tak, dosłownie są określani, jako "heretycy", to nie moja nadintepretacja). Potem ten pomysł zostaje "odkurzony" przez pewną mistrzynię Jedi... i okazuje się to być sithiańskim podstępem mającym na celu sprowadzenie Jedi na złą drogę. 
Oczywiście, to co piszę, mocno bazuje na starym kanonie, który Disney "zresetował", ale skoro tak liczne były intepretacje Mocy współgrające z katolickim postrzeganiem świata, to znaczy, że coś jest na rzeczy (nie, nie twierdzę, że GW to katolska propaganda, twierdzę, że my, katole możemy je intepretować w naszym duchu i nie będzie to naciągane).
Wracając do tematu. Podobało mi się, że rytuał odprawiany przez Chirruta w więzieniu był okreslony jako "modlitwa", a nie "medytacja". Nie to, żebym potępiał w czambuł medytację (gdyż jest ona również częścią katolickiego monastycyzmu, o czym zachłyśnięci duchowością Dalekiego Wschodu ludzie nie wiedzą), ale jednak modlitwa bardziej się kojarzy z religijnością, niż z płytką duchowością spod znaku "Ja jestem buddystą, a tak w ogóle buddyzm to nie religia, tylko styl życia, w sumie dla mnie to głównie relaksacyjne ćwiczenia oddechowe". Padały teksty sugerujące, że Moc jest czymś więcej "niż polem energii", swoistą maną do rzucania czarów - "Zaufaj Mocy", "Będzie jak chce Moc". Chirrut jest pokazany tak, jak powinna być pokazana dobra postać religijna - nie boi się mówić o swojej wierze, nawet jeśli nie wszyscy mają ochotę go słuchać, jest gotów zaufać i oddać się na łaskę wyższej siły, którą czci, poświęca się dla innych. Z drugiej strony, Baze stanowi dla swojego przyjaciela przeciwwagę i kontrast, co jest w sumie dosyć życiowe. Szkoda, że żyjemy w takich czasach, że wiele osób będzie interpretować ich relację jako gejowski związek.  I troszkę szkoda, że Chirruta musiał grać Azjata - nie, nie mówię, że w drużynie łotrów nie było miejsca na Azjatę. Ale czemmu Azjata musiał być właśnie najbardziej uduchowionym członkiem drużyny? To wpadanie w kliszę "Oni są tacy głębocy, mają buddyzm, taoizm i te inne ciekawe nurty, mają filozoficzne podejście do życia, szkoda, ze u nas na Zachodzie nie ma niczego takiego", świadczące o tym, że Europejczycy i Amerykanie zatracili swoje własne dziedzictwo. Poza tym, przecież Hollywood lubi wychodzić poza stereotypy rasowe, PRAWDA?!
Generalnie, spodziewałem się, że wątki religijne będą w Łotrze trochę bardziej rozwinięte, sądząc po wypowiedziach twórców i plotkach, ostatecznie temat został potraktowany "po wierzchu", poprzestano na umieszczeniu postaci Chirruta i wzmiankach o tym, że Jedha była "Świętym Miastem" (ale co to konkretnie znaczy, nie wiadomo). Podobnie w "Przebudzeniu Mocy" z pisemnych materiałów dodatkowych można się było dowiedzieć, że Lor San Tekka (ten gość, który daje Poemu mapę) jest "działaczem" Kościoła Mocy (czyli organizacji zrzeszającej tych, którzy dzielą wierzenia Jedi, ale sami nie są "wrażliwi na Moc"), ale w samym filmie nie było na ten temat wzmianki. Cóż, polityczna poprawność i biorąc pod uwagę amerykańską specyfikę, trudno im się dziwić (gdyby za bardzo rozwinęli te wątki, z jednej strony oberwaliby od ateuszy za religijną propagandę, z drugiej strony oberwaliby od protestanckich fundamentalistów).
Co do Bodhiego Rooka - cóż, budził sympatię swoją "bezbronnością" i faktem, że chciał dobrze, a nacierpiał się z rąk tych samych osób, którym chciał pomóc, a mimo tego nie zwątpił w rebeliancką sprawę. Z drugiej strony, był trochę słabo rozwinięty, nie wiadomo, co dokładnie popchnęło go do zmiany strony itd., ale biorąc pod uwagę, że akcja filmu dzieje się w stosunkowo krótkim czasie, z czego przez większość tego czasu Rook dochodzi do siebie po praniu mózgu, ciężko było oczekiwać czegoś więcej.
Robot - był fajny, miał trochę śmiesznych tekstów, wzruszającą "śmierć", ciekawe było to, że pomimo przeprogramowania na "dobro" zachował znaczną część wrednego charakteru (kojarzył mi się trochę z HK-47 z Kotora), ale jednak wydaje mi się, że Artoo, Threepio i BB-8 byli fajniejsi.
Ciekawą postacią jest też Saw Gerrera. Podobnie jak postać Cassiana, on też ma na celu wprowadzenie do świata Gwiezdnych Wojen nowej idei - że w trudnych czasach ludzie robią złe rzeczy i to nie czyni z nich automatycznie potworów. Aczkolwiek nie mamy też propagandy spod znaku "cel uświęca środki". Podobnie jak w przypadku Sithów, również i w przypadku Gerrery mamy do czynienia z motywem "zło prowadzi do upadku fizycznego, psychicznego (tu: mania prześladowcza) i utraty tego, co kochasz". To chyba nie przypadek, że ta postać jest "bardziej maszyną niż człowiekiem" i ma ewidentne problemy z oddychaniem, podobnie jak Vader. Saw jest wrakiem człowieka, a jego paranoja sprawia, że nie jest w stanie nawet cieszyć się powrotem swojej przybranej córki, radość trwa chwilę, a zaraz potem Gerrera zaczyna się doszukiwać jakichś mrocznych motywów. Oczywiście, Gerrera nie jest tak zdegenerowany, jak Sithowie czy ich słudzy, mimo wszystko służy dobrej sprawie, a jego metody choć drastyczne, nie sięgają ludobójstwa, w sumie nie można go określić jako złą postać - ale jednak podoba mi się, że twórcom udało się pokazać "odcienie szarości" bez jednoczesnej akceptacji dla amoralności.
Co do dyrektora Krennica - nie był kiepskim złoczyńcą, ładnie się prezentował, miał niezły styl, ale przyznam, że oczekiwałem trochę  czegoś innego. Przed seansem wiedziałem, że miał on jakieś zaszłości "koleżeńskie" z rodzicami Jyn, a biorąc pod uwagę, że jest dyrektorem technicznym, a nie dowódcą frontowym, oczekiwałem bardziej mniej ostentacyjnie złej postaci. Raczej, kogoś w rodzaju biurokraty wspierającego zbrodniczy reżim nie z czystego umiłowania zła, tylko na zasadzie "wykonuję swoję robotę dla rządu i wykonuję ją dobrze, bo jestem profesjonalistą". No i spodziewałem się bardziej pogłębionych relacji z Galenem i samą Jyn. Pierwsze sceny, gdy mówi o zaprowadzeniu pokoju i porządku w Galaktyce i próbuje prowadzić przyjazną konwersację z Galenem, szły trochę w tym kierunku... Ale potem okazał się typowym złolem, kontemplującym piękno zniszczonego miasta, odstrzeliwującym bez potrzeby swoich pomagierów i przepełnionym żądzą władzy. Mam wrażenie, że twórcy GW boją się/nie potrafią stworzyć bardziej pogłębionego imperialnego i zawsze to się sprowadza do "Imperium istnieje, żeby zaprowadzić bezpieczeństwo, sprawiedliwość i pok... DOBRA PIEPRZYĆ TO WYMORDOWAĆ WSZYSTKICH NIKOGO NIE OSZCZĘDZAĆ CIEMNA STRONA ROZPOZNA SWOICH!". Ewentualnie  ""Imperium istnieje, żeby zaprowadzić bezpieczeństwo, sprawiedliwość i pok... Dobra, doznałem objawienia i wiem, że to kłamstwo, niech żyje Rebelia!". Znowu, nie chodzi o to, żeby rozmywać przesłanie moralne, ale na litość boską, nie każdy zbrodniarz jest psychopatycznym rzeźnikiem. Nic by się nie stało, gdyby ciemnostroncy dostali okazję do zaprezentowania swoich argumentów, choćby po to, żeby można je było obalilić. Z drugiej strony, gdyby Krennic był "wujkiem" Jyn, dodałoby to trochę konfliktu tragicznego do fabuły.
Jeśli chodzi o znane i stare postaci - Vader spoko, Bail Organa spoko (śmieszne, że jak była narada u rebeliantów, to Jyn najpierw była nachmurzona i cyniczna, ale jak się pojawił Bail, to natychmiast się rozjaśniła "O, to jest dobry człowiek, nie no, jeśli on jest z wami, to co innego". Tarkin spoko, chociaż chwilami wyglądał jak postać wyjęta z przerywnika w jakiejś grze, a nie żywy człowiek. Leia za to była zrobiona perfekcyjnie (choć przyznaję, być może to złudzenie wynikające z tego, że pojawiła się tylko na chwilę). W sumie obecność celebrytów rozwiązano nieźle - z jednej strony, to na tyle ważne postaci dla uniwersum, że dobrze, iż pojawiają się w tle, z drugiej - fajnie, że jest ich nie za dużo, nie powinny kraść show, bo jednym z zadań tego filmu jest m.in pokazanie, że GW to coś więcej niż saga rodu Skywalkerów.
Graficznie prezentowało się fajnie. Mieliśmy powiew świeżości nie tylko w kwestii fabularnej, ale i militarnej. Po raz pierwszy dostaliśmy potyczkę w ciasnej zabudowie miejskiej i po raz pierwszy dostaliśmy tak spektakularnie pokazaną bitwę lądową. Co prawda, bitwa na Hoth teoretycznie działa się w dużo większej skali niż starcie na plaży, ale w praktyce w Łotrze mieliśmy pokazane więcej "Mięsa". Co prawda, bitwa była dosyć chaotyczna, ale taka miała być, no bo chodziło o atak kilkunastu/kilkudziesięciu partyzantów porozrzucanych po lesie. Co w sumie jest sprytnym wyjściem, bo pozwala nakręcić bitwę bez większej wiedzy o strategii ;) Bitwa kosmiczna może być, widzieliśmy lepsze, ale w sumie była ona na drugim planie.
Co do ewentualnych absurdów:
- sama idea imperialnego archiwum jest lekko dziwna. Na serio, jeśli jakiś imperialny notabl czy naukowiec chce się zapoznać z informacjami, musi specjalnie lecieć na inną planetę? I jeszcze ten "interfejs" - manipulowanie chwytakiem, żeby wyciągnąć konkretny dysk itd. To trąci technologią z czasów komputerów "Odra". Z drugiej strony, do głowy przychodzi mi jedno uzasadnienie - jeśli informacje są zapisane na oddzielnych dyskach i nie ma do nich żadnego dostępu przez sieć, musisz fizycznie wydobyć dany dysk, żeby je odczytać, to znaczy, że żaden haker się nie dostanie do tych danych. Z trzeciej strony, to trochę śmieszne, że wobec tego dyski nie były nawet zabezpieczone hasłem,
- ucieczka Tantive (statku Lei) - wszystko fajnie, starano się zgrabnie połączyć Łotra z Nową Nadzieją, w sumie nawet to wyszło, tyle, że... Kiedy w Nowej Nadziei Vader dopada Tantive i wchodzi na pokład, to Leia się pluje "Jestem imperialnym senatorem, jestem w misji dyplomatycznej, co to za nieuzasadnione najście, wyjazd mi stąd". W sytuacji, gdy Tantive przed chwilą uczestniczył w regularnej bitwie przeciwko Imperium i został złapany w czasie ucieczki z pola bitwy (podobno łotr kończy się dosłownie kilkadziesiąt sekund przed Nową Nadzieją), to jest tłumaczenie tyleż bezczelne, co debilne. Chyba, że Leia zdawała sobie z tego sprawę i chciała tylko zyskać na czasie.,
- to nie tyle absurd, co kolejne "sprytne posunięcie" - otóż w książkach/filmach/grach jest częsta taka sytuacja, że ścisła "drużyna bohaterów" mu się odciąć od "motłochu" (np. od załogi statku, oddziału wojskowego itd.). Z reguły "statyści" z jakiegoś powodu giną. Tutaj, kiedy szła fala uderzeniowa od Jedhy, najpierw widzieliśmy, że z kryjówki oprócz przyszłych łotrów wybiegają też bojówkarze Gerrery. Następne ujęcie - i są same łotry. Reszta... uciekła w inną stronę? Spadający kamień ich przykrył? Coś tam. W każdym razie łotry nie miały dylematu "czy powinniśmy zabrać ich ze sobą".

W sumie - film zdecydowanie na plus, jeśli Disney utrzyma ten poziom, to jakoś się pogodzę z odrzuceniem starego EU. 

niedziela, 18 grudnia 2016

Kilka polskich paradoksów

Trochę ciekawych paradoksów.

1. Na mównicę wchodzi poseł, zaczyna rzucać jakimiś żarcikami. Marszałek mówi mu, że przeszkadza w obradach i próbuje zdyscyplinować. Poseł luzacko-złośliwym tonem odpowiada "Panie marszałku kochany, muzyka łagodzi obyczaje", co jego koledzy partyjni kwitują wybuchem śmiechu. Marszałek wyłącza mu mikrofon i wyłącza z obrad. Wyobraźmy sobie sytuację, że np. w sądzie rejonowym podczas rozprawy adwokat rzuca tekstami "Panie sędzia, spokojnie, po co ta powaga". Wyleciałby z sali, dostałby karę pieniężną i wniosek o ukaranie dyscyplinarne. No ale z marszałka można sobie robić smichy-chichy, bo marszałek jest z PiS, czyli nie jest człowiekiem, jest jakąś humanoidalną kreaturą, której można nasrać na głowę, a jeśli będzie z tego powodu czyniał jakieś wyrzuty, to wstyd, hańba i terror.

2. Posłowie opozycji blokują mównicę, uniemożliwiając prowadzenie obrad Sejmu. Mają ze sobą ładne wydrukowane transparenty, co potwierdza, że ich protest był spontaniczną reakcją na odebranie głosu ich koledze. Wobec faktu, że opozycjoniści fizycznie uniemożliwiają działanie konstytucyjnego organu państwa w przeznaczonej do tego sali, posłowie partii rządzącej opuszczają przedmiotową salę na zasadzie "jak chcecie pajacować, to pajacujcie, ale bez nas". Postępowe i światłe autorytety traktują to jako próbę zamachu stanu... ze strony partii rządzącej. Mam wrażenie, że dla owych autorytetów każde zachowanie pisiaków nosi znamiona zamachu stanu, pisiaki powinny uchwalić ustawę, w której pozbawiają siebie samych wszelkich prawa publicznych, a potem popełnić zbiorowe samobójstwo, to, że tego nie robią, to faszyzm. Normalnie, zachowują się, jakby fakt wygrania wyborów dawał im jakieś uprawnienia, bezczelni.

3.  Przed Pałacem Prezydenckim co miesiąc odbywa się miesięcznica. Czy to mądrze, czy głupio, kwestia ocenna, ale prawo do wolności zgromadzeń oznacza, że ludzie mają prawo organizować manifestacje, którzy inni uważają za niepotrzebne, o ile nikomu nie szkodzą. Pewnej grupie to strasznie nie pasuje. Blokuje miejsce przez Pałacem, nie pozwalają "ludowi smoleńskiemu" przejść. Pojawia się Policja, rozdziela obie grupy, żeby obie manifestacje mogły się odbyć. Antymiesięcznicy szarpią się z Policją i koniecznie chcą się przebić do smoleńszczyków, żeby nie dać im odprawić miesięcznicy. Nie chodzi im to, żeby oni mogli zamanifestować swoje zdanie i uczucia, chodzi o to, żeby "tamci" nie mogli. Ostatecznie antysmoleniaki stwierdzają, że doszło do złamania ich wolności zgromadzeń... bo nie pozwolono im zablokować cudzego zgromadzenia. Kodowa logika mocno.

4. Za każdym razem, gdy śp Lech Kaczyński używał prawa weta, podnosił się krzyk. Że niby prezydent ma takie prawo, ale nie powinien z niego korzystać, bo tak. Bo to paraliżuje prace parlamentu, a zresztą, wyborcy zadecydowali, że wybierają takich posłów, więc prezydent powinien uszanować, co większość parlamentarna uchwali. Był nawet tuskowy projekt, żeby wykreślić z konstytucji prawo weta. Kiedy Andrzej Duda został prezydentem, co chwili podnosi się krzyk "Czemu nie wetuje? Czemu nie wetuje?". Widać jest zmanipulowaną marionetką prezesa. Bo przecież to NIEMOŻLIWE ŻEBY ŚWIADOMIE I DOBROWOLNIE zgadzał się z tym, co uchwali pisowska większość sejmowa. Nie ma opcji. Nie dotyczy to tylko prezydenta. Kodziarze nie są w stanie do siebie dopuścić myśli, że ktoś może świadomie i dobrowolnie mieć inne zdanie. Swego czasu ich guru, ten od alimentów, ogłosił, że istnieje coś takiego jak "Homo pis" (oczywiście, ten epitet to nie jest żadne "dzielenie ludzi"), którego charakteryzuje to, że jest bierny, bezmyślny, głosuje na PiS. No bo gdyby pomyślał, choć chwilę, to natychmiast stałby się zażartym antypisowcem. Ilekroć w dyskusji staję po stronie PiS, zaraz pojawia się ktoś, kto mówi "Oho, jesteś pisowskim trollem, ile Ci płacą? 5 groszy za komentarz?" albo "No tak, ciemny motłoch dostał 500 plus, więc głosuje za PiS". Nie, nie głosowałem na PiS, bo 500 plus. Nie mam dzieci, nie jestem w żaden sposób beneficjentem tego programu. Głosowałem na PiS właśnie dlatego, że wnerwia mnie postawa tych światłych, postępowych, niedzielącychludzi antypisowców. Bo jakkolwiek w PiS-ie jest sporo głupoty, chamstwa i obłudy, to jego oponencie biją PiS na głowę. Podniecają się w nieskończoność tekstem o gorszym sorcie, a sami wylewają z siebie tyle pogardy, że hej. A najgorsze jest właśnie to, że nie potrafią traktować wyborców PiS jako oponentów - nie potrafią powiedzieć "To jest Twoje zdanie, ale ono jest głupie i szkodliwe, chciałbym żebyś je zmienił, a jeśli go nie zmienisz, to będę się starał, żeby moje zdanie przeważyło", tylko "Ty wcale nie masz takiego zdania! Jesteś zmanipulowany i ogłupiony! NIE MASZ PRAWA MÓWIĆ, ŻE MASZ TAKIE ZDANIE! W ogóle nie będziemy podejmować z Tobą dyskusji, to poniżej naszej godności. Przecież i tak nie masz żadnych argumentów, bo gdybyś miał, to mogłoby znaczyć, że my nie mamy 100% racji, a to przecież niemożliwe. Fuj, jakiś pisowcie śmie nam zadawać pytania. Dawaj wuwuzelę, zagłuszymy chama". I jeszcze te teksty "Wszyscy Polacy mają dosyć rządów PiS! Kaczyński, odwal się od narodu polskiego!". W sumie logiczne. Tym sposobem kodziarze unikają śmiertelnego grzechu "dzielenia Polaków na lepszych i gorszych". Nie ma lepszych i gorszych Polaków, bo ci, którzy głosują na PiS, to nie gorsi Polacy, tylko wcaleniepolacy!
Mam wrażenie, że nasza konstytucja potrzebuje kilku poprawek, żeby stać się prawdziwie światła i postępowa, jak np.
a) Jeśli na karcie do głosowania brak jest zaznaczonej partii, albo wyborca zaznaczył kilka partii, albo zaznaczył PiS, głos uznaje się za nieważny.
b) Sejm podejmuje ustawy co do zasady zwykłą większością głosów, w określonych przypadkach większością bezwzględną lub kwalifikowaną. Przy liczeniu nie uwzględnia się głosów oddanych przez posłów PiS.
c) Jeśli członek PiS obejmie jakiś urząd państwowy, wszelkie uprawnienia związane z tym urzędem ulegają zawieszeniu do czasu zakończenia kadencji.
d) Jeśli jakiś organ podejmie w dowolnej kwestii decyzję zbieżną z poglądami Jarosława Kaczyńskiego, decyzja jest nieważna.

5. Za poprzednich rządów PiS, jak i za obecnych, mamy to samo. Bez przerwy dziennikarze, artyści, celebryci wylewają hektolitry jadu na PiS. Co samo w sobie nie jest dla mnie problemem, bo jestem za wolnością słowa. Problemem jest to, że owi wylewacza jadu pozują na męczenników. "PiS to gówno, PiS to gówno, PiS to gówno. O jaki ja jestem odważny, przecież żyjemy w kraju totalitarnym, co prawda jeszcze nie zdarzył się przypadek, żeby kaczystowscy siepacze kogoś zgarnęli za krytykę PiS, no ale NA PEWNO jutro kogoś zgarną. Spotykają mnie takie straszne represje, za to, że mówię, że PiS to gówno. Pewnie ABW już po mnie jedzie, za parę minut mnie odstrzelą. To dziś na tyle, jutro znowu się spotkamy, żeby jak kulturalni i otwarci ludzie podyskutować o tym, dlaczego PiS to gówno".

6. Od dawna się mówi, że awantury na Marszach Niepodległości były wynikiem prowokacji inspirowanych przez niechętny rząd. Są nagrania, z których wynika, że peowski minister kazał podpalić budkę przed rosyjską ambasadą, żeby zwalić to na narodowców. Zmienia się władza, na nieco bardziej przychylną narodowcom... I nagle okazuje się, że Marsz Niepodległości może przejść bez żadnych incydentów, jest spokojnie, wesoło. Światły i postępowy dziennikarz maluje się na czarno i udaje Murzyna. Idzie na marsz. Nie spotyka go nic złego, w pewnej chwili ktoś go zaczepia, ale, jak sam przyznaje, pozostali "marszownicy" stają w jego obronie. Co więcej, okazuje się, że w Marszu uczestniczy prawdziwy Murzyn, działacza pro-life, któremu bardzo się podoba ta impreza. Czy to daje cokolwiek dziennikarzowi do myślenia? Nie. Stwierdza, że "oni się jakoś tak na mnie dziwnie patrzyli". Więc jednak, faszyzm. Nie muszą bić, nie muszą wyzywać, nie muszą niczego robić, sam fakt, że ośmielają się istnieć i mieć inne poglądy, jest strasznym świństwem.
Jednocześnie co chwila słyszymy o kolejnych zbrodniach dokonywanych przez islamskich uchodźców. Tu ktoś rozjechał kilkadziesiąt ludzi, tu ktoś zarąbał maczetą ciężarną kobietę, tu ktoś zastrzelił antyislamskiego dziennikarza. Nie słyszy się, żeby "skrajna prawica" dokonywała takich aktów... Ale nie szkodzi! Oficjalna wersja jest taka, że islamscy uchodźcy są cacy, nie wolno poddawać się panice, zresztą to odciąga naszą uwagę od prawdziwego zagrożenia, jakim jest NACJONALIZM! To, że islamiści mordują jeszcze nie znaczy, że są mordercami. To, że nacjonaliści nie mordują, jeszcze nie znaczy, że nie są mordercami.

Żeby nie było - jak wskazałem wyżej, wiem, że PiS ma swoje za uszami. Ale chamstwem, pogardą i głupotą nie dorasta do pięt PO, Nowoczesnej czy KOD-owi. Jeśli krytykujesz PiS i głosujesz na Kukiza, Korwina, Ruch Narodowy itd - szanuję to. Jeśli popierasz kodziarzy, "Bo obronią nas przed pisem!!!", to zachowujesz się, jak ktoś, komu nie podoba się, że w restauracji podano mu przypalonego kotleta, więc żąda, żeby wymieniono go na krowi placek.

sobota, 17 grudnia 2016

Zgodność historyczna - niby dlaczego?

Nierzadko utworom fantasy ("utwór" rozumiem szeroko - książki, filmy, gry wszelkiej maści) zarzuca się "brak zgodności historycznej". Na ogół brak zgodności z realiami średniowiecza. Bo w średniowieczu tak nie mówiono. Bo nie noszono takich ubrań. Bo inaczej traktowano kobiety. Bo nie znano ....
Otóż cała ta krytyka jest absurdalna z prostego powodu - ogromna większość utworów fantasty wbrew pozorom nie dzieje się w średniowieczu. A to dlatego, że przez "średniowiecze" to zespół warunków kulturowych i technologicznych, który zaistniał w określonym miejscu i czasie, tj. w Europie (i ewentualnie szeroko rozumianej, strefie wpływów Europy) w okolicach od V do XV wieku po narodzeniu Chrystusa. Ani "Władca Pierścieni", ani "Wiedźmin", ani "Belgeriada", ani "Conan", ani pierdyliard innych utworów nie dzieje się w Europie pomiędzy w okolicach od V do XV wieku po narodzeniu Chrystusa (o którym to w żadnym z tych uniwersów jako żywo nie słyszano).
Zresztą, śmieszne jest to "umiejscawianie" utworów w średniowieczu. Walczą na miecze, a krajem rządzi król? Znaczy się, średniowiecze! To znaczy, że w pakiecie z tym powinniśmy dostać feudalizm, średniowieczne słownictwo i trójpolówkę. Natomiast absolutnie nie mają się prawa pojawić takie byty jak genetyka czy batyst (sięgając do kwestii wiedźmińskiej), a bohaterowie nie mogą używać nowoczesnego słownictwa. Wuj z tym, że królowie i miecze były też np. w starożytności. Ale nie wpadajmy z deszczu pod rynnę - bo niektórzy próbują się bronić przed mediewistami właśnie w ten sposób "Bo ja wcale nie nawiązuję do europejskiego średniowiecza, tylko do państw hellenistycznych, albo Japonii za szogunatu". Nie jest tak, że tworząc fantasy musisz wybrać jakąś konkretną epokę (czas i miejsce), a potem zmałpować wszystkie detale i "doczepić" elementy fantastyczne - dorzucić magię, inne rasy, jakieś potwory... ale tak, żeby absolutnie nie miało to wpływu na te "historyczne" detale.
Ludziom wydaje się, że rozwój technologiczny jest linearny. Że zapisano w gwiazdach, że nie mogą istnieć czołgi przed radiem, czy samoloty przed prasą drukarską, bo nie, po prostu nie. Wynalazki muszą się pojawiać w określonej kolejności i to jeszcze z zachowaniem określonych odstępów czasowych (tj. takich samych, jak w naszej historii) na każdym ze światów, bo tak. Tymczasem tak nie jest. Niektóre wynalazki potrzebują wcześniejszego zaistnienia innych, niektóre nie. Wracając do kwestii wiedźmińskiej - genetyka. Wielu ludzi wytyka tę nieszczęsną genetykę, o której dyskutują czarodzieje. Jedni traktują to jako dowód ignorancji Sapkowskiego, inni doszukują się tu postmodernizmu "O, no bo Sapkowski na pewno wie, że to ABSURDALNE, żeby w średniowiecznym świecie znano genetykę, ale on to robi specjalnie, to takie mrygnięcie okiem do czytelnika, mieszanie motywów to śmo". Tymczasem nie ma ŻADNEGO logicznego powodu, dla którego miecze i królowie mieliby się kłócić z podstawową wiedzą genetyki, tj. na poziomie znajomości praw Mendla, a na tym poziomie toczy się rozmowa o genie Starszej Krwi. Otóż Grzegorz Mendel swoich praw nie sformułował śledząc pod jakimś supermikroskopem splątane łańcuchy DNA, tylko patrząc na roślinki rosnące w uprawianym przez niego klasztornym ogródku (tak, Mendel był katolickim mnichem i stworzył genetykę najwyraźniej po to, żeby ok. półtora wieku później genetyk prof. Dawkins plótł androny o tym, jak to Kościół zwalcza naukę, a naukowiec nie może być wierzący). Równie dobrze, na prawidłowości dziedziczenia cech mógł zwrócić uwagę jakiś średniowieczny katolicki mnich uprawiający taki sam ogródek. Albo starożytny filozof. Że nie zwrócili - przypadek. Tak, w rozwoju naukowym przez większość ludzkiej historii znakomitą rolę odgrywały przypadkowe "objawienia" (współcześnie, gdzie mamy "uprzemysłowioną" naukę, na tyle rozwiniętą, że naukowcy są w stanie świadomie wybierać kierunki badań na podstawie wcześniejszych wyników, jest trochę inaczej). Tym sposobem mogły sobie istnieć zaawansowane cywilizacje Ameryki przedkolumbijskiej, w których żaden z wybitnych architektów i matematyków nie wynalazł koła - bo jakoś tak się zdarzyło, że żaden nie doznał "Objawienia" - "Hmm, zaraz okrągłe przedmioty toczą się po ziemi.... Na Pierzastego Węza, a może by tak wykorzystać to do budowy pojazdów? Czemu nikt wcześniej na to nie wpadł, przecież to takie oczywiste!". Albo weźmy odkrycie grawitacji przez Newtona. Siedział se facet pod drzewem, zobaczył spadające jabłko, pomyślał "Skoro rzeczy spadają na ziemię, to znaczy, że musi istnieć jakaś siła, która powoduje, że rzeczy spadają na ziemię, bo gdyby nie było takiej siły, to by nie spadały". Oczywista oczywistość, ale nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, żeby ją sobie uświadomić i zwerbalizować. Czy z ręką na sercu można powiedzieć, że niemożliwe było, żeby w średniowieczu ktoś dokonał podobnej obserwacji? Ale nie, jeśli ktoś w "średniowiecznym" fantasy użyje słowa grawitacja, to jest to horror i herezja. Niech elfy najpierw wynajdą broń palną i zaczną budować galeony, dopiero wtedy będą miały prawo zastanawiać się, czemu jabłka spadają na ziemię.
Zresztą, kwestie językowe to też źródło absurdów. Swego czasu miałem okazję dyskutować z osobą, która czepiała się, że w tekście fantasy (nie napisanym przeze mnie) pojawia się stwierdzenie, że wieśniacy zaadoptowali dziecko. Okropność, wszak średniowieczni wieśniacy nie mają prawa znać słowa adopcja! Pomińmy już nawet fakt, że tego słowa nie używali wieśniacy, tylko padło ono w narracji, oraz, że jedynym symptomem "średniowieczności" w utworze była wzmianka o królu - skoro to było fantasy, to nie było to średniowiecze. Wiemy, że średniowieczni europejscy wieśniacy nie znali słowa adopcja, nie wiemy, czy znali je dziabągańscy wieśniacy z epoki Szczura. A raczej - wiemy, że znali, to bo tak postanowił twórca Dziąbągowa i epoki Szczura, tj. autor opowiadania. Krytykantka była odporna na wszelkie argumenty, pokrzykując "nie wciskaj mi kitu, bo ja studiowałam historię, znam się na średniowiecznych realiach!" (co miało tyle samo sensu, co twierdzenie "Przeczytałem Władcę Pierścieni i dlatego krytykuję Krzyżaków za to, że nie trzymają się realiów Trzeciej Ery"). Swoją drogą, to śmieszne jest to przekonanie "mediewistów" o tym, jak wygląda "średniowieczny" język. Masz pisać "zacny" zamiast "niezły", "mądry" zamiast "inteligentny", "bezczelny" zamiast "arogancki". Wtedy to będzie Średniowieczny Język, jedyny, jaki ma prawo się pojawić w ustach królów i rycerzy. Otóż, kał prawda. Gdyby utwór używał prawdziwego średniowiecznego języka, to nie dałoby się go czytać bez słownika. Chcesz poznać prawdziwy średniowieczny język? Zerknij na Bogurodzicę i powiedz, ile z niej rozumiesz. Poza tym, mieszkańcy fantastycznych światów nie mówią ani "zacny" ani "niezły", tylko "fghwhwt" - w swoim języku. To, jak ten ich "język" przetłumaczysz, to kwestia konwencji.
Dalej, ubiór i wygląd. Czasem ubiór jest powiązany z realiami i istnieje praktyczne uzasadnienie, dlaczego ludzie w danych realiach "technologicznych" ubierają się tak, a nie inaczej. Wiadomo, że w społeczeństwie, które reprezentuje mniej więcej średniowieczny poziom technologii nie będzie się nosiło jeansów czy gumowców. Ale dlaczego np. kobiety mają nie nosić spodni i ścinać włosy na jeża? Bo w naszym średniowieczu tego nie robiły? Ale czy wynikało to z praktycznych powodów "nie do przeskoczenia", czy może kulturowych tabu? A skąd założenie, że każda kultura, nawet ta istniejąca na innej planecie, czy nawet w innym wszechświecie, musi podzielać dokładnie te same tabu?
Kultura. Wielu ludzi krzywi się, że w "średniowiecznych" dedekach zamiast średniowiecznej mentalności mieszkańcy świata zachowują się jak współcześni Amerykanie. Oczywiście, powodem tego jest marketing i polityczna poprawność, a nie jakaś głębsza idea... Tyle, że właściwie dlaczego mieszkańcy Faerunu czy innego Greyhawku mieliby przejawiać średniowieczną mentalność, skoro w ich świecie jest inna geografia, inne zaszłości historyczne, inna religia, inna medycyna (kapłańska magia objawień), występują nieznane na ziemi gatunki inteligentne i magia? Bo miecze i królowie?

Dlatego, tworząc świat fantasty nie należy się kierować "zgodnością historyczną", tylko logiką. Czyli jeśli do swojego "z grubsza średniowiecznego" świata chcesz wprowadzić jakiś element, nie zastanawiaj się "czy w średniowieczu mieli X?", tylko raczej "czy w średniowieczu mogliby mieć X i czy to nie wyklucza się z mieczami i królami?". Istnienie maszyn parowych czy kobiet chodzących w spodniach nie wyklucza się z armiami używającymi mieczy i zbroi płytowych, istnienie karabinów, tak.

Żeby było jasne - to nie oznacza, że wiedza historyczna przy tworzeniu światów jest bezużyteczna. Jest bardzo użyteczna, ale niejako pomocniczo. Jak wyżej - ważna jest logika, to czy, poszczególne elementy ze sobą współgrają. Otóż, nie ma sensu tworzyć świata ex nihilo, wiadomo, ze trzeba zaczerpnąć z tego, co już znane. Skoro wiadomo, ze w realu rycerze używali kopii, to nie muszę od nowa wymyślać "rycerskiego" sposobu toczenia konnych walk - mogę go skopiować. Skoro w realu to działało, to znaczy, że działa. Chodzi o to, żeby nie być "niewolnikiem" zgodności historycznej. Działa to w obie strony - nie ma sensu z góry rezygnować z jakiegoś elementu, tylko dlatego, że w realu "nie należał do tej epoki", nawet jeśli bezproblemowo można go wprowadzić, nie zaburzając całego "systemu", ale i na odwrót - czasem trzeba sobie powiedzieć "Skoro wprowadzam smoczych rycerzy, to MUSZĘ zrezygnować z części średniowiecznych realiów, bo np. z użyciem smoczych rycerzy oblężenia wyglądałyby zupełnie inaczej. Trzymanie się zgodności historycznej prowadziłoby tu do absurdów".
Drugim aspektem jest klimat. Czasem po prostu chcemy, żeby utwór miał klimat charakterystyczny dla danej epoki (a raczej dla sposobu, w jaki ją postrzegamy). I wtedy pilnujemy, żeby nasi błędni rycerze mówili "zacny", a nie "niezły", czy "fajny", choć z czysto logicznego punktu widzenia nie ma to sensu.

czwartek, 8 grudnia 2016

Gary Gygax - chrześcijański (choć heretycki) ojciec RPG

"Dungeons and Dragons a chrześcijaństwo" to temat całkiem popularny w erpegowym fandomie. Oczywiście, przekaz jest dosyć jednostronny - ciemni fanatycy religijny wyszukali w dedekowskim bestiariuszu demony, więc oskarżyli dedeki o satanizm, ktoś bardziej ogarniający temat zarzuci jeszcze komiksem Jacka Chica "Dark Dungeons" traktującym o tym, że sesje D&D to w gruncie rzeczy spotkania rekrutacyjne okultystycznych sekt itd. Wszystko się ładnie zazębia, można się wspólnie pośmiać z ciemnych katoli (w zasadzie to protestoli, ale przecież prawdziwie oświecony ateista spod znaku "wiem więcej o religii niż wierzący!" takimi drobiazgami sobie głowy nie zawraca). Tyle, że rzeczywistość jest nieco inna. Przede wszystkim, mało kto jest świadom, że najbardziej zaangażowanym w kwestię dedeków "fanatykiem" był nie żaden z ich krytyków, ale główny twórca - Gary Gygax. Otóż, to, nie był jakiś "normalnym chrześcijaninem" (co w ustach wojujących ateistów oznacza z reguły "deklaruje się jako chrześcijanin, ale nie jest jakimś oszołomem, który przestrzega jakichś przykazań, natomiast przy każdej okazji powtarza, że wstydzi się za fanatyków"), ale właśnie "fanatykiem" - czytaj osobą, dla której wiara jest istotnym elementem życia. Pan Gygax angażował się w religijne dysputy, jak np. twierdził, że wg niego świętowanie Bożego Narodzenia jest niezgodne z Biblią http://boingboing.net/2012/12/24/gary-gygax-explains-why-christ.html . Jako katol, nie zgadzam się z jego argumentacją (tzn. zgadzam się, że to, co pisze, jest prawdą, ale nie uważam, żeby uzasadniało to odrzucenia Bożego Narodzenia), tym niemniej sam fakt, że był gotów napisać do swoich znajomych oświadczenie zaczynające się od "Jako chrześcijanin, Gary Gygax nie świętuje Bożego Narodzenia, gdyż:...." pokazuje, że swoją wiarę (tak, jak ją pojmował) traktował bardzo serio. Co najmniej tak serio, jak jego krytycy.
Nie znalazłem jednoznacznej informacji co do tego, jakiego dokładnie wyznania był Gygax, aczkolwiek wszystkie źródła są zgodne co do tego, że był chrześcijaninem (nie ma sensu linkować do wszystkich artykułów, wpiszcie w google "gary Gygax christian", a dostaniecie tego multum, zresztą sam artykuł na Wikipedii o Gygaxie podaje kilka stosownych linków w tej kwestii). Niektórzy wyrażają przypuszczenie, że był Świadkiem Jehowy, co wpasowałoby się w nieświętowanie Bożego Narodzenia, gdyż jest to jeden z elementów charakterystycznych dla wyznawców tej właśnie religii. Inna rzecz, że byłoby to dziwne, gdyż akurat Świadkowie Jehowy ładnie się wpisują w ten popularny stereotyp "fanatycy religijny doszukujący się wszędzie Szatana", gdyż zgodnie z ich nauczaniem wszystkie istniejące na świecie organizacje (ze szczególnym wskazaniem na wszystkie związki wyznaniowe i wszystkie instytucje państwowe i międzynarodowe) zostały założone przez samego Szatana (i wszystko co od nich pochodzi jest diabelskie - np. Dzień Matki jest diabelski, bo to święto wymyślone przez państwa, a państwa są delegaturami Szatan, więc jeśli dajesz mamie laurkę, to tak jakbyś całował diabła w tyłek - nie, to nie jest przejaskrawiony przykład wymyślony przeze mnie). Tylko rzecz w tym, że wśród wielu rzeczy uznawanych przez ŚJ za dzieło diabła znalazły się też dedeki...
Istnieje też możliwość, że Gary Gygax nie należał do żadnego konkretnego Kościoła, tylko wierzył "po swojemu". Zwłaszcza, że mieszkał w Ameryce, gdzie istnieje parę tysięcy chrześcijańskich denominacji, z czego znaczna część z nich ma tylko jedną parafię i powstała na zasadzie "Hmm, zgadzam się z moim pastorem w 99%, ale w 1% nie. Czas założyć własny kościół".

Gary Gygax był dla erpegów mniej więcej tym samym, czym J. R. R. Tolkien dla powieści fantasy. Obaj twórcy byli głęboko wierzący. O ile w przypadku Tolkiena fakt ten przebił się do powszechnej świadomości - choć oczywiście wielu ateistycznych fanów LOTR-a próbuje to wyprzeć ze swojej świadomości - o tyle w przypadku Gygaxa jest on raczej mało znany.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

"Grób pobielany" - zapowiedź kolejnej gry.

Cześć,
Wiem, że moje notki nie interesują absolutnie nikogo i nikt za nimi nie tęskni, tym niemniej tak dla porządku, chciałem wyjaśnić czemu ostatnio publikuję je rzadziej. Nie, nie dlatego, że (prawie) nikt ich nie czyta (bo tak było zawsze), ale dlatego, że mam trochę innych rzeczy do roboty. Raz, mam ostatnio w pracy większy nawał zadań, niż zazwyczaj, dwa tworzę kolejną grę paragrafową. Tym razem z nieco większym naciskiem na "grę". Udało mi się jako tako ogarnąć program Twine, który pozwala tworzyć tekstówki z dodatkiem takich elementów jak chociażby zmienne, co takiemu informatycznemu debilowi jak ja pozwoli zwiększyć poziom interaktywności moich paragrafówek.
Dlatego też moja kolejna gra będzie zawierała:
- możliwość wyboru jednej z czterech postaci, przy czym wybór będzie wpływał zarówno na cechy bohatera, jak i na fabułę,
- możliwość rozwoju cech postaci i zdobywania nowego ekwipunku, co z kolei będzie miało wpływ na sukces, bądź porażkę przy wykonywaniu określonych zadań,
- bardziej otwarty świat - gracz będzie miał możliwość swobodniejszego przemieszczania się pomiędzy lokacjami i decydowania o kolejności wykonywania zadań, a wybory podejmowane przez gracza będą miały wpływ na wydarzenia, które zajdą na późniejszym etapie gry,
- samoaktualizującą się kartę postaci i możliwość zapisu gry.

Nie brzmi to zbyt imponująco, prawda? To są elementy, które oferuje pierwszy lepszy cRPG. Tyle, że do tego momentu nie były one obecne w moich grach, które były typowymi, czystymi paragrafówkami, bez żadnej mechaniki. Będzie to mój największy wytwór. Więc może jest to mikroskopijny krok dla ludzkości, ale wielki krok dla Gedeona ;)

Dodam, że gra będzie osadzona w tym samym świecie, co "Wielka Wojna Sukcesyjna" i "Sprawy rodzinne". Roboczy tytuł brzmi "Grób pobielany". Rozgrywka toczyć się będzie na terenie Ligi Wolnych Miast, kupieckiej republiki, która została wspomniana w "Wielkiej Wojnie Sukcesyjnej". Liga zdaje się być najnowocześniejszym państwem świata - pacyfistycznym, wielokulturowym, rozwiniętym gospodarczo krajem, będącym bastionem "oświecenia i postępu" w świecie zdominowanym przez wojny i fanatyzm. Jak łatwo się domyślić, kluczowy jest zwrot "zdaje się".
W tej chwili stworzyłem szkielet gry - tworzenie postaci i podstawy mechaniki, a także zacząłem tworzyć pierwsze lokacje i zadania. Zapewne całość ukończę niezbyt prędko, ze względu na brak czasu i fakt, że tradycyjnie wszystko robię sam (choć - znowu tradycyjnie - na etapie końcowym poproszę kilka osób o pomoc przy testowaniu i korekcie). Gdyby kogokolwiek to zainteresowało (hahaha, żart!) za jakiś czas mógłbym wrzucić demo.

sobota, 26 listopada 2016

"Ląd ostateczny" - moje opowiadanie

(Jest to pierwsze dłuższe opowiadanie, które ukończyłem i które zadecydowałem się pokazać innym ludziom. Dziś, po kilku latach jestem z  niego mniej zadowolony, niż kiedyś... Tym niemniej, wrzucam)


 

Dostrzegam ironię losu, kiedy pomyślę o tym, że gdyby nie ja i mój głupi wyskok, nigdy byśmy nie dopłynęli na tą wyspę. Cóż, jak mawiają lekantyści - ,,Każdy dobry uczynek zostanie należycie ukarany”.


Mało kto na statku orientował się, ile dni trwa już rejs – zapewne tylko kapitan i nawigator. Ale wszyscy byli pewni jednego – zbyt wiele. Wszyscy, oprócz jednej osoby – doktora. On jeden łaził po pokładzie z zadowoloną z siebie miną, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kwaśne miny załogi i kolonistów. Nie zauważał też, że jego tyrady na temat tego, jakie to cuda-niewidy mają ich czekać w nowo założonej kolonii, od jakiegoś czasu wywierają odwrotny skutek. W każdym razie, w momencie, w którym towarzysze podróży doktora przeszli od niechętnych spojrzeń i komentarzy na do rękoczynów (nic wielkiego – podstawianie nogi, ,,przypadkowe” wylewanie wiadra z wodą po myciu pokładu, poszturchiwania) ten z gruntu przyjaźnie nastawiony do świata osobnik, był zrozpaczony. A wszystko wskazywało, że na tym nie będzie koniec. Ludzie zawsze muszą sobie znaleźć kozła ofiarnego. Owszem, doktor był tylko jednym z organizatorów wyprawy – na pewno nie głównym. Dlatego też, może załoganci wybaczyliby mu, że swoimi gadkami o nowym, wspaniałym świecie dopomógł werbownikom Kompanii Kolonizacyjnej we wciągnięciu ich w to bagno. Ale nie byli w stanie mu wybaczyć tego, że zamiast cierpieć razem z nimi, dalej cieszy się jak dziecko.
Ladislas właśnie patrzył, jak jeden z majtków złośliwie poklepał przechodzącego doktora po łysinie, a kiedy akademik się odwrócił i lekko płaczliwym głosem zapytał, o co chodzi marynarzowi, został poczęstowany niewybrednym komentarzem.
Ladislas usłyszał za sobą chrząknięcie. Odwrócił się. To była Liwia. Medyczka stała z założonymi rękoma i z pogardą przyglądała się całej ten scenie.
- I co? Zamierzasz tak stać i patrzeć? – zwróciła się do szlachcica. – Czy może się przyłączysz?
Po takim dictum Korwinowi nie pozostało nic innego jak zadziałać. Raz, że nikt nie będzie mu wytykał, że bezczynnie patrzy na chamstwo. Dwa, szczerze mówiąc, było mu nieco żal nieporadnego akademika. Trzy, nigdy nie należy tracić okazji, aby zyskać w oczach damy – a Liwia była jedyną osobą na na tej łajbie, do której pasowałoby to miano.
Dlatego też Ladislas wolnym krokiem podszedł do złośliwego majtka (już dawno minęły dni, kiedy nie był w stanie zrobić kilku kroków po pokładzie), po czym, ostentacyjnie kładąc dłoń na rękojeści szabli oświadczył obojętnym tonem:
- Dosyć tego.
- Bo co? – odpysknął majtek.
- Bo ja tak mówię, chamie.
Zapewne zadziorny marynarz nie ustąpiłby, ale widać przypomniał sobie, że ze Sklawinianinem lepiej nie zadzierać. Wszyscy z załogi o tym wiedzieli, od kiedy jeszcze w porcie porachował kości Kusemu, chłopu jak dąb, który odważył śmiać się z jego pochodzenia (rzecz jasna poszło na pięści – na taką hołotę żal szabli dobywać). Oczywiście potem poszli razem na piwo do tawerny – zwady, zwadami, hołota, hołotą – a z ludźmi żyć trzeba. Poza tym, niektórzy marynarze znali Korwina, który od wielu lat pracował dla Kompanii. Najemnik ochraniający transporty osadników i towarów kolonialnych to dziwne zajęcie dla sklawińskiego szlachcica. Tak się jednak złożyło, że mężczyzna był czwartym synem w dumnej, ale zubożałej rodzinie. Ziemi dla niego nie starczyło, powołania do zakonu nie czuł, a na urząd nie miał szans. Jakiś czas służył w wojsku, ale kiedy młody cesarz zasiadł na bizantyjskim tronie, ciągłe utarczki na wschodniej granicy nieco się uspokoiły i Ladislas stracił zajęcie. Dlatego też zaciągnął się do Kompanii, gdzie szybko wyrobił sobie nie najgorszą reputację. Tak czy siak, Ladislas pewien autorytet na statku miał. Dlatego też majtek wolał się wycofać – i dlatego też nie dyskutował, gdy Korwin rzucił mu – Powiedz kapitanowi, że trzeba to obgadać. Zróbmy wiec.
Mimo wszystko jego autorytet nie sięgał tak daleko, żeby wydawać rozkazy kapitanowi. Jednak kiedy ten ostatni raczył pofatygować się na pokład, Ladislas bez problemu przekonał go o konieczności organizacji zebrania. W ciągu zdrowaśki dzwonek dał sygnał, a po czterech – wszyscy zgromadzili się pod pokładem. Kubryk za dnia, gdy ściągano hamaki, służył za coś w rodzaju świetlicy. Korwin wystąpił na środek. Rozejrzał się, lustrując wzrokiem zebrany tłum. Większość stanowili marynarze oraz osadnicy - głównie prości ludzie, którzy szukali szansy na nowe lepsze życie w zamorskich krajach. Rosłe chłopy o twarzach porośniętych zarostem, wiejskie kobiety w kraciastych spódnicach. Oczywiście, byli tu też Liwia i pan doktor. Medyczka siedziała na koi z kwaśną minę. Uczony stał pod ścianą, nieco osamotniony. Na pełne niechęci spojrzenia załogantów odpowiadał zakłopotanym uśmiechem, co jakiś czas nerwowo przecierał chustką binokle, albo łysiejącą głowę. Ladislas odkaszlnął i zaczął wreszcie mówić:
- Jak wszystkim wiadomo, nie jest ciekawie. Płyniemy już kawał czasu, a lądu ani widu.
- To wszystko przez tego pierona zatraconego, omamił, gadał, że podróż będzie rach ciach! – jakaś krewka kobiecina wskazała paluchem na kulącego się doktora, a reszta zawtórowała jej pomrukami i komentarzami.
- No może trochę się pomyliłem, ale już poprawiłem wyliczenia i... – nieśmiało zaczął uczony, który pełnił na statku również rolę nawigatora. To tylko bardziej rozwścieczyło tłum.
- Dobra, cicho być! – krzyknął Ladislas, uspokajając tłum. – Nie o to teraz rzecz idzie, kto winien, tylko co mamy zrobić.
- Wracamy! – wrzasnęła znów ta sam krzykaczka.
- Ano, zanim będzie za późno – dodał kapitan.
- Nie, nie! – pokręcił swoją przypominającą jajo okolone cienką otoczką włosów głową doktor. – Z moich wyliczeń wynika, że za parę dni dopłyniemy do wyspy!
Korwin opuścił ręce. Niektórzy naprawdę nie pozwolą sobie pomóc. Teraz to doktorkowi naprawdę udało się rozwścieczyć tłum. Wszystko zmierzało w najlepszych kierunku - do samosądu. Szczerze powiedziawszy, szlachcic gotów był dać za wygraną, ale w tym momencie napotkał karcący wzrok Liwii.
- Słuchajcie! – ryknął, przekrzykując tłum. – Tyle czasu płynęliśmy, że głupio byłoby teraz zawracać, nie?
- I ty z nim? – skrzywił się kapitan.
- Chwila. Mówi, że za parę dni będziemy – mimo wszystko kontynuował Sklawinianin.
- To samo mówił miesiąc temu – ktoś krzyknął (i miał rację).
- A jak naprawdę jesteśmy już tuż, tuż? – spytał się Korwin. – To by dopiero głupota była, tyle czasu zmitrężyć i w ostatniej chwili zawrócić. Proponuję – dajmy jeszcze dwa dni czasu! Nic nie zaszkodzi, a zawsze jakaś szansa jest. – Wyglądało na to, że pomysł nie spotkał się ze specjalną aprobatą. – A jak po tych dwóch dniach, ktoś otworzy dziób, żeby płynąc dalej – od razu za burtę, bez gadania. A co! Źle mówię?
- Dobrze! Za burtę! - ryknął kapitan. Szczerze mówiąc, Ladislas nie był pewien, czy ten niezbyt lotnego umysłu człek zorientował się, że w ten sposób zaakceptował też pomysł przedłużenia rejsu – ale klamka zapadła. Korwin uratował staremu skórę, a jeśli po tych dwóch dniach uczony dalej będzie gadał swoje – no to już naprawdę nie będzie zasługiwał, żeby mu pomagać.

Słońce już dawno zaszło.. Ladislas jak co noc, wyszedł aby pooddychać świeżym powietrzem posłuchać szumu fal i pogapić się na morze. Zwłaszcza po zmroku wyglądało ono pięknie - czarne niebo odbijało się w ciemnej tafli wody. Zatracała się granica między nimi, miało się wrażenie, że patrzy się na jedną, nieskończoną otchłań pełną gwiazd. Choć Ladislas pochodził z równinnej, rolniczej krainy, cenił sobie ten widok. Był... uspokajający. I dobrze robił, zwłaszcza po takim nerwowym dniu jak ten.
- Dziękuję za to, co zrobiłeś – nagle usłyszał z tyłu głos Liwii. Odwrócił się.
- Lubisz się zakradać od tyłu, co? – mruknął.
- Co to za najemnik, który daje się podejść dziewczynie, a? – odparła uśmiechając się lekko.
- Co do podziękowań, to nie ma za co – zmienił temat Korwin. – To tobie powinien podziękować doktorek. Nie wiedziałem, że tak o niego dbasz, chyba powinienem być zazdrosny.
- Zazdrosny? – dziewczyna zaśmiała się. – Ty? Niby z jakiej racji? Najpierw musiałbyś mieć u mnie jakieś szanse. – Kpiła. Ladislasowi to nie przeszkadzało. Wiedział, że medyczka czuje coś do niego – nawet jeśli chodziło tylko o to, że lubi z nim pogadać wieczorową porą i poprzekomarzać się. A poza tym – podobał mu się sposób, w jaki się śmiała.
- A może chodzi o solidarność ludzi nauki, co? – powiedział. – Takie wybitne umysły jak ty i doktorek powinny się wspierać, co nie?
Liwia zmarszczyła brwi.
- Kpij sobie, kpij – powiedziała. – Ale nie myśl sobie, że zdałam Akademię Medyczną na piękne oczy. Ty byś nie przeszedł nawet egzaminów wstępnych. Tym bardziej, że pewnie nawet nie umiesz czytać.
- Na pewno nie na piękne oczy? Ja bym ci za nie od razu dał doktorat.
- Takie komplementy to może działają na wiejskie dziewki, musisz się bardziej postarać. Nie to, żeby miał u mnie jakieś szanse, ale może przestaniesz się kompromitować.
- Wiesz za co cię lubię? – odrzekł Ladislas. – Właśnie za to, że zawsze masz dla mnie dobre słowo. Nikt tak jak ty, nie podnosi mnie na duchu, mój ty promyczku słońca.
Porównanie nie było szczególnie trafione – pomijając fakt, że było ironiczne – bo Liwia miała ciemne włosy i oczy.
- Co ja bym zrobił, gdyby ciebie tu nie było? – kontynuował szlachcic, drapiąc się po krótko przystrzyżonych blond włosach. – Wciąż nie pojmuję, co taka wyedukowana panienka robi na tej łajbie. A potem? Przecież w tej nowej kolonii kariery nie zrobisz. Nazwać ją – za przeproszeniem – zadupiem, to zbytni zaszczyt.
- Uważasz, że myślę tylko o karierze? – zmarszczyła brwi dziewczyna. – Wiesz co? No tak, człowiek się poświęca, zgłasza na ochotnika jako lekarz niebezpiecznej wyprawy, pewnie całe życie poświęci pomocy w rozwoju nowej społeczności, ale czy ktoś to doceni?
- No już dobrze, ja cię doceniam – odpowiedział Korwin. – Naprawdę podziwiam to, że zdecydowałaś się poświęcić całe życie służbie osadnikom. I to w nowo założonej kolonii! Podziwiam, że nie przestraszyłaś się tak trudnych warunków! Pomyśl tylko – będziesz mieszkać w jakiejś lepiance, jeść tylko to co upolujesz, lub znajdziesz i nosić tylko własnoręcznie zrobione spódniczki z trawy... Nie mogę się tego doczekać – dodał z uśmiechem, zapobiegliwie robią od razu unik. I tylko to uratowało go przed uderzeniem szmatą do mycia podłogi, którą złapała Liwia.
- Świntuch! – Krzyknęła dziewczyna. Nie dała za wygraną i wciąż wymachiwała szmatą. Jednak Korwin bez problemu unikał jej wymachów. W końcu jednak zagapił się i oberwał po twarzy. W odpowiedzi wyrwał Liwii szmatę i podniósł ją w górę, przekładając z ręki do ręki, tak, że nie mogła mu jej odebrać. Śmiał się przy tym w głos. W końcu medyczka pojęła bezsens tego, co robi i też się roześmiała. Po chwili jednak znów spoważniała.
- Ale naprawdę to chyba tak tam nie będzie, co?
- Nie, podobno tam rośnie bardzo mało trawy, nie wiem czy nawet na spódniczkę ci wystarczy. Dobra, już jestem poważny! – krzyknął, widząc, że dziewczyna znów rozgląda się za szmatą. – Nie bój się, nie będzie źle. W końcu była tam już poprzednia wyprawa, na pewno jakoś tą wyspę zagospodarowali. Poza tym Kompania Kolonizacyjna nieźle nas zaopatrzyła. To poważne przedsięwzięcie. Akademia nie puściłaby twojego kochanego doktorka, gdyby było inaczej – uśmiechnął się złośliwie. – Ale trochę za późno, żeby zrezygnować, co nie? Do czego zresztą dziś sama rękę przyłożyłaś.
- Fakt. – mruknęła dziewczyna.
- Oj, no nie przejmuj się – powiedział, otaczając ją ramieniem. – Jak nie będziesz mogła wytrzymać, to będziesz mogła wrócić do Imperium. Na pewno do naszej osady będą przypływać kolejne statki. Nowi osadnicy i tak dalej. Na ten przykład doktorek na pewno wróci przy pierwszej okazji. No bo jaki pożytek z jego badań flory i fauny nowego świata mieliby akademicy, gdyby do nich nie wrócił z wynikami? No chyba, że wysłali go na wyspę, tylko dlatego, że chcieli się go pozbyć.
- Wytrzymam. – mruknęła Liwia.
- Ha! Zuch dziewczyna. No tak, na pewno ci się spodoba i zostaniesz tam na resztę życia. W zasadzie, to być jedynym lekarzem na wyspie, to niezła fucha. No i poza tym założysz tam rodzinę. Jak będzie syn, nazwiemy go Wojciech.
- Woj... – próbowała wymówić medyczka sklawińskie imię. – Co masz na myśli?
- Wojciech. Tak nazwiemy pierwszego syna, po moim ojcu.
Dziewczyna prychnęła. – Co ci się roi? Wolałabym każdego innego z tego statku, niż ciebie, ordynusie.
- O! Ranisz me serce. Ale powiem o tym takiemu Kusemu, chłopak się ucieszy, że nie jest ostatni na liście u takiej klasa panienki jak ty. No i wiesz co? Brzmiałabyś trochę bardziej przekonywająco, gdybyś się nie wtulała właśnie w moje ramię. Niby czemu to robisz, jak się mną tak brzydzisz, a?
- Bo mi ziiiimno – odpowiedziała dziewczyna.
- Więc na razie musi mi wystarczyć rola termofora. Cóż, od czegoś trzeba zacząć. Ale wiedz, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy. Ale racja. Zimno jak w sercu Dealistego. Może chodźmy do mojej kajuty, co? Zaparzymy ziółek i....
Zapewne ta wypowiedź otworzyłaby kolejny etap przekomarzania, ale w tym momencie majtek pełniący nocną wachtę w bocianim gnieździe, ryknął na cały głos ,,Ziemia”! Rzecz jasna, na takie hasło natychmiast wszyscy zerwali się z koi i pobiegli na pokład. Kapitan wyciągnął lunetę i po chwili obserwacji uroczyście potwierdził – na horyzoncie widać było cel podróży, wyspę św. Teofila.
Na pokładzie zapanował szał radości. Najbardziej chyba cieszył się triumfujący doktor. Albo i nie. Liwii udzieliła się euforia i rzuciła się Ladislasowi na szyję i ucałowała.
- Dopłynęliśmy! W końcu! Udało się! – krzyczała w przerwach, kiedy Sklawinianin oddawał jej pocałunki.

Nic nie tak nie wzmaga cierpienia, jak pamięć utraconych szczęśliwych chwil. Lecz czasem jest to jedyna rzecz, która pozwala ci przetrwać.
I tak oto dopłynęliśmy. Ale to nie nasi zacni gospodarze byli tym, kto jako pierwszy nas powitał na Sankt Theophil.

Statek był zacumowany w niewielkiej zatoce. Przybyszy powitał widok iście rajski - soczyście zielone krzewy, palmy kokosowe, plaża wysypana drobnym jasny piaseczkiem.
Koloniści wciąż jeszcze wyładowywali się ze statku. Właśnie zastanawiano się nad wysłaniem kilku zwiadowców, aby nawiązali kontakt z osadą założoną przez pierwszy transport osadników. I wtedy właśnie Korwina ogarnęły wątpliwości.
- W zasadzie, to trochę dziwne, że nie wyszli nam na spotkanie. Powinni się chyba zorientować, że statek przybił do wybrzeży? Mieli założyć osadę w pobliżu tej zatoki – powiedział Ladislas, z hukiem stawiając na ziemi kufer.
- Uważaj, delikatnie z tym, tam jest szkło – syknęła do niego Liwia.
Ale mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Wpatrywał się w coś za nią.
- Co się stało? – zapytała, odwracając się.
Z zarośli wyłonił się jakaś postać. Był to mężczyzna. Zarośnięty, wychudzony i w obdartych resztkach odzieży. Bełkotał coś pod nosem i patrzył się gdzieś w przestrzeń.
- Ej, co jest? – zapytał się kapitan okrętu, który nadzorował wyładunek, idąc w jego stronę.
Przybysz spojrzał się na niego błędnym wzrokiem, po czym zaczął chrapliwie krzyczeć: - Spalcie, wszystkich spalcie, wszystko spalcie! Plugastwo!
Kapitan popatrzył chwilę na niego, po czym wybuchnął śmiechem i zwrócił się do pozostałych załogantów, którzy zaczęli się gromadzić dookoła nich. – Hej, chyba mamy tu wariata!
Część zgromadzonych zawtórowała mu śmiechem. Obdarty przybysz przez moment stał, najpierw najwyraźniej nie rozumiejąc, co się dzieje, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz nienawiści. W końcu z okrzykiem ,,Jeden z nich!” rzucił się na wciąż rechoczącego kapitana, zaciskając dłonie na jego szyi.
Pomimo tego, że dowódca statku był chłopem na schwał, a obdartus wyglądał na wychudzonego i osłabionego, kapitan nie był w stanie się wyrwać, mimo wysiłków. Jego twarz zaczęła się robić sina. Przybysz charcząc coś niewyraźnie, wciąż zaciskał dłonie.
W końcu Ladislas jako pierwszy wyrwał się z szoku, z jakim wszyscy oglądali tą scenę. Ruszył, aby rozdzielić tych dwóch. Jednak spóźnił się. Dał się słyszeć odgłos wystrzału – to jeden z marynarzy użył muszkietu.
Obdartus z jękiem zwalił się na ziemię, wypuszczając kapitana, który natychmiast odskoczył, ciężko dysząc i rozcierając sobie szyję. Ladislas i Liwia przypadli do leżącego na ziemi dziwaka – on, aby go przesłuchać, ona aby spróbować mu pomóc. Ale i na jedno i drugie było już za późno. Strzał był na tyle celny, by nie pozostawić mu szans na przeżycie. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, ale – nie wiedzieć czemu – gdy jego wzrok padł na nachylającą się nad nim Liwię, dało się w nim widzieć straszliwe przerażenie – zanim zgasł.
- Brawo. – powiedział, wstając, Ladislas do strzelca, który wciąż stał z dymiącym muszkietem w dłoni. – Bardzo mądrze. Powiedz mi, jak masz zamiar się teraz dowiedzieć, o co mu chodziło? Chyba nie mamy na okręcie nekromanty, co?
- Prawie mnie zabił! – warknął do niego kapitan. – I kogo obchodzi, co chciał powiedzieć? To był wariat!
- Nawet wariactwa nie biorą się znikąd – mruknęła Liwia, zamykając zastrzelonemu oczy. – A chory człowiek nie zasługuje, żeby go zabić. Przecież to na pewno był jeden z pierwszych osadników.
- A to już wasz problem – odpowiedział kapitan. – My odpływamy, jak tylko się wypakujecie... Nie podoba mi się tu.

,,Nasz” problem ograniczył się do konieczności pochowania tego nieszczęśnika. Nie spotkaliśmy żadnych innych ludzi z pierwszego transportu, przed którymi musielibyśmy się tłumaczyć z jego śmierci.
Kapitan miał rację, że natychmiast odpłynął. Przynajmniej załoga statku statku uniknęła strasznego losu. Ale może gdyby pozwolił temu człowiekowi się wygadać, uratowalibyśmy się wszyscy.

Wyspa na każdym kroku zadziwiała kolonistów. Choćby nieznane, egzotyczne rośliny. Doktor nie posiadał się ze szczęścia – całymi dniami katalogował nowe okazy. Innym też tutejsza roślinność przypadła do gustu – te wszystkie owoce były miła odmianą, po okrętowych sucharach. Co ciekawe, bogactwu flory towarzyszyła całkowita nieobecność fauny. Nie było tu nawet ptaków – ba wyglądało na to, że nie ma nawet robactwa! Najwyraźniej jedynymi zwierzętami na wyspie, były kozy, które koloniści przywieźli ze sobą.
Brakowało też czegoś innego. A w zasadzie kogoś. Nie było śladu, po osadnikach z pierwszego transportu. To znaczy w sumie były – zbudowana przez nich osada i całkiem sporo pozostawionych rzeczy – ale ich samych – ani widu, ani słychu. Pomimo początkowych oporów, praktycznie podchodzący do życia przybysze zdecydowali się zająć sklecone z drewna i kryte palmowymi liśćmi chatki.
Zatem - nie było zwierząt, ani pionierów. Za to był ktoś inny. Jak to mówią – rdzenna ludność.

Wtedy jeszcze ich nie nienawidziłem – ale brzydziłem się nimi, od kiedy ich zobaczyłem. Możecie mnie nazwać prymitywem, szowinistą, ciemnogrodzianinem, który ocenia po wyglądzie i nie ma szacunku dla odmienności – ale tak właśnie było.

Rdzenni mieszkańcy wyspy nie sprawiali zbyt miłego wrażenie. Głównie z powodu przygarbionej postawy, zbyt długich rąk niemal wlekących się po ziemi i tępych mord o topornych rysach. Co najbardziej niesamowite – te rysy były u nich wszystkich niemal identyczne. Uroku nie dodawały im też mętne, małe oczka. Karnacja skóry była charakterystyczna raczej dla Negrów, niż mieszkańców Nowego Świata, ale chyba nie byli spokrewnieni z ciemnoskórymi z Afryki. Po pierwsze, Afrykanie byli na ogół dobrze zbudowani, zaś tubylcy pokraczni. Po drugie, choć plemiona i narody murzyńskie reprezentowały różne odcienie ciemnej skóry, to chyba u żadnego z nich nie występował taki odcień jak u miejscowych. Generalnie był brązowy, ale dało się w nim dojrzeć jakiś dziwny, jakby popielny, odcień szarości.
Co ciekawe, pomimo pokracznej postawy, byli najwyraźniej bardzo zręczni – o czym świadczyły choćby ich wioski zbudowane w koronach drzew. No, może wioski, to zbyt dużo powiedziane. Po prostu platformy, na których sypiali. Najwyraźniej jednak takie warunki im odpowiadały, skoro nie zajęli wioski pozostawionej przez kolonistów.
Właśnie. Wyglądało na to, że w ogóle przybycie Imperialnych – tak samo jak zniknięcie ich poprzedników – nie wywarło na miejscowych żadnego wrażenia.
Ladislas natychmiast zabrał się za przesłuchiwanie pierwszego złapanego tubylca. Jednak jedynym co miał do powiedzenia jeniec, gdy się go pytano, czy wie coś o pierwszych osadnikach, było tylko wzruszenie ramion. Tak samo z jego ziomkami. Los pionierów pozostawał w sferze domysłów.
- Może te kreatury ich wszystkich wytłukły? – zastanawiał się Ladislas, siedząc na drewnianej ławeczce w chatce, którą zajęła Liwia.
- Kreatury! Jak może tak mówić – obruszyła się medyczka. – I jeszcze te oskarżenia... Może nie są za piękni, ale nikomu nie wadzą.
- Niesamowite odkrycie dla nauki! – entuzjastycznie krzyknął doktor, który również był obecny. – Całkiem nowa rasa... A może brakujące ogniwo?
- Nieee... – mruczał do siebie Ladislas. – To chyba nie mogli być oni. Przecież osadnicy mieli broń, a ci tutaj nie znają nawet dzid i łuków. No i gdyby mieli na sumieniu tamtych, to na nasz widok albo by znów zaatakowali, albo by uciekli.
- Żyją w stanie pierwotnej niewinności, nie znająć wojen i nienawiści – rozczulił się doktor.
- No jak mają znać? – odparł Korwin. – Wygląda na to, że na wyspie do przybycia pierwszego okrętu nie mieszkał nikt, prócz nich. W pobliżu nie ma innych lądów, na których mogłyby mieszkać wrogie plemiona. Ba, nie ma tu nawet zwierząt, na które mogliby polować. Właśnie... Kolejna zagadka. Żadnych zwierzaków. Ha, ale to nie koniec. Przyglądałem się im, jak się roją dookoła swoich drzew, drepczą i skaczą po drzewach... Wśród nich nie ma kobiet ani dzieci. To bez sensu!
- Zaraza? – rzuciła Liwia.
Hmm... No niby to ma jakiś sens, ale... co za choroba wybiła by wszystkich białych, kobiety i dzieci tubylców i wszystkie zwierzęta, a ich oszczędziła? Wybredna taka?
- Może mężczyźni tej rasy charakteryzują się wysoką odpornością?
- Może. W zasadzie to by pasowało do tego, co ten człek, którego spotkaliśmy po lądowaniu, powiedział, zanim zginął. Mówił coś, żeby ,,spalić wszystko i wszystkich”. W czasie zarazy pali się ciała, no a chatki też w takim wypadku wypadałoby spalić.
Doktor aż podskoczył.
- Czyli twierdzi pan, że ten dom i wszystkie inne, to siedliska zarazy? – natychmiast wstał, żeby wyjść i czym prędzej oddalić się.
- Spokojnie, tak tylko teoretycznie powiedziałem – machnął ręką Ladislas. – Mieszkamy w nich już ze dwa tygodnie, jeśli mielibyśmy się czymś zarazić, to już dawno by się to stało.
- No tak. No tak. – Mimo wszystko doktor zbierał się do wyjścia. – Przypomniałem sobie, że miałem obejrzeć świątynię.
- Jaką znowu świątynię?
- A przez przypadek ją wczoraj odkryłem. Stoi w pobliżu tych drzew, na których mieszkają tubylcy. To jedyna naziemna budowla, jaką postawili. W środku stoi jakiś posąg, więc uznałem, że to świątynia.
- To może i my się przejdziemy z doktorem, co Liwia? – rzucił pomysł Korwin. – Może w końcu czegoś się dowiemy?
- Czemu nie?

Co jak co, ale wizyta w tej norze powinna nas przekonać, że te kreatury nie mają dobrych zamiarów.

- No, arcydzieło, jak to się mówi, sztuki sakralnej to to nie jest – mruknął Ladislas, rozglądając się po miejscu kultu. Była to prosta chata, na środku której tkwił głaz – dziwny, matowoczarny kamień. Pomimo nieregularnego kształtu jego powierzchnia była gładka i lśniąca, jak wyszlifowana. Przed nim stała jakaś topornie wykonana rzeźba. Doktor natychmiast zaczął szkicować ją w swoim notatniku, kucając przy tym – dla kogoś jego wieku (i tuszy) droga z osady do chramu nie była spacerkiem.
- Oj, bo ty do wszystkiego musisz przykładać swoją miarę... – żachnęła się Liwia. Taki płaski jesteś. Trochę otwartości na odmienną kulturę. To się nazywa ,,sztuka prymitywna”.
- Najpierw musi być jakaś kultura, żebym był na nią otwarty – odparł Ladislas. –No i przyznaj, mówisz tak tylko dlatego, żeby być mi na przekór a tobie też się tu nie podoba.
Liwia westchnęła. – No niech ci będzie. Jakoś tu tak... Dziwnie.
- Ano, to jest nie tylko brzydkie, ale wywołuje u mnie... Jakieś takie dziwne uczucie. Nie umiem tego opisać, ale jest... no, nieprzyjemnie.
- Aleś się wrażliwy zrobił – zakpiła Liwia. – Ale... Fakt. Jakby coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Korwin otworzył szeroko usta. – Mam! – krzyknął. – Demon! Tubylcy czczą mroczne siły i wywołali demona, który pozabijał wszystkich!
Liwia ciężko westchnęła.
- Mój ty zabobonny biedaku... Może lepiej przestań myśleć nad tymi zagadkami, uwierz mi, ale w myśleniu nie jesteś dobry. Nie to, że żebyś był dobry w czymkolwiek innym.
- Śmiej się, śmiej. – odpowiedział Korwin - Zanim zaciągnąłem się do pracy (sformułowanie ,,na służbę” nigdy nie przeszłoby mu przez gardło) do ochraniania osadników w Kompanii Kolonizacyjnej, służyłem w sklawińskiej armii. Nikt, komu zdarzyło się walczyć z nekromanckim pomiotem, nie wątpi w istnienie ciemnych sił.
- Ciemny to ty jesteś, chłopcze – zaśmiała się Liwia. – I nie próbuj imponować historiami o swoich wyczynach wojennych. Na pewno dali cię do kuchni. A te blizny sam sobie zrobiłeś przy goleniu. Poza tym, pomyśl – wezwali demona, żeby im pożarł wszystkie kobiety i dzieci?
- Może złożyli je w ofierze. Składali zwierzaki, a jak ich zabrakło, zabrali się za własne kobiety – nie dawał za wygraną Ladislas.
- Tu nie ma żadnych śladów składania ofiar – powiedział doktor, który właśnie oglądał dziwny, czarny kamień. – Nietypowe, bo jest tu ołtarz... W ogóle to jest niezwykłe, bo ołtarz stoi na środku, jakby to on był najważniejszy, nie posąg bóstwa.
Ladislas poszedł w kierunku ołtarza. Najpierw spojrzał na drewniany posąg. Z grubsza przypominał on człowieka – i to, co bardzo dziwne, prawidłowej postawy, nie takiej jak tubylcy. Jego twarz była grubo ciosana, lecz mimo wszystko rysy wydawały się z jakiś sposób znajome – choć Korwin nie był w stanie przypomnieć sobie, z kim mu się kojarzą. Nie zastanawiał się jednak nad tym dłużej, bo jego wzrok przykuł stojący przed posągiem głaz – jak twierdził doktor, ołtarz. Lśniący, czarny kamień sprawiał niesamowite wrażenie. Wręcz hipnotyczne. Korwin patrząc na niego. czuł pustkę w głowie, nie był w stanie zebrać myśli, czy choćby oderwać wzrok od głazu. Jakby wszystko... przestało go obchodzić.
Nagle coś go wyrwało z otępienia. Zamiast swojego odbicia w zwierciadle kamienia, ujrzał szpetną gębę tubylca. Natychmiast się odwrócił. Jednak to nie było złudzenie. W wejściu do chaty, stał jeden z rdzennych mieszkańców wyspy.
- Czego chcesz? – spytał się szlachcic tubylca.
Ten wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
- Czemu nie składacie ofiar swojemu bożkowi? – Korwin wskazał na posąg.
Przybysz znów wzruszył ramionami i odpowiedział ,,uczebe”.
- A może składacie, co? Coście zrobili ze swoimi kobietami, a?
Po raz kolejny ta sama reakcja.
- Oni tak na wszystko odpowiadają – powiedziała Liwia. – Próbowałam dać jednemu spodnie, bo wstyd, że tak biegają z... ze wszystkim na wierzchu – zarumieniła się lekko. – Nie wziął, a jak próbowałam go namówić, to powiedział właśnie ,,uczebe” i sobie poszedł.
- Ja ci dam ,,uczebe” łobuzie! – zdenerwował się Ladislas. Wyciągnął szablę i wykręcił nią młynka, po czym wycelował w tubylca. – Gadaj, albo zobaczysz!
Jaka była reakcja dzikusa? Popatrzył przez moment, jak zwykle bez większego zainteresowania, po czym sobie powoli odszedł.
Liwia parsknęła śmiechem.
- Jakiś ty groźny... Wszyscy się ciebie boją.
- Mów co chcesz – powiedział Korwin, chowając szablę – ale ja i tak poproszę ojca Matiasa, żeby wyegzorcyzmował to miejsce. I będę miał oko na te paskudy.

Kapelan Matias na prośbę Korwina owszem, pokropił to miejsce wodą święconą i wymamrotał kilka modlitw – ale bez większego przekonania. Jedynym skutkiem, jaki mogłyby odnieść jego egzorcyzmy, byłoby ewentualnie to, że ciemne siły wyniosły by się, obrażone tak lekceważącym traktowaniem. I to zarówno ze strony swoich domniemanych wyznawców – tubylcy nigdy nie odprawiali żadnych obrzędów, a wszelkie pytania o nie, zbywali rzecz jasna ,,uczebe”.

Tymczasem minęło kilka miesięcy. Osadnicy na dobre zadomowili się na Sankt Theophil i wydawało się, że los ich poprzedników na zawsze pozostanie nieznany. Nawet do tubylców się przyzwyczajono – w końcu w żaden sposób nikomu nie wadzili. Z biegiem czasu stali się po prostu... czymś w rodzaju elementu krajobrazu.

- Proszę, świeża porcja na kolację! – krzyknął Ladislas, wnosząc do domku Liwii naręcze zerwanych owoców.
- Dzięki, weź je połóż na stole – odmruknęła medyczka, która leżąc na swoim posłaniu, wertowała jakąś książkę.
Tylko tyle? A całus na podziękowanie?
- Daj spokój. Sama sobie mogę zrywać.
- Akurat, nie weszłabyś na drzewo.
- Żebyś wiedział, że bym weszła. Tylko po co, skoro mam ciebie?
- Ha! Czyli jednak coś w twoim życiu znaczę.
- Ech, nie będę rozwiewała twoich pięknych złudzeń i tak jesteś wystarczająco pokrzywdzony przez los.
Ladislas przysiadł na ławeczce i westchnął – Ech, zapaliłbym fajkę. Po co zakładać kolonię, w miejscu, w którym nie ma ani złota ani tytoniu? Dobrze, że chociaż jest z czego pędzić bimber. A i te nadrzewne oszołomy chyba mają jakieś swoje grzybki, czy ziółka, sądząc po zachowaniu.
Liwia prychnęła w odpowiedzi – I bardzo dobrze, że nie ma tytoniu, zasmrodziłbyś mi cały dom tym świństwem! A kolonia jest tu dlatego, że ta wyspa ma być punktem wypadowym, do kolonizacji kontynentu. No wiesz, taką stacją na trasie, żeby statki miały gdzie uzupełnić zapasy i tak dalej.
- Wiem, wiem, tak tylko gadam.
- Poza tym dobrze ci zrobi odwyk. Od palenia można się wykończyć.
- A tego byś nie chciała.
- Pewnie, sama bym musiała zbierać owoce i rąbać drewno.
- To co, nic by ci nie było szkoda, jakby mnie szlag trafił?
- Nic.
- Nic? – Korwin, podchodząc w jej stronę zrobił tak żałosną minę, że dziewczyna się roześmiała.
- No, może troszeczkę.
Ladislas stanął nad leżącą Liwią. Medyczka uniosła wzrok i spojrzała na niego z spode łba.
- No? Co tak nade mną stoisz?
Mężczyzna nachylił się niżej, opadając na kolana.
- Spytam cię raz, ale naprawdę tylko raz – jak odpowiesz ,,nie” to dam ci spokój. Wyjdziesz za mnie? Nie bój, się, mów co czujesz. Wytrzymam jakoś.
Liwia zagryzła wargi. Wypuściła z ręki książkę, która upadła na podłogę. Przez moment bez słowa patrzyli na siebie. W końcu Ladislas westchnął i zaczął wstawać. – No dobrze. To ja już sobie pójdę.
- Tak – wykrztusiła Liwia.
- Słucham?
- Tak! Oczywiście, że wyjdę za ciebie, ty głupku! Myślałam, że nigdy się nie odważysz mnie o to zapytać!
- Więc... Ty mnie też... Ale naprawdę? Nie żartujesz znowu ze mnie?
- Nie....
- Powaga?
- Jak diabli.
- O rany, no... Nie wiem... Tak się cieszę... Ja... No...
Liwia roześmiała się głośno, unosząc się nieco na ramieniu.
- No nie plącz się już. Nie wiem, jak jest u was w Sklawinii, ale w cywilizowanych krajach w takich sytuacjach kawaler całuje damę.
- Naprawdę... Mogę?
- Do licha, przed chwilą zgodziłam się zostać twoją żoną, to ci nie wystarczy?
Korwin przysunął swoją twarz do uśmiechniętej twarzy Liwii. Delikatnie odgarnął jej opadające włosy, po czym powoli pocałował ją w usta. Ona wysunęła rękę, obejmując go wpół. W odpowiedzi on także ją przytulił.

Ladislas obudził się i przeciągnął, aż kości zatrzeszczały. Jeszcze w sennym otępieniu, rozejrzał się po chatce. To był domek Liwii... co znaczyło, ze to wszystko nie było snem. I nie tylko to. Korwin już wiedział, co go obudziło. Liwia krzątała się przy stole szykując śniadanie i podśpiewując. Właśnie zauważyła, jak się obudził. Gdy uśmiechając się, spojrzała na niego, a delikatne promienie słońca, oświetliły jej twarz, wywołując lśniące refleksy w jej ciemnych włosach i podkreślając wesołe ogniki w oczach, był pewien, że to najpiękniejszy widok, jaki widział w życiu.
- Wstawaj, nie myśl sobie, że teraz ci odpuszczę. To, że będę twoją żoną, nie znaczy, że od tej pory ja będę harować, a ty się wylegiwać – powiedziała.
Roześmiał się głośno, zrywając się z łóżka.
- Nigdy się nie zmienisz! – krzyknął.
- A powinnam?
- Broń Boże! Przecież za to, cię kocham... Między innymi – powiedział, stając koło niej i obejmując ją.
- I tak oto potomek wielce szlachetnego rodu Korwinów wychodzi za prostą, pracującą dziewczynę bez tytułu.
- Nie, wręcz przeciwnie, to świetnie zapowiadająca się, młoda, inteligentna absolwentka Akademii wiążę się, że zubożałym awanturnikiem i włóczęgą, który nie nic prócz szabli i tytułu.
- Czyli twierdzisz, że, jakby nie patrzeć, to mezalians z obu stron? – roześmiała się Liwia.
- I dlatego właśnie jesteśmy parą idealną – odparł Ladislas, zanim ją pocałował.

Im dalej, tym bardziej bolesne są to wspomnienia. Bo przecież w tym momencie to się powinno zakończyć - ,,i żyli długo i szczęśliwie”. Ale nie. Dalszy ciąg tej historii nie jest bynajmniej długi – a i szczęśliwy, też nie sądzę.

Ladislas siedział sobie na ławeczce na placu pośrodku osady. Leniwie przypatrywał się, jak tubylcy skaczą po gałęziach. Ostatnimi czasy jakoś częściej zaglądali do osadników. Poza tym wydawali się nieco bardziej ożywieni. Korwinowi zdarzało się czasem przyłapać któregoś z nich, jak z dziwnym uśmiechem i błyskiem w oku przypatruje się uważnie kolonistom.
Ladislas wręcz przeciwnie. Od jakiegoś czasu czuł się jakby otępiały. Machinalnie wykonywał codzienne obowiązki, ale na niczym nie potrafił się skupić. Zresztą podobne objawy udzieliły się wielu innym osadnikom. Może po prostu opuścił ich pionierski entuzjazm, ustępując rutynie i prozie codziennego życia?
Liwia żartowała, że może to zimowa depresja – ale w tym rejonie szczerze mówiąc, zima niewiele różniła się od lata. Może zatem wręcz przeciwnie – było to rozleniwienie tak typowe dla mieszkańców ciepłych krajów? Tak czy inaczej, Liwia szybko przestała żartować, bo też i do śmiechu jej nie było. Pewnego dnia stwierdziła wręcz, że od ich ślubu Ladislas przestał się nią w ogóle interesować. A on jakoś nie miał siły się z nią kłócić.
Tylko doktor wciąż kipiał zapałem i z entuzjazmem badał dziwy Nowego Świata. Zresztą, o wilku mowa. Właśnie przystanął przed ławeczką Korwina, parę razy odsapnął, otarł chustą spoconą łysinę, po czym klapnął koło Sklawinianina.
- Tu jest tyle nowych okazów, że chyba życia mi nie starczy, żeby je skatalogować – zwrócił się do Ladislasa.
Mężczyzna skinął tylko głową. Cóż, jeśli mędrek chciał zmarnować resztę życia na zginanie karku w poszukiwaniu roślinek, to jego sprawa.
- A przecież zbadaliśmy dopiero wschodnią część wyspy! – dodał doktor. - Pora zobaczyć, co jest na zachodzie.
,,Faktycznie” pomyślał Ladislas. ,,W zasadzie... Czemu nie? Zawsze to jakaś rozrywka”.
- Pozwólcie, że najpierw sprawdzę, czy nie ma tam żadnych niebezpieczeństw. – powiedział Korwin, wstając.
- To może od razu pójdę z wami? – spytał się akademik.
- Nie, nie... Nie możemy ryzykować utraty jedynej osoby, która naukowo zbadała tą wyspę. Proszę pomyśleć, co by to była za strata dla nauki? – szczerze mówiąc, po prostu nie uśmiechało mu się towarzystwo doktora. Chciał się trochę rozerwać i rozprostować kości, a nie niańczyć zdziwaczałego starca. – Kiedy już... zbadam teren, to co innego.
Doktor zgodził się.
Ladislas ruszył w kierunku domu, żeby się spakować. Po drodze podgwizdywał. Na myśl o wyprawie wrócił mu humor.
Nagle jego wzrok padł na Kusego, siedzącego sobie na wielkim kamieniu przed chatką i gapiącego się gdzieś w górę. Zwalisty marynarz był jedyną osobą z załogi statku, która zdecydowała się zostać wraz z osadnikami na Sankt Theophil.
- Nie siedź na kamieniu, bo wilka złapiesz – przyjacielsko poradził mu Korwin.
Kusy powoli opuścił głowę i spojrzał na Sklawinina, a na jego twarzy pojawił się wyraz wzmożonego wysiłku umysłowego. W końcu burknął – Nie gadaj, tu nie ma wilków. Tu nic nie ma.
Ladislas machnął ręką. – To takie sklawińskie powiedzenie. To znaczy, że... Dobra, nieważne.
Kusy kiwnął głową, po czym wrócił do gapienia się na korony drzew.
- Co tam takie ciekawego widzisz, a? – spytał się go Ladislas.
- Tak se myślę, że oni nie mają wodza – powiedział osiłek.
- ,,Myślę” powiadasz? Ha... Chwila, jacy „oni”?
No ci – Kusy wskazał palcem na drzewa.
Ladislas spojrzał w tamtą stronę. Z niektórych gałęzi zwieszali się na swoich długich ramionach tubylcy. W tym momencie wszyscy patrzyli na dwóch mężczyzn. Był to dość niezwykły jak na nich objaw zainteresowania.
- Ano nie mają. – przytaknął Korwin. – Jak to mawia doktor, „żyją w nieskażonym stanie pierwotnej niewinności, nie znając panów ani sług” (mówiąc to Ladislas, w końcu szlachcic – choć ubogi – skrzywił się). A po mojemu, to są po prostu za głupi. Spójrz, jak wiszą na tych drzewach. To ludzie, czy małpy? A w zasadzie... To co cię to obchodzi?
- Bo tak żem se uwidział, że mógłbym nim zostać. Znaczy się wodzem. – stwierdził Kusy.
W pierwszym momencie Ladislasa zatkało, a po chwili parsknął śmiechem. – Już widzę, jak się ciebie będą słuchać. No, ale w końcu znalazłeś towarzystwo, gdzie możesz zabłysnąć. Powodzenia, małpi królu!
Śmiejąc się i nie czekając na odpowiedź Kusego, Korwin ruszył w kierunku chatki, która od jakiegoś czasu należała do niego i do Liwii.
Wszedł do środka. Domek był niewielki, ale schludnie urządzony – co, rzecz jasna nie było jego zasługą. Liwia zadbała nawet, aby na stole stały kwiaty. Ladislas otworzył swój kufer, wyjął podróżną torbę i zaczął pakować rzeczy, które mogły przydać mu się na wyprawie, takie jak kompas, czy luneta. Rzecz jasna zamierzał też zabrać pistolet i zapasik prochu – niby do tej pory nie spotkał tu nikogo, ani niczego groźnego, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże – oraz suchy prowiant. Na pakowaniu zastała go Liwia, która właśnie weszła do chatki.
- Gdzieś się wybierasz? – spytała z lekkim niepokojem, stając nad nim.
- A tak. – odparł Korwin, nie przerywając pakowania. – Doktor przypomniał mi, że nie zbadaliśmy zachodniej części wyspy. Uznałem, że warto by się tym zająć.
- Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało – powiedziała jego żona, marszcząc brwi.
- Wiem, jakoś tak o tym nie pomyślałem.
Kiedyś Liwia odpowiedziała by mu coś w stylu ,,nic dziwnego, myślenie chyba nieczęsto ci się zdarza, co?”, ale tym razem nie zrobiła tego. Prawdę powiedziawszy, była dość mocno zaniepokojona ostatnim, dziwnym zachowaniem męża. Jeszcze bardziej martwiło ją to, że wielu innych mężczyzn z wioski również dziwnie się zachowuje. Bała się najgorszego – że jest to spowodowane nawrotem hipotetycznej zarazy, która mogła zabić poprzednich osadników. Jednak fakt, że to dziwne osłabienie dotyka głównie mężczyzn, nie pokrywał się z tą teorią.
- Wiesz, ostatnio byłem jakiś taki... przymulony. Rozleniwiłem się, niedługo, a porosnę tłuszczem... o ile się da na samych owocach – zaśmiał się. – Trochę ruchu dobrze mi zrobi. – Wstał cmoknął żonę w czoło. Ona lekko zadrżała. – Coś się stało? – spytał z niepokojem Korwin.
Liwia milczała. Szczerze mówiąc, to miała... jakieś złe przeczucia. Przez moment chciała prosić męża, aby został w domu, ale zmieniła zdanie. Był taki ożywiony, wrócił mu humor... Może faktycznie ta wycieczka była mu potrzebna. Dlatego w końcu odpowiedziała – Nie, nie, nic takiego.
- Nie martw się – powiedział Ladislas, przytulając żonę. – Wiesz co? Poproszę chłopaków, żeby mieli na ciebie oko.
- Ty zazdrośniku, dobrze, że pasa cnoty mi nie założysz – Liwia postarała się, aby jej śmiech zabrzmiał szczerze. Korwin jej zawtórował. – A co, jak się ma taką żonę, to strach ją zostawiać samą! Nie no, żartuję, miałem na myśli, żeby się tobą zaopiekowali, jak mnie nie będzie. To znaczy, nie martw się – dwa dni, góra trzy i jestem z powrotem.
- Uhm. Wiesz co?
- Co?
- Uważaj na siebie.
- A kiedyś mówiłaś, że jakby co, to nie będziesz mnie żałować.
- Kłamałam. Takiego naiwniaka jak ty, łatwo nabrać.
- Heh. Ty też uważaj na siebie, mała.

Tyle czasu minęło, a mnie wciąż dręczy pytanie – czy gdybym wtedy został, wszystko potoczyłoby się inaczej? I to pomimo tego, że już setki razy sobie na nie odpowiadałem. Gdybym został, najprawdopodobniej stałoby się ze mną to, co z innymi. Być może byłbym nawet jednym z tych, którzy... Nie. Tego nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić.

Korwin był już w drodze powrotnej do osady. Przebycie drogi na zachodni kraniec wyspy zajęło mu dwa dni – ale warto było. Może nie miał poetyckiej natury, ale nawet on był w stanie zachwycić się pięknem przyrody. Soczysta zieleń krzewów i liści drzew uspokajała patrzącego. Co lepsze, nie była to ta tępa bezmyślność, jakiej doświadczał ostatnimi dniami, ale prawdziwy spokój, oczyszczający duszę i skłaniający do rozmyślań. A było nad czym rozmyślać. Teraz dopiero jakby dotarło do niego, jak się zachowywał ostatnimi dniami. Całkowicie zaniedbywał Liwię – w ogóle z nią nie rozmawiał, wszelkie próby rozmowy czy okazywania czułości zbywał. A nie mógł się usprawiedliwiać zmęczeniem czy brakiem czasu – bo w zasadzie nic nie robił. Całkowicie zmarnował ostatnie dni, sam nie wiedział na co. Ale teraz to się zmieni. I trzeba będzie też zagonić chłopaków do roboty. Już na statku Ladislas cieszył się pewnym autorytetem wśród osadników, jako człek bywały na świecie, również w egzotycznych krainach, były żołnierz, no i w końcu szlachcic (choć ubogi) a od czasu osiedlenia na wyspie stał się kimś w rodzaju ich przywódcy. I teraz zrozumiał, że dłużej być tak nie może. Przez brak roboty ludziom głupoty do głowy przychodzą – wiedział to, z czasów służby w wojsku. Już on coś wymyśli, żeby zagonić chłopaków do roboty i wyrwać ich z tego otępienia.
Nienaturalna cisza, jaka panowała w pozbawionej zwierząt dżungli też początkowo ułatwiała mu zebranie myśli. Jednak stopniowo, zaczynała mu się wydawać coraz bardziej złowieszcza. Może była to po prostu wina kierunku, w jakim zaczęły podążać myśli Ladislasa. Zaczął sobie przypominać, jak ostatnio zaczęli się zachowywać tubylcy. Ciągle kręcili się wokół osady. Uważnie obserwowali kolonizatorów. I teraz Korwin mógłby przysiąc, że zdarzało mu się czasem kątem oka zauważyć, jak na ich topornych twarzach pojawia się złośliwy uśmiech a oczy błyszczą jakąś plugawą żądzą. Czemu wcześniej tego sobie nie uświadomił i nie zareagował? Czyżby te kreatury jednak coś knuły? Nie zdziwiłby się.
I to z powodu właśnie tych myśli, w miarę jak szedł w stronę wioski, coraz bardziej przyspieszał kroku.
W końcu wyszedł z zarośli i skierował się na placyk pośrodku osady. Było na nim pełno ludzi. Chyba prawie wszyscy osadnicy. Mężczyzny stali na środku. Nie wyglądali najlepiej - przygarbione sylwetki, mętne spojrzenia. Dookoła nich kręciły się kobiety – zaciekle o czymś dyskutując, niektóre najwyraźniej ochrzaniały za coś swoich mężów. Wśród nich była też Liwia. Kiedy zobaczyła Ladislasa, natychmiast do niego podbiegła, rzucając mu się na szyję.
- Dobrze, że jesteś – powiedziała. Korwin był zaniepokojony wyrazem jej twarzy – była najwyraźniej czymś zdenerwowana, albo nawet przestraszona.
- Co tu się dzieje, mała? – zapytał.
- Słuchaj, zaraz po tym, jak wyruszyłeś, Kusy poszedł do tubylców. – zaczęła Liwia gorączkowym głosem. Wdrapał się na jedno z ich drzew i wszedł na platformę. I do tej pory tam siedzi. Chyba.
- No tak. Małpi król... – mruknął Ladislas.
- Ale to nie jest najgorsze. Parę godzin temu, doktor przechodził sobie pod tymi ich drzewami. No i nagle... Dwóch tubylców zwiesiło się z gałęzi i błyskawicznie wciągnęli go na górę, tylko krzyknąć zdążył. I to... krzyknął tylko raz. Boję się, że...
- Ladislas zwrócił się do pozostałych mężczyzn. – I co? Żaden z was nie poszedł sprawdzić? W kupie powinniście pójść i zrobić porządek.
- Zero reakcji z ich strony. Liwia z rozpaczą pokręciła głową. – Oni zupełnie... Odlecieli. Jakby byli w transie. To chyba jednak jakaś zaraza.
- Szlag... – zaklął Korwin. – Jeszcze tego brakowało. Dobra... Najpierw pójdę zobaczyć, co się stało z doktorem, a potem..
Liwia szeroko otworzyła oczy i przycisnęła się do męża. – Proszę... Nie zostawiaj tu nas. Nie zostawiaj mnie! – powiedziała błagalnym, przerażonym głosem.
- Kochanie, muszę tam iść – Ladislas starał się, aby jego głos brzmiał łagodnie i uspokajająco, ale stanowczo. – Jeśli te stwory coś zrobiły doktorowi i Kusemu, to musimy o tym wiedzieć, żeby zdecydować, czy przygotować się do obrony przed nimi... Żeby wiedzieć, co mamy zrobić. Nie możemy przecież stać z założonym rękoma i czekać, co będzie dalej, prawda?
- Masz rację – odpowiedziała Liwia, zagryzając wargi. – Ale jeśli okaże się, że... – nie była w stanie mówić dalej.
- Tak, tak – powiedział Ladislas, uspokająco głaszcząc ją po głowie – Jeśli będzie niebezpiecznie, natychmiast wrócę. Nie martw się – wejdę na te ich drzewo, zobaczę co się dzieje i tyle. Na pewno okaże się, że doktor siedzi sobie wśród nich i sobie ich bada, zapomniawszy o Bożym świecie. A może małpi król Kusy zrobił go swoim kanclerzem – Sklawinianin zaśmiał się. Jednak jego żona nie wyglądała na przekonaną.
- Nie ruszajcie się nigdzie, moje panie – zwrócił się Ladislas do zgromadzonych kobiet. – Zaraz wrócę. – pocałował żonę, po czym ruszył w stronę drzew zajmowanych przez tubylców.

Cierpliwości, już zmierzam ku końcowi.

Ladislas stanął po jednym z drzew, na których opierała się główna platforma mieszkalna tubylców. Zadarł w górę głowę. Nigdzie nie było widać ani śladu mieszkańców. Gdzieś poszli? Cóż i tak trzeba to było sprawdzić. Korwin wziął szablę w zęby, jak przy abordażu, poprawił za pasem pistolet, po czym zaczął się wspinać po jednej ze zwieszających się z drzewa lian.
W końcu wszedł wystarczająco wysoko, aby wystawić głowę i zobaczyć, co się dzieje na platformie. Widok sprawił, że niemal spadł z liany.
Na obrzeżach platformy zgromadzili się tubylcy. Siedząc w kucki i miarowo się kiwając, jakby w takt jakiejś monotonnej muzyki, którą tylko oni sami słyszeli, przyglądali się scenie, która rozgrywała się pośrodku.
Wewnątrz ich kręgu stały trzy postacie. Dwóch tubylców i Kusy. Podobnie jak wszyscy inni zgromadzeni, był on pozbawiony ubrania. Byli oni ustawieni w trójkąt. Stali od siebie w pewnych odległościach i co chwila rzucali sobie jakiś okrągły przedmiot. Na pierwszy rzut oka przypominało to zwyczajną grę w piłkę. Jednak przeczyły temu ich ruchy – monotonne, jednostajne, pełne namaszczenia, jakby to był jakiś rytuał. Również przedmiot, którym rzucali nie pasował do beztroskiej zabawy.
Była to głowa doktora. Nawet z tej odległości Korwin mógł dostrzec na pokrytej krwią twarzy przedśmiertny wyraz strachu i cierpienia. Nieco z boku od trójki leżały porozrzucane kości – skrzętnie oczyszczone z mięsa. Zresztą niektórzy z przyglądających się upiornej grze tubylców trzymali w swych łapach kości, które od czasu do czasu pogryzali.
Ladislas przypatrywał się tej scenie, nie zdolny uczynić ruchu, ani odezwać się. Nagle jednak jeden z siedzących tubylców podniósł się i wyciągnął rękę w jego stronę. Korwin został zauważony. Pozostali tubylcy również zaczęli się podnosić, a trójka zaprzestała gry. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, a na ich twarzach pojawił się ten wyraz złośliwości, który już kiedyś zdążyło się zauważyć Ladislasowi.
Korwin wyrwał się z szoku. Natychmiast zeskoczył z drzewa – nie było tak wysoko, a do tej pory tubylcy sprawiali wrażenie dużo powolniejszych, gdy kroczą po ziemi.
Stanął na twardym gruncie i odwrócił się, aby spojrzeć, czy go ścigają. W ślad za nim, z drzewa zeskoczył Kusy – zadziwiająco lekko, jak na swoją posturę, tym bardziej, że wyglądał jeszcze bardziej niezgrabnie niż zwykle – jakby w jakiś sposób upodobnił się do swoich nowych przyjaciół. Ladislas odniósł dziwne wrażenie, jakby nawet twarz byłego marynarza nabrała cech charakterystycznych dla tubylców. Pozostałe stworzenia na razie stanęły na krawędzi platformy, przyglądając się.
Ladislas zmierzył wzrokiem swojego dawnego towarzysza.
- O co tu chodzi?! – wrzasnął. – Czemu pozwoliłeś im zabić doktora?
Kusy przez moment milczał, po czym wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
- Co?! Już cię całkiem przerobili na swoją modłę? Zwariowałeś?
Kusy nie odpowiedział. Jedynie wyciągnął przed siebie ramię, wskazując na Korwina, po czym pytającym wzrokiem spojrzał w kierunku tubylców. Ci chórem stwierdzili ,,uczebe”.
Na te słowo Kusy natychmiast ruszył do ataku na Ladislasa, młócąc swymi potężnymi ramionami. Korwin nie miał problemów z odparciem tego bezładnego ataku – jedno pchnięcie szablą i zdrajca padł na ziemię. Jednak w ślad za nim, tubylcy zaczęli zeskakiwać z drzew. Po chwili Sklawinianina otoczył ich tłum. Rzucili się na niego całą gromadą. Udało mu się ciąć kilku z nich – ale było ich zbyt wielu. Jednemu w końcu udało się wyrwać mu szablę, a drugi w tym czasie ugryzł go w udo. Przez moment Ladislasowi śmierć zajrzała w oczy, ale w tym momencie przypomniał sobie o pistolecie. Wyrwał go zza pasa, po czym strzelił w łeb tubylca, który trzymał go za lewą rękę. Huknęło i stwór padł, a jego pobratymcy ze strachem odskoczyli.
Korwin odetchnął z ulgą, po czym machnął pistoletem w stronę wrogów. Na widok lufy instynktownie się odsuwali.
- No dranie, jednak coś was rusza? Gdzie wasz stoicki spokój, co? – Niech Bóg błogosławi tego, kto wynalazł dwustrzałowy pistolet – dzięki temu miał wyjście awaryjne, gdyby jednak któraś z kreatur zechciała zaryzykować. No, ale nie miał przecież szans w starciu z całym plemieniem. Musiał jak najszybciej powiadomić Liwię i zadbać o bezpieczeństwo jej, oraz innych kobiet, a także ich chorych mężów. Zaraz! Ladislas przypomniał sobie dziwne zachowanie Kusego. Ostatnie wydarzenia zaczynały się układać w jedną całość – która wcale mu się nie podobała. Dosyć! Nie było czasu na rozmyślanie.
- Niech no który spróbuje za mną iść, a pożałuje! – krzyknął Korwin, dla pewności, że zostanie zrozumiany wskazując na pistolet. Nieniepokojony przeszedł wśród tubylców, którzy rozstępowali się przed nim, trzymając się w bezpiecznej odległości. Jednak ich twarze wykrzywiał ten obrzydliwy, wredny uśmiech.
Gdy tylko oddalił się od nich, zaczął biec. W kilka chwil był już w osadzie. Nikogo tu nie było. Biegał od jednej chaty do drugiej, ale wciąż nikogo. Tubylcy też go nie ścigali. Dobra. Najważniejsze, to nie dać się panice. Starał się nie myśleć tym, co się mogło stać. Postanowił , że zanim ruszy na poszukiwania, naładuje do końca pistolet. Gdy kończył to robić, usłyszał przeraźliwy krzyk. Dobiegał od strony leż tubylców – choć nieco innego rejonu, niż ten, gdzie rozegrała się niedawna scena.
Natychmiast pobiegł w tamtą stronę. Gdy opuścił teren osady, dojrzał wygniecioną w zaroślach ścieżkę – duża grupa osób niedawno tędy szła i to z trudnościami, jakby jakby część z nich się szamotała i próbowała uciec.
Podążając po śladach, dotarł do chatki, którą nazywali ,,świątynią”. Na zewnątrz było kilku tubylców.
Nie zwracając na nich uwagi, Ladislas wpadł do środka.
Pierwszym na co zwrócił uwagę (a może po prostu jego umysł początkowo nie dopuszczał do siebie pozostałych widoków) był kamień. ,,Ołtarz”. Choć wciąż był czarny, jak noc, na jego powierzchni co jakiś czas pojawiały się czerwone błyski. Głaz roztaczał jakąś dziwną, jakby... najlepszym słowem, choć to bez sensu, byłoby ,,duszną” aurę. Korwinowi wydawało się, jakby kamień wydawał jakieś jednostajne niskie, buczące dźwięki, niemal na granicy słuchu.
I wtedy rozejrzał się po całej świątyni. Była ona pełna mężczyzn – zarówno tubylców, jak i osadników. Jedni i drudzy w najlepszej komitywie oddawali się uczcie. Ich twarze i dłonie były uwalane krwią.
Kobiety z osady też tam były. I można by rzecz, że też uczestniczyły w uczcie – z tym, że to je jedzono. Na ich szczęście, chyba wszystkie były już martwe. Siedząca pod ścianą istota, która kiedyś była cieślą z osady, właśnie wbijała zęby w ramię Liwii.

Niezbyt dobrze pamiętam, co się stało potem. W każdym razie, jakoś stamtąd się wydostałem. Nie odzyskałem ciała Liwii. Kiedy jakiś czas później udało mi się zakraść do świątyni, nie zostało już nawet kości. Moja kochana nie ma nawet grobu.
Wiem już, co znaczy ,,uczebe”. ,,Niepotrzebne”. W żałosnej egzystencji tych stworzeń, prawie nic nie jest potrzebne. A skoro jest niepotrzebne, to po co ma istnieć? To samo tyczy się kobiet. Po co nieśmiertelnej rasie dwie płcie? A tak, te plugastwo jest nieśmiertelne. Parę dni później, widziałem jak Kusy – dopóki jeszcze byłem w stanie go rozróżnić – chodzi sobie jak by nigdy nic, a jestem pewien, że cios, który mu wymierzyłem, był zabójczy. Tak samo wielu innych, których udało mi się dorwać.
Moi dawni towarzysze już całkowicie upodobnili się do rdzennych mieszkańców wysp, najwyraźniej jakakolwiek różnorodność w wyglądzie jest ,,uczebe” – zresztą, kto wie, może wszyscy oni pochodzili z pierwszej partii osadników? Może tak naprawdę nigdy nie było żadnych tubylców... Nie wiem, co powoduje tą okropne przemianę. Czy ten przeklęty kamień? (próbowałem go po kryjomu zniszczyć, nie udało się nawet zarysować). Czy obecność innych przemienionych? Coś w wodzie? Powietrzu? Nie wiem czemu kobiety tej przemiany nie doświadczyły – może ich bardziej uczuciowa i wrażliwa natura nie pozwalała na całkowite wyssanie uczuć? Może z podobnego powodu tak pełen pasji zdobywania wiedzy człowiek jak doktor, również nie był,,godzien” jej dostąpienia? Czemu ja sam ocalałem? Czy uratowało mnie to oddalenie się od źródła, w krytycznym momencie przemiany?
Po tym wszystkim życie kreatur niemal wróciło do normy. Wygląda na to, że ożywiają się jedynie podczas końca cyklu przemiany – i łączącego się z tym niszczenia wszystkiego, co jest ,,uczebe”. Niemal, bo jestem tu ja. Bez przerwy krążę po okolicy, kiedy się da, wyłapując kreatury. Nie jest to łatwe, bo nie oddalają się od wioski, ale zabiję tylu, ilu zdołam. Zapamiętajcie – jedynym sposobem, aby nie powrócili, jest ucięcie głowy. No i spalenie, rzecz jasna.
Poza tym, ich życie duchowe odżyło. W świątyni znów odbywają się rytuały przebłagalne. Wiecie kto jest ich bóstwem? Ja. Jestem ich bóstwem śmierci, tym który uderza znienacka, by pozbawić ich życia. Jestem dla nich personifikacją ,,uczebe”, które bezczelnie wciąż trwa i trwa. Myślą, że skoro nie są w stanie mnie zniszczyć, to chociaż dam się przebłagać. Niedoczekanie. Choć minęło już tyle czasu, Liwia śni mi się noc. Przypominają mi się piękne chwile, jej głos, dź więk jej śmiechu, kolor jej oczu, dotyk jej włosów i skóry. I zawsze zrywam się spocony, gdy sen kończy się tym momentem, gdy poraz ostatni widziałem jej ciało.
Ach. Skoro zostałem ich nowym bożkiem, posąg w świątyni wymagał pewnych przeróbek. Musieli zmienić nieco jego twarz. Wiem już kogo przedstawiał przedtem. Tego nieszczęsnego człeka, którego spotkaliśmy przy lądowaniu. Mojego poprzednika (zapewne ten fakt – odmienność, indywidualność twarzy jest dla tych już całkiem jednakowych kreatur kolejnym dowodem na moją demoniczność).
Ale nie podzielę jego losu. Nie skompromituję się bezładnym bełkotem. Dlatego bez przerwy sobie powtarzam tą opowieść – po pierwsze, aby nie zwariować, po drugie, aby pamiętać. Gdy przybędzie kolejny statek, a kiedyś w końcu przybędzie, ja będę czekał. Opowiem przybyszom wszystko dokładnie, słowo w słowo. I powrócą, z bronią, którą pozabijają stwory, z ogniem i prochem którym zniszczą ich drzewa, ich mieszkania, ich plugawe miejsce kultu.
Nie uległem przemianie w kreaturę. Dlaczego? Bo wciąż mam uczucia. Pragnienia. A przede wszystkim jedno. Chcę zobaczyć, jak z twarzy stworów znika ten ich diabelski spokój i cynizm, a pojawia się strach i ból.