piątek, 28 lipca 2017

O paladynach i "praworządności dobrej" - polemika/tekst inspirowany

Szary Grabarz zamieścił na swoim blogu ciekawą notkę: http://szarygrabarz.blogspot.com/2017/07/paladyn-wzor-cnot-rycerskich.html, zapraszam do zapoznania się z nią. Notka dotyczy kwestii paladynów - na czym polega bycie paladynem i dlaczego wielu ludzi nie lubi tego typu postaci (z kolei notka Grabarza jest skutkiem dyskusji na stronie "Panie i Panowie, zagrajmy w RPG", więc to kolejne piętro polemiki). Generalnie się z nią zgadzam - aczkolwiek w paru aspektach widzę to nieco inaczej lub też chciałbym rozwinąć poruszane przez niego tematy. Poza tym, brakuje mi pomysłów na notki, polityka ostatnio była, trzeba napisać coś o erpegach, żeby mnie nie wyrzucili z blogów RPG i żebym mógł dalej zakłócać spokój anonimów swą obecnością.

WPROWADZENIE (przede wszystkim dla tych, którym nie chce się czytać oryginalnej notki)

Na początku należy zaznaczyć, że Grabarz w swojej notce odnosi się do paladynów tak, jak definiują ich starsze edycje d&d, które zresztą spopularyzowały ten archetyp postaci - czyli jako bohatera będące ideałem rycerza, z założenia praworządny dobry, z reguły jakoś powiązany z dobrymi siłami duchowymi (w przypadku d&d - dobrymi bóstwami). Odżegnuje się od rozwiązań wprowadzonych w późniejszych edycjach, w których paladyn jest wojownikiem JAKIEJŚ idei - niekoniecznie "praworządności dobrej" i może być np egzekutorem jakiegoś piekielnego boga mroku. I tej definicji ja też będę się trzymał.

CZEMU LUDZIE ICH NIE LUBIĄ

Grabarz słusznie zauważa, że obecnie ludzie nie za bardzo lubią paladynów. Postrzegają ich jako miałkich i płaskich, bo "postacie bez wad są nieciekawe". A jedynym pomysłem na "ubarwienie" paladyna jest "przedstaw go jako fanatyka". Grabarz dochodzi do niezbyt optymistycznej konkluzji, ze ludzie nie lubią paladynów, bo "nie jesteśmy dobrzy i nie chcemy nimi być". Bo ludzie są wredni i interesowni. Po części racja.
Generalnie, wydaje mi się, że można doszukać się bardziej prozaicznego powodu, dla których ludzie nie chcą się wcielać w paladynów - czy szerzej - w postaci praworządne dobre (dla uproszczenia, dalej "praworządny dobry" we wszelkich odmianach będę zapisywał jako PD). Bo tak jest trudniej - a dla niektórych - mniej ciekawie. "Praworządny dobry" to najbardziej ograniczający charakter. Bo generalnie prawo ogranicza bardziej niż chaos, a dobro bardziej niż zło. Zarówno prawo, jak i dobro wymagają zachowywania się w zgodzie z określonymi zasadami. Zło i chaos nie. Postać chaotyczna nie musi przestrzegać prawa, ale to nie znaczy, że ma moralny obowiązek zawsze, w każdej sytuacji je łamać, nawet jeśli się jej nie chce. To nie byłby "chaos" tylko "alternatywne prawo". Podobnie ze złą postacią - może się zachować dobrze, jeśli akurat będzie miała w tym interes - albo będzie miała kaprys. Nikt jej przecież nie rozliczy "Popełniłeś dziś za mało złych uczynków, szybko utop jakieś dziecko, bo będzie przypał". Wyjątkiem jest sytuacja, gdy postać jest złym kapłanem albo innego rodzaju bezpośrednim sługą mrocznych sił i musi świadczyć im usługi dla Sprawy. Praworządni dobrzy robią to, co powinni, chaotyczni źli - to, co chcą. Im bliżej na osiach w kierunku chaosu i zła znajduje się postać, tym większa swobodą cieszy się grać. A wielu graczy nie chce, żeby ich cokolwiek hamowało. Nie życzy sobie ograniczeń. Nie bez powodu, większość historii postaci jest konstruowana w taki sposób, żeby absolutnie nie dawać żadnych zahaczek. "Jestem sierotą, wychowałem się w niewielkiej wiosce bez nazwy, w której nie dzieje się nigdy nic ciekawego, nie należę do żadnej organizacji, nie mam życia prywatnego, nie mam przyjaciół poza drużyną, chodzę po świecie i szukam questów". Ba, jeśli MG próbuje grać charakterem postaci czy ich historią i wprowadzać jakieś ciekawe wątki uwzględniajace te aspekty, obrażają się, traktując to jako "czepianie się" i złośliwość.
Fajnie sobie czasem pograć bezideowym "poszukiwaczem przygód", ale wydaje mi się, że wcielenie się w postać z jasno określonym, wymagającym charakterem jest ciekawym doświadczeniem. Dotyczy to również paladynów.
Druga przyczyna jest nieco bliższa tej wskazanej przez Grabarza. Aczkolwiek chodzi tu nie tyle o to, ze ludzie są źli. Oczywiście, że są! Ale źli ludzie często lubią myśleć o sobie, jako o dobrych. Więc teoretycznie powinni lubić grać paladynami, żeby się podbudować. Zresztą, we współczesnej popkulturze jest pełno postaci, które w założeniu twórców mają być kryształowo dobre - tyle, że z reguły są to różnego rodzaju buntownicy i rewolucjoniści "ze złotym sercem", czyli raczej postaci chaotyczne "dobre". Chodzi bardziej o to, że współczesna kultura zabija wiarę w dobro, tak, jak je pojmują paladyni. Ciągle słyszymy o tolerancji, multi-kulti, neutralnością światopoglądowej, "wszystkie drogi są dobre", "tylko Sithowie myślą w kategoriach absolutów" i tak dalej. Nic dziwnego, że postać, która ma jasno określoną wizję świata opartą na rygorystycznym kodeksie moralnym, uważa że ta wizja jest lepsza od innych i chce aktywnie o nią walczyć, z marszu jest traktowana negatywnie. W oczach wielu współczesnych odbiorców, "postać praworządna dobra" w ogóle nie istnieje. A jeśli ktoś się uważa za praworządnego dobrego, to w rzeczywistości jest złym faszystowskim fanatykiem, kropka. Ponadto, ludzie obecnie wolą postaci wyluzowane. Nawet jeśli bohater ratuje świat, to powinien to robić z porywu serca, a nie w imię jakichś szczytnych ideałów, a po drodze powinien kląć, chlać, palić, lekceważyć świętości i autorytety. Bo jak nie, to jest sztywny, "boli go dupa", czy coś tam.

W KOŃCU KONKRETY (czyli pomysły, jak odgrywać paladyna i jak uczynić go ciekawą postacią).

Grabarz krytykuje ludzi, dla których jedynym pomysłem na "ciekawego" paladyna jest "Zrób z niego świra, fanatyka mordercę". I słusznie. To po części pokazuje to, o czym pisałem wyżej - ludzie nie wierzą w istnienie postaci praworządnych dobrych, dla nich to fanatycy z urojeniami. Jeśli paladyn ma być fanatykiem mordującym w imię swoich wierzeń, to usuwa to różnicę pomiędzy "Praworządnym DOBRYM" a "Praworządnym Neutralnym" lub "Praworządnym Złym". Z drugiej strony, nie można popaść w drugą skrajność i usuwać różnicę pomiędzy "PRAWORZĄDNYM dobrym", a "NEUTRALNYM dobrym". Paladyn powinien szanować prawo, powinien mieć swój kodeks honorowy. I właśnie to może go czynić ciekawą postacią. Jednym z najprostszych sposobów na dodanie dramatyzmu fabule oraz pogłębienie jakiejś postaci, jest postawienie bohatera przed konfliktem tragicznym, czyli, jak uczyli nas poloniści "konfliktem dwóch równorzędnych wartości". A przynajmniej równorzędnych dla danej postaci. W przypadku paladyna, może to być konflikt pomiędzy zobowiązaniami, a dobrem innych.
Jak pisze Grabarz: "Jeśli władzę w krainie sprawuje szaleniec wyniszczający ludzi, Paladyn może stanąć po stronie buntowników i nie stanie się przez to mniej praworządny. Jednak zanim dojdzie do organizowania rebelii, rycerz dobrze to przemyśli i sprawdzi czy na pewno wszystko jest takie, jak wydaje się na pierwszy rzut oka".
Drugie zdanie jest kluczowe i wskazuje na różnicę pomiędzy PD, a innymi dobrymi charakterami. Aczkolwiek, wydaje mi się, że należy posunąć się trochę dalej. Bo paladyn nawet po dokładnym sprawdzeniu stanu spraw i potwierdzeniu "Tak, to jest szaleniec wyniszczający ludzi" niekoniecznie musi dołączyć do rebelii. Dlaczego? Bo jest praworządny. Bo jak słusznie wskazał Grabarz - jest ideałem rycerza. A rycerz, ten żyjący zgodnie z etosem, szanuje prawowitego władcę i nie podniesie na niego ręki. Dobrym przykładem jest tu biblijna historia Dawida i Saula (co prawda, pochodzi ona z czasów przedrycerskich, ale dobrze ilustruje ten aspekt etosu - zresztą, możliwie, że w znacznym stopniu wpłynęła na jego ukształtowanie, w końcu etos ten w założeniu miał być chrześcijański - że nie do końca wychodziło, inna rzecz). Szalony król Saul chciał zabić Dawida, jak wiadomo, nie udało mu się to, ale zaciekle próbował, po drodze zabijając inne osoby, które stanęły mu na drodze.  Ale Dawid unikał konfrontacji, cały czas uciekał, ukrywał się. Nie tylko po to, by nie ryzykować swoim życiem - ale po to, by nie ryzykować konfrontacji z uświęconą osobą pomazańca. Dwukrotnie Dawid miał życie Saula w swoim ręku - raz, gdy król nieświadomie "za potrzebą" wszedł do jaskini, gdzie bohater ukrywał się przed nim. Drugi raz, gdy Dawid zakradł się do królewskiego obozu i stanął nad śpiącym monarchą. W obu przypadkach Dawid nie zabił króla (a nawet nie wziął do niewoli, chociaż w tym pierwszym przypadku ewidentnie mógł to zrobić) oraz zakazał swoim ludziom nastawania na  Saula. Motywacja Dawida była jasna - «Niech mię broni Pan przed dokonaniem takiego czynu przeciw mojemu panu i pomazańcowi Pańskiemu, bym miał podnieść rękę na niego, bo jest pomazańcem Pańskim». Jest to właśnie przykład postawy praworządnej dobrej "paladyńskiej". Postać neutralna dobra - a tym bardziej, chaotyczna dobra - zapewne w pierwszym przypadku skorzystałaby z okazji i wzięłaby szalonego króla do niewoli i obaliła go. Zresztą i w naszych czasach wielu ludzi uważa, że nie należy siłą występować przeciwko legalnej władzy, nawet jeśli czyni źle.
Postawa paladyna wobec złej władzy powinna brać pod uwagę kilka czynników.
1. Czy jest to prawowita władza? To kluczowe zagadnienie. Jeśli "szaleńcem szkodzącym ludziom" jest jakiś tyran/dyktator, który władze zdobył siłą, nie ma problemu. Jeśli prawowity monarcha/przywódca republiki - paladyn powinien mieć opory przed stanięciem przeciwko niemu.
2. Jakie są osobiste więzi paladyna z władcą? Zdawać by się mogło, pytanie absurdalne, bo przecież postać PD powinna być ponad osobiste relacje i "nie mieć względu na osobę". Ale tu nie chodzi o więzi "emocjonalne", tylko "prawno-honorowe". Otóż, wydaje mi się, że paladynowi powinno być trudniej wystąpić przeciwko własnemu suwerenowi, niż przeciwko - choćby prawowitemu - zagranicznemu władcy. Jeszcze trudniej mu będzie, gdy te więzi mają bliższy, bardziej konkretny charakter - np paladyn służył w królewskiej gwardii i osobiście składał przysięgę wierności monarsze.
3. Jak bardzo ten "szaleniec" "szkodzi ludziom". Jeśli polega to na nakładaniu wysokich podatków przeznaczanych na pomniki megalomanii, czy nawet wtrącaniu ludzi do więzienia, paladyn może mieć opory przed buntem. Jeśli władca masakruje wioski i składa ludzi w ofierze mrocznym bogom (albo własnemu sadyzmowi), paladyn może dojść do wniosku, że skoro władca narusza fundamentalne prawa boskie/naturalne, to sam się stawia poza nawiasem prawa i pozbawia legitymizacji.
Od natężenia tych czynników powinno zależeć, czy paladyn zdecyduje się wesprzeć otwarty bunt.
A co, jeśli nie? Pozostaje wiele innych możliwości zachowania.
1. Paladyn buntuje się, ale unika zbrojnej konfrontacji, stara się raczej pośrednio blokować jego złe działania (np. napaść na transport z więźniami, wypuścić ich wolno... podobnie, jak eskortę - bo to przecież wierni żołnierze króla, nie można ich karać za wykonywanie rozkazów albo uwalnia więźniów z twierdzy, starając się unikać walki ze strażnikami), uparcie deklaruje, że nie jest buntownikiem , tylko "legalną opozycją" i jego celem nie jest obalenie władcy, działa w nadziei, że Jego Wysokość wreszcie opamięta i wszystko wróci do porządku,
2. Walczy ze sługami władcy, ale unika konfrontacji z nim samym i łudzi się, że "To źli doradcy omamili króla, on sam na pewno chce dobrze, w końcu to pomazaniec boży/wybraniec narodu, nie może być zły... prawda?".
3. Stara się mediować pomiędzy złym władcą, a tymi, których on prześladuje - jak słusznie zauważył Grabarz, paladyn to nie tylko wojownik, ale również "dyplomata".
4. Dołącza do buntu, pokonuje władcę... ale go nie obala. W każdym razie nie oficjalnie. Umieszcza z honorami w areszcie domowym, a władzę oddaje w ręce regenta/rady królewskiej/parlamentu. Ewentualnie sam zostaje regentem/szefem rady, jeśli gracze i MG chcą się trochę pobawić w takie rzeczy. Zły władca panuje, ale nie rządzi. Nie można go pozbawić korony, bo to byłoby "niepraworządne", sprzeczne z uświęconym porządkiem, to on jest symbolem jedności państwa, gwarantem ciągłości władzy itd.
5. Poświęcić się w ramach manifestacji. Stanąć przed złym władcą, paść na kolana i powiedzieć "Najjaśniejszy panie, robisz żle! Błagam, zrozum to! Ja nigdy nie wystąpię przeciwko tobie, ale nie mogę brać udziału w tych niecnych planach, które snujesz na własną zgubę. Oddaję swój miecz i oddaję się do dyspozycji Waszej Wysokości". Oczywiście, jak pisałem w poście http://adgedeon.blogspot.com/2016/08/jesli-nie-zabijanie-w-rpg-to-co.html - śmierć postaci jest kiepskim rozwiązaniem w rpg, więc lepiej, gdyby władca wtrącił paladyna do lochu, skąd mogliby go uratować jego kumple, niż skrócił o głowe. Ewentualnie paladyn może zostać skazany na śmierć, ale jego kumple powinni mieć możliwość wyrwania go spod topora. A jeśli im się nie uda? Też jest wyjście. Na przykład - postawa paladyna tak pobudza serca ludu, że ten siłą włamuje się do twierdzi, porywa paladyna spod szafotu i stawia na czele buntu (paladyn może narzekać, że nie o to chodziło i ze to wbrew jego intencjom, ale klamka zapadła). Albo jeszcze bardziej spektakularnie - w ostatniej chwili kajdany paladyna pękają, topór wypada katowi z ręki, a z nieba rozlega się głos mówiący "Nie masz paladyna szlachetniejszego i bardziej prawego od X! A króla Y, który tak niecnie potraktował swojego i naszego najwierniejszego sługę, spotka sprawiedliwa kara! Niebiosa cofają swój mandat dla niego". I jeśli piorun z wysoka nie porazi złego władcy, to wyzwolony paladyn może go ściąć samodzielnie, bez wyrzutów sumienia.

Oczywiście, to tylko przykłady. Poszczególne rozwiązania mogą też się wzajemnie uzupełniać - a w miarę, jak terror narasta, paladyn może chwytać się coraz bardziej drastycznych środków. 

Ale bunt wobec złego władcy, to nie jedyna sytuacja, w której można wykrzesać z paladyna coś więcej, niż ze "zwykłej" dobrej postaci. W komentarzach do zalinkowanego artykułu Grabarza, ktoś stwierdza, że PD paladyn to ktoś, kto widząc kradnącego złodzieja, powiesiłby go na miejscu. Ok, ale co dalej? Może dowiedziawszy się, że ów złodziej kradł, żeby jego głodująca rodzina miała na chleb, paladyn podrzuciłby tej rodzinie sakiewkę złota? W pełni wiedząc, ze i tak będą go nienawidzić za uśmiercenie ojca i męża - ale to pięknie pokazuje, że paladyn nie robi tego, co uważa za słuszne, by ludzie go kochali - on to robi dlatego, że uważa, ze jest słuszne, koniec. Zresztą - nawet najsurowsze prawo nie karze każdej kradzieży śmiercią, więc to "powieszenie na miejscu" można potraktować jako uogólnienie. Paladyn może np wychłostać złodzieja, a potem oznajmić mu "Nie masz jak zarobić na chleb? Przydałby się nam zwiadowca i informator. Daję ci szanse, żebyś wykarmił swoją rodzinę uczciwą pracą, a jednocześnie odkupił swe grzechy, służąc temu, co dobre i sprawiedliwe".

A kradzież dokonana przez drużynę? Zdawać by się mogło, że paladyn nie może tego tolerować - a tym bardziej, brać w tym udziału - absolutnie nigdy. Ale w sumie dlaczego? Takie podejście jest jednym z przejawów robienia z paladynów postaci "Lawful Stupid" - najpierw na siłę interpretuje się paladyna tak, żeby zrobić z niego idiotę, będącego kulą u nogi drużyny, a potem się stwierdza "i dlatego nie lubię paladynów". A przecież prawo na ogół dopuszcza zabór mienia w stanie nadzwyczajnej konieczności - i to nie tylko przez oficjalnych funkcjonariuszy prawa - więc nawet najbardziej sztywny paladyn powinien dopuszczać taką opcję. A jeśli paladyn woli pozwolić, żeby, dajmy na to, horda orków spaliła wioskę, niż odebrać konia (w celu ostrzeżenia wieśniaków) lub broń (w celu ich obronienia) posiadaczowi, który nie chce ich sprzedać (albo gdy drużyna nie ma kasy), to już wpadamy w stereotyp fanatyka. Wydaje mi się, że warunki akceptowalności kradzieży dla postaci PD, ale nie fanatycznej, powinny być dwa: 1. Zabór mienia jest dokonywany pro publico bono, 2. Następnie postać (drużyna) stara się zwrócić zabrany przedmiot właścicielowi, a jeśli jest to niemożliwe, wynagrodzić mu to w inny sposób. To nawet może być zahaczka pozwalająca na płynne przejście do kolejnego zadania - paladyn uratował wioskę, kradnąc konia, ale konia zżarły orki, więc teraz prosi właściciela o wybaczenie i możliwość zmazania tego grzechu, na co właściciel odpowiada ""no dobraaa... Jest taka jedna sprawa, w której taki zabijaka mógłby mi pomóc".

Grabarz pisze, że paladyn nigdy nie wybiera "mniejszego zła". Po części się zgodzę. Jeśli paladyn ma do wyboru większe zło, mniejsze zło i usuniecie zła, powinien wybrać to trzecie, niezależnie od tego, z jakim ryzykiem i jakim wysiłkiem się to wiążę. Jeśli jest choć promil szansy, powinien wybrać "czyste" rozwiązanie. Ale czasem, jak słusznie pisał Sapkowski, są takie sytuacje, gdy wybór jest tylko pomiędzy większym, a mniejszym złem, a odmowa wybrania tego drugiego oznacza wybór pierwszego. A paladyn nie jest typem czlowieka, który będzie się przyglądała wypadkom, a potem patrząc na skutki katastrofy, otrzepie się i powie "Nic nie zrobiłem... Ale grunt, że mam czyste ręce!". Oczywiście, wybór mniejszego zła będzie się wiążał ze straszliwymi dylematami, paladyn może to zrobić ze łzami w oczach, a potem nałożyć na samego siebie ciężką pokutę.

A co z zachowaniem na co dzień? Stereotypowy paladyn jest sztywny do przesady, nie bawi się, nie żartuje i zabrania innym, co zresztą wpisuje się w ogólny stereotyp przypisywany osobom religijnym/konserwatywnym. Nie ma nic złego w powadze, ale paladyn nie musi być zawsze poważny. Bez problemu można wymyślić wiele rozrywek, które nie naruszą paladyńskiego kodeksu. Paladyn może się też cieszyć - radość z czynienia dobra, jest... no cóż, dobra? Poza tym, paladyn wcale nie musi być wobec innych tak samo rygorystyczny, jak wobec siebie. Oczywiście, w kwestiach pryncypiów - musi, ale jest wiele kwestii "opcjonalnych". To, że on np. zachowuje abstynencję, czy celibat, nie je słodyczy i śpi na gołej ziemi (przy czym to wcale nie muszą być warunki konieczne do bycia paladynem), żeby hartować swą wolę i móc efektywniej skupić się na świętej misji, nie oznacza, że wymaga tego od wszystkich. Jak to ładnie napisano w webkomiksie "Goblins" - "Jestem paladynem po to, żeby inni nie musieli nimi być".

I tak dalej i tak dalej. W każdym razie, wydaje mi się, że można wiele wykrzesać z tego archetypu, nie popadając z jednej strony w stereotyp fanatyka (który jest nie tyle przejaskrawieniem paladyna, co jego zaprzeczeniem), a jednocześnie nie zmuszając bohatera do porzucenia sztywnego etosu i nie przerabiając go na kolejnego wyluzowanego fajniochę.

sobota, 22 lipca 2017

Rocznica

Niniejszy blog został założony około roku temu - 18 lipca 2016 r. Nadeszła zatem pora na pobieżne podsumowanie.
Od początku istnienia, blog został wyświetlony 7.644 razy. Nie ma porównania z innymi blogami, ale domyślam się, że to kiepski wynik. Co gorsza, jak bardzo słusznie zauważył pewien anonim w komentarzu pod poprzednią notką, zapewne wynik wyświetlania nie przekłada się na wynik czytania (o czym świadczy choćby żałośnie niska liczba komentarzy).
Opublikowałem 73 posty. Zdecydowanymi faworytami, jeśli chodzi o zainteresowanie są posty: "Kilka polskich paradoksów" (249 wyświetleń, 22 komentarze)
http://adgedeon.blogspot.com/2016/12/kilka-polskich-paradoksow.html
oraz
Recenzja gry "Tyranny" (198 wyświetleń, 25 komentarzy)
http://adgedeon.blogspot.com/2017/02/recenzja-tyranny.html

Zdecydowana większość wejść to przekierowania ze strony http://blogirpg.blogspot.com/ , którą swoją drogą polecam wszystkim osobom, które prowadzą blogi erpegowe, czy nawet okołofantastyczne - naprawdę warto poprosić o dodanie do tej listy.

Kto czytał "Powitanie", ten wie, że blog niniejszy powstał na skutek zbanowania mnie na Poltergeiście przez "koordynatora społeczności", niejakiego Kamulca. Po roku stwierdzam, że moja negatywna ocena sposobu "koordynowania społeczności" przez owego osobnika (która to była bezpośrednią przyczyną mojego bana) znalazła pełne potwierdzenie. Po zbanowaniu części aktywnych użytkowników i wprowadzeniu do regulaminu bzdurnego zapisu "nie wolno komentować działań moderacji", co skutkowało dobrowolnym odejściem kilku kolejnych blogerów, nie chcących brać udziału w tej hucpie, skutek jest taki, że polterowa blogosfera niemal przestała istnieć. Obecnie jakieś 80% wpisów to notki Zegarmistrza, będące zresztą reklamą treści z jego bloga zewnętrznego. Swego czasu żartowałem, że Kamulcowi tak bardzo zależy na tym, żeby nikt nie komentował jego działań (na punkcie czego ma on obsesję), że wolałby, żeby na Polterze nie było żadnych użytkowników, niż żeby któryś z miał "komentować działania". Niestety, najwyraźniej nie potraktował tego jako przytyk, tylko jako plan działania.

Tyle o przeszłości i teraźniejszości - teraz pora skupić się na przyszłości. Mam pytanie - co należy poprawić na blogu? Kilka osób mówiło mi, że coś jest nie tak, że blog jest brzydki, że ciężko się go czyta... Ale jakoś nikt nie potrafił sprecyzować, z czym jest problem. Nie taki druk? Źle dobrane kolory? Proszę o podpowiedź.

czwartek, 20 lipca 2017

Dlaczego pewnie znowu zagłosuję na PiS

Bez przerwy słyszę "Ooooo, PiS niszczy to, niszczy tamto, wprowadza dyktaturę, coś tam, ale ciemny lud na niego głosuje, bo 500+ i tak dalej". Ewentualnie, w wersji łagodniejszej "Wyborcy PiS zwracają uwagę tylko na 500+ i tym podobne, a nie patrzą na to, że niszczy sądy, to smutne, że dali się zwieść populizmowi".
Otóż, oświadczam, że nie jestem w żaden sposób beneficjentem 500+. Dzieci nie mam i mieć nie będę, nie jestem tego godzien. Część socjalnych pomysłów PiS nie podoba mi się (choć akurat 500+ akceptuję). Nie ignoruję "niszczenia sądów i łamania konstytucji", bo socjal. Dokładnie odwrotnie. Głosowałem na PiS właśnie z nadzieją, że będzie robił to, co w tej chwili robi z KRS i Sądem Najwyższym. Nie jestem zagubioną duszą, którą nie rozumie "zagrożenia" ze strony PiS, nie jestem też płatnym trolem. To strasznie frustrujące, kiedy ktoś nie potrafi przyjąć do wiadomości, że jesteś zdeklarowanym przeciwnikiem jego i wyznawanych przez niego wartości. To nie jest, że mamy jakieś wspólne wartości, tylko ja nie zdaję sobie sprawy z tego, że PiS im zagraża, albo zdradziłem te "nasze" wartości omamiony srebrnikami. Świadomie odrzucam Wasze lewackie "uniwersalne i ogólnoludzkie" wartości. A to, co jest dla nich zagrożeniem, uważam za słuszne i sprawiedliwe, godne i zbawienne. Głosuję na PiS właśnie po to, by "stosował mowę nienawiści", "naruszał europejskie standardy" i "cofał nas do średniowiecza". Tym, co w moich oczach legitymizuje władzę PiS-u, jest walka tym wszystkim, bo bliskie sercu Michnika czy innego Timmermansa. Jeśli PiS zaprzestanie tego, ja zaprzestanę na niego głosować i w głębokim poważaniu będę mieć te pięćsetplusy. Jest tyle partii narodowych i katolickich, które zachowują w moich oczach większą czystość ideową, niż PiS. Tyle, że PiS ma nad nimi zasadniczą przewagę - skuteczności. Jeśli tę przewagę utraci i stanie się kolejną partią "ciepłej wody w kranie", straci również w moich oczach wszelką atrakcyjność.

Notabene, jak zwykle kuriozalne i pełne obłudy jest zachowanie "opozycji totalnej" (wiem, że to do Was nie dotrze - nie, nie uważam, że każdy kto jest przeciwko PiS to kanalia. Kukizowcy też stoją w opozycji do tej konkretnej reformy, ale potrafią jasno i merytorycznie wyrazić swoje stanowisko, bez histerii i szczeniackich wygłupów). Zgłaszają 1300 poprawek do ustawy i otwarcie mówią, że to po to, żeby uniemożliwić uchwalenie ustawy. Posłowie partii rządzącej doprowadzają do tego, że odrzucenie wszystkich poprawek rozstrzyga się w jednym głosowaniu, zamiast w 1.300, więc opozycja podnosi lament. A przecież Regulamin Sejmu (który bynajmniej nie został uchwalony w obecnej kadencji) przewiduje tego typu rozwiązania. Np. jeśli posłowie zgłaszają do ustawy poprawki, to zanim zacznie się głosowanie nad poprawkami, głosuje się, czy ustawy nie odrzucić w całości - no bo jeśli większość sejmowa w ogóle nie chce jakiejś ustawy, to nie ma sensu ślęczeć godzinami nad każdą poprawką, jeśli ostatecznie w końcowym głosowaniu ustawa miałaby i tak zostać odrzucona. Analogicznie - nie ma sensu od razu  ślęczeć nad 1.300 poprawkami, każdą z osobna, wcześniej nie zapytawszy większoście sejmowej "a w ogóle jest taka opcja, żeby którekolwiek z tych poprawek przeszły, czy wolą Sejmu jest przyjęcie ustawy bez poprawek". Zwłaszcza nie miałoby sensu w sytuacji, gdy opozycja wprost mówi, że specjalnie nawaliła tych poprawek, żeby uniemożliwić normalne procedowanie. I to oburzenie, że PiS się nie dał. To jest jak oburzenie złodzieja, że okradany sobie zalożył nowy zamek w drzwiach i nie dał się okraść, no świnia. Jeszcze śmieszniejsze jest to, jak posłowie opozycji oburzali się, że "nie dano im czasu na zapoznanie się z projektem ustawy". No zaraz, czyli stworzyliście 1.300 poprawek do ustawy, której, jak twierdzicie nie mieliście czasu przeczytać? Czyli - albo kłamiecie i ustawę dogłębnie przeczytaliście, więc nie ma sensu Wam dawać dodatkowego czasu... Albo stworzyliście 1300 poprawek na odwal, nie wiedząc, co chcecie poprawiać - i chcieliście, żeby Sejm głosował nad takimi bublami? Żeby potencjalnie te tworzone na oślep przepisy weszly do porządku prawnego? To ma być poszanowanie dla prawa i demokracji?
W ogóle, absurdalne jest wycieranie sobie gęby demokracją i praworządnością przez opozycję. Co ma wspólnego z demokracją i praworządnością sytuacja, w której jakieś osoby mogą, wbrew prawu, zablokować proces ustawodawczy i uniemożliwić demokratyczne głosowanie demokratycznie wybranych posłów? W której mniejszość ma prawo zablokować każdą ustawę według swojego widzimisię? Bo przecież do tego dąży opozycja. Tak było z wielodniowym blokowaniem mównicy, tak było z tymi poprawkami. Toż nawet Samoobrona Leppera aż takich cyrków nie robiła. No ale to wynika z lewackiej definicji demokracji, w myśl której demokracja jest wtedy, gdy wyłaniany w wyborach parlament uchwala ustawy, zgodne z poglądami lewaków. Jeśli któryś z tych warunków nie jest spełniony, to nie ma demokracji.
Wielu prawicowców wyzywa PO i Nowoczesną od komuchów i upatruje w nich kontynuatorów PRL-u. Najwyraźniej są w błędzie, bo opozycjoniści sięgają do o wiele starszych rozwiązań, można by rzecz, staropolskich, sarmackich. Liberum Veto im się marzy. Jestem konserwatystą, ale mam wrażenie, że opozycja się nieco zapędza w tym rekonstrukcjonizmie historycznym.

Aha, inni, bardziej rzeczowi krytycy, stwierdzają, że ta reforma jest zła, bo reforma sądownictwa jest potrzebna, ale chodzi o reformę prawa, żeby ją usprawnić, a nie jakąś ordynarną wymianę kadrową.  Nie zgadzam się z tym. Kwestie kadrowe są ważniejsze od proceduralnych. Co z tego, że PiS uchwali nowe, najlepsze choćby kodeksy, jeśli potem sędziowie będą je interpretować po swojemu i wypączą ich sens? Czasem celowo, a czasem na skutek zwykłej niekompetencji. Każda reforma prawa, bez wymiany kadrowej, będzie iluzoryczna. Bo jak sędzia będzie chciał, to sobie tego nowego prawa nie będzie stosował. Dotyczy to zwłaszcza Sądu Najwyższego. Bo Sąd Najwyższy sobie napisze w uchwale składu 7 sędziów "No, co prawda ustawodawca w ustawie napisał literalnie, że nie wolno robić X, ale na skutek głębszej wykładni SN doszedł do wniosku, że w oczywisty sposób tak naprawdę chodziło mu o to, że wolno robić X". I biedny ustawodawca nie będzie miał możliwości huknąć pięścią w stół i powiedzieć "Gówno prawda, właśnie o to chodzi w tej ustawie, żeby zakazać X, przecież to jest jasno napisane! Sądźcie według prawa, nie Waszych fantazji", bo to byłby zamach na "niezależność sędziowską". Albo SN powie "No doooobra, co prawda przepis zakazuje robienia X, ale tego.... "zasady współżycia społecznego" nie pozwalają na zastosowanie tego przepisu w takiej sytuacji". I koniec. A sądy niższego rządu będą też tak wyrokowały, podpierając się zdaniem SN. Parafrazując znany cytat - wielu sędziów wychodzi z założenia "prawo, prawem, a wyrok ma być taki, jak ja chcę".

A co do kwestii pobocznej, wypowiedzi Naczelnika Państwa Polskiego, Jarosława Kaczyńskiego o "wycieraniu mord", to abstrahując od formy, co do meritum, miał rację. Póki Lech Kaczyński żył, mieszano go z błotem dokładnie tak samo, jak Jarosława. Leciały teksty typu kartofel, mamy durnia za prezydenta, jaki prezydent, taki zamach i jeszcze gorsze. Każde skorzystanie przez Lecha Kaczyńskiego z jego konstytucyjnych uprawnień, jak np. weta budziło histerię (podobnie, jak histerię budziło niekorzystanie z tego samego weta przez Dudę). Nawet po katastrofie, przez jakiś czas krążył dowcip o "kaczce po smoleńsku". Powtarzali go moi znajomi wyborcy PO,  wśród nich osoby z wyższym wykształceniem, chętnie narzekające na tę "nienawiść, pogardę, dzielenie ludzi na lepszych i gorszych" uprawiane przez PiS. Ale potem zaczęło się to zmieniać. Minęło wystarczająco dużo czasu, by móc odwrócić narrację, bo ludzie już trochę zapomnieli, jak było. Nagle się okazało, ze Lech w sumie był spoko, nie to, co ten Jarosław wredlizna. Zaczęło się przeciwstawianie Lecha Jarosławowi. Chciałoby się rzecz, że "dobry Kaczyński, to martwy Kaczyński!". To wszystko kał prawda. Pogódźcie się z tym - gdyby Lech żył, to stałby dziś obok brata, nie z wami. A gdyby był obecnie prezydentem, to reforma sądownictwa by przeszła jeszcze bardziej gładko, niż z Dudą. I to się wiąże z tym o czym pisałem powyżej.... POGÓDŹCIE SIĘ DO CHOLERY Z TYM, ŻE ISTNIEJĄ LUDZIE, KTÓRZY MAJĄ INNE POGLĄDY! Możecie nami gardzić, nas nienawidzić, OK. Możecie uważać, że nasze poglądy są złe i głupie. Ale nie twierdźcie, że lepiej od nas wiecie, jakie są nasze poglądy. Ten idiotyzm, ta blokada myślowa, konieczność mówienia do ściany budzą taką uzasadnioną frustrację, że zgadzając się z przesłaniem wypowiedzi Pana Prezesa, nie dziwię się również jej formie (zwłaszcza, że dochodzi tutaj dodatkowy aspekt emocjonalny w postaci szargania pamięci brata).

wtorek, 18 lipca 2017

CD-Action rekrutuje

Nie jest to powalający news, ale co poniektórzy potencjalnie zainteresowani mogli go przeoczyć, więc wrzucam.
CD-Action szuka kandydatów na autorów i zaprasza do nadsyłania próbek swojej twórczości. Nie będę wchodzić w szczegóły, bo i po co, skoro mogę po prostu zalinkować: https://www.cdaction.pl/news-50558/chcemy-zebys-dla-nas-pisala.html
Trochę się późno z tym obudziłem, ale jeszcze jest czas - konkurs został ogłoszony 11 lipca, a w obwieszczeniu co prawda nie podano terminu końcowego, ale ogólnikowo stwierdzono, że czasu jest "więcej niż tydzień". Zatem osoby, które mają już gotowe teksty, mają jeszcze szansę, by się zaprezentować (zwłaszcza, że redakcja dopuszcza też linkowanie do tekstów, które ktoś wcześniej opublikował w Internecie).
Życzę powodzenia, tym, którzy spróbują swoich sił.

niedziela, 16 lipca 2017

"Prezent pożegnalny" - trzecia część opowiadania

No i  dociągnąłem do końca. Kompletnie zmarnowałem czas, bo nikogo to nie obchodzi, nikt tego nie przeczyta, a co najgorsze - nikt nie skomentuje - no ale fakt jest faktem. Więc sam sobie skomentuję. Opowiadanie jest bardzo słabe. Chyba najsłabsze z tych, które wrzuciłem na bloga. Co w sumie nie ma większego znaczenia, skoro i tak nikt tego nie przeczyta, no ale, ponownie - fakt jest faktem.


   Maliniak, jedną ręką trzymając ubrania, drugą nacisnął klamkę, a potem wszedł do łazienki.
   Pośród niebieskich ścian, koło wanny stała Marta. Staszek stanął w progu, wpatrując się w nią. Już przedtem uważał, że jest ładna (nawet, kiedy na początku znajomości, mocno go irytowała), ale teraz, kiedy jej mokre włosy opadały w lokach na ramiona, zawiązany w pasie szlafrok podkreślał figurę, nie będąc na tyle długim, żeby zakryć jej drobne, ale zgrabne nogi, to...
Po chwili Marta spuściła wzrok i poprawiła szlafrok, jakby chciała się nim mocniej zasłonić. Staszek też się speszył. Zaklął w duchu. "Szybko się pocieszyłeś po Renacie" - zdawało mu się, że ponownie słyszy drwiący głos ojczyma. ,,Ty mendo" - pomyślał ,,Dopiero co zginęła... Tak, powiedzmy to sobie szczerze... twoja dziewczyna... A ty... i to w dodatku wobec tej biednej kobiety. Kawał chuja z ciebie, prawdę mówiąc".
    - To ja poszukam tej suszarki - w końcu odezwał się, aby przerwać niezręczne milczenie. W ciszy zaczął przeglądać klamoty, którymi był zasypany stojak. W końcu, pośród gąbek i buteleczek znalazł urządzenie, po czym podłączył do prądu.
    - Nie działa. - stwierdził z głupią miną.
    - Coś się zepsuło? - spytała Marta.
   - Nie wiem, ostatnio działała. - chłopak podrapał się po głowie, a potem palnął się w czoło. - Matko, debil ze mnie, przecież prądu nie ma!
    Cavalieri spojrzała na niego z nieco niepewną miną. Staszek stłumił cisnący mu się na usta śmiech. Rechotanie przed Martą, nawet z samego siebie, było mimo wszystko trochę niestosowne... Ale mimo wszystko, atmosfera się odrobinę rozluźniła. A przynajmniej chłopak poczuł się trochę mniej spięty. 
    - No nic, przetrę ręcznikiem, a potem same wyschną... W końcu się nie przeziębię. Nie na tej planecie. - oświadczyła Cavalieri.
    - No tak - odparł Staszek. - Tutaj masz ubrania - wskazał na przyniesione łaszki, które wcześniej położył na pralce. - To ja już pójdę chyba.
    - Dziękuję - odpowiedziała Marta, rzucając okiem na ubrania. - Tak, idź. Lepiej się prześpij, na pewno jesteś zmęczony, a musisz mieć siły... Nawet jeśli na razie czeka nas tylko narada, lepiej mieć jako tako jasne myśli. Ja tak zrobię, jeśli można
    - Pewnie. Pokój gościnny jest na lewo. To... na razie. - zakończył Staszek, a potem opuścił łazienkę.
    Maliniak udał się do swojego pokoju. Zdjął buty, aby dać nieco odpocząć nogom... Zapach był niezbyt przyjemny, chyba jemu też by się przydała lekka kąpiel... A potem uwalił się na łóżku. Przez jakiś czas przewracał się z boku na bok, targany myślami, ale w końcu zmęczenie zrobiło swoje i zapadł w drzemkę.
     W końcu się obudził. Wyrwany z czarnej otchłani snu, przez chwilę był tak zamroczony, że nie pamiętał nawet gdzie jest, już nie mówiąc o jakichkolwiek planach.. Potem jednak oprzytomniał i uświadomił sobie, co się dzieje. Zerknął na zegarek - było za dziesięć szósta. Spał ponad pół godziny, a za chwilę miała się odbyć zapowiedziana przez Abiatara narada. Staszek wstał i ruszył na spotkanie z pozostałymi.
    Znalazł ich w kuchni. Na stole była już przygotowana skromna kolacja, a na krzesłach siedzieli Marta i Mirkof. Jeszcze przed chwilą słyszał przytłumione głosy, ale gdy wszedł do pomieszczenia, zapadła cisza. Co gorsza, Velarez wyglądał na zadowolonego z siebie.
    - O czym rozmawialiście? - spytał ponurym tonem Maliniak, odsuwając sobie krzesełko.
   Marta wyraźnie się zmieszała, a Staszek natychmiast pożałował swych słów. Uznał, ze musi szybko zmienić temat: - Inkwizytora nie ma? - spytał.
    - Ano nie ma. - Jego ojczym pokręcił głową. - Braciszek najpierw ustawia nas jak w zegarku, każe przyjść na naradę wojenną, a potem sam wybywa. Nieładnie.
    - Nic bardziej mylnego - rozległ się spokojny głos Abiatara. Natychmiast cała trójka odwróciła się w stronę wejścia do kuchni. Stał w nim Refuze. Na mankiecie jego szarego munduru widać było małą plamę krwi. - Przecież zaplanowałem naradę na szóstą - i o tym czasie przybyłem.
    Staszek odruchowo zerknął na czasomierz wiszący na kuchennej ścianie. Właśnie w tej chwili duża wskazówka przekroczyła dwunastkę, wyznaczają równą godzinę.
    - Jak w zegarku. - Laszamar powtórzył słowa Mirkofa, a kąciki jego ust zadrgały lekko, jakby w śladowym uśmiechu.
    - Jest brat ranny? - z troską w głosie spytała Marta, patrząc na krwawą plamę na uniformie zakonnika.
    - Nie, to nie moja krew. - spokojnie odrzekł Refuze.
    - Acha, to dob... - zaczęła Cavalieri, ale nagle przerwała. - W takim razie czyja?
    - Pozwolicie, że o tym opowiem podczas posiłku, żeby nie przedłużać.
    Choć czasem wywody inkwizytora sprawiały wrażenie dziwacznych i niezrozumiałych, tym razem Staszek zgadzał się z nim na całej linii. Ostatnim posiłkiem jaki spożył, była mała konserwa - i było to w środku nocy. Do tej pory nie myślał o tym, ale zapach jedzenia na stole sprawił, że ślinka zaczęła mu napływać do ust.
    - Może brat Refuze poprowadzi modlitwę przed jedzeniem? - zaproponowała Martaa.
     No tak.
    Inkwizytor skinął głową. - Czemu nie? - powiedział, po czym podszedł do stołu i złożył ręce. - Boże w Niebiosach pobłogosław nas i te pokarmy, które będziemy spożywać i za które Ci dziękujemy. Amen
    - Amen - odpowiedziała pozostała trójka. Jak widać, podstawową zasadą inkwizycyjnych form pobożności było ,,zwięźle, krótko i na temat". Staszkowi to pasowało. Chłopak natychmiast usiadł, wziął grubą pajdę chleba, posmarował... czymś co wytwórcy określali mianem ,,pasztetu" (Staszek wolał nie wiedzieć, jaki jest prawdziwy skład, ale tak czy inaczej, lubił to) i zaczął się napychać. Po chwili zorientował się, że rozsiewa dookoła okruchy i kropelki śliny. Zawstydzony rzucił okiem w stronę Marty. Kobieta widziała, że zachowuje się jak świnia, ale tylko przymknęła oczy i uśmiechnęła się lekko, jakby chciała powiedzieć ,,Jedz, jedz, nie przejmuj się". Mimo wszystko Staszek nieco zwolnił tempo jedzenia.
   - Zatem... żeby nie przedłużać. - zaczął Abiatar. - Byłem na zwiadach. Połączonym z... przesłuchaniami. Tak się złożyło, że tych kilu osobników, których spotkałem... Nie było skorych do współpracy. Może z powodu munduru - chyba próbowali się włamać do jednego z bogatszych domów. A może moja niebieska skóra wydała im się śmieszna? A może z obu powodów? Nieistotne. W każdym razie, udało mi się z nimi nawiązać nić porozumienia... choć nie bez trudności i konieczności ucieknięcia się do niewerbalnych metod przekonywania.
     - A ja myślałem, że im po prostu nastukałeś - stwierdził Mirkof, nalewając sobie kawy do kubka.
    - To miałem na myśli - Znowu te charakterystyczne drgnięcie warg. - Ale pozwólcie, że przejdę do sedna. Otóż ci szabrownicy byli mocno zaniepokojeni. A włamywali się nie tylko po to, aby obrabować mieszkanie, ale by się w nim schronić. Ponoć potwór jest blisko miasta. Jeden z bandy wypuścił się na przeszpiegi po okolicy. Zabrał ze sobą krótkofalówkę. Podobno przed śmiercią, straszliwie krzyczał. Najpierw ze strachu, potem z bólu. A na koniec słychać było tylko ryki i skrzeki.
     Staszek nerwowo przełknął kęs chleba. Przypomniały mu się straszliwe odgłosy rzezi w hotelu.
    - To na pewno prawda. Moja aniołki też dały mi znać, kiedy spałam, że niebezpieczeństwo jest blisko. - powiedziała Marta, tak naturalnym tonem, jakby właśnie prosiła o podanie cukru. Mirkof zrobił głupią minę, zaś Abiatar rzucił jej dyskretne, badawcze spojrzenie. Staszek w milczeniu zagryzł wargi. Przypomniały mu się słowa inkwizytora.... Maliniak też nie wiedział, czy lepiej pozwolić, aby mur złudzeń chronił Martę, czy też go zburzyć... Ale na pewno nie teraz. Nie kiedy niebezpieczeństwo było tak blisko.
     - Przynajmniej cała rzecz skończy się szybko - mruknął Velarez i pociągnął łyk z kubka. - No to jak już tak idzie - może wtajemniczy nas braciszek w swój cudowny plan?
    Abiatar odłożył sztućce, którymi kroił posiłek. Najwyraźniej już skończył jeść. Nie spożył zbyt wiele - być może potrzebował mało jedzenia, ze względu ma ascetyczny, zakonny tryb życia - albo może jako Laszamar miał odmienną fizjologię.
     - Żeby przebić skórę gargoyli, potrzeba sporej siły ognia. Większej nawet, niż żeby zestrzelić mały statek. Działko przeciwlotnicze, które ochrania wasz ratusz, byłoby w stanie zniwelować pancerz potwora, tylko jeżeli po kolei kilka pocisków trafiłoby w to samo miejsce. A to niemożliwe. Gargulec porusza się zbyt szybko... Jego przyspieszony metabolizm i nadmiar energii służy nie tylko rozwojowi. Dlatego nie nadaje się do tego celu. - oświadczył.
     - Zatem co się nadaje? - spytał z kwaśną miną Mirkof.
     - Tak się składa, że mam to ze sobą. A dokładnie - w salonie. Jeśli skończyliście już jeść, chodźcie, a zobaczycie. - oznajmił Abiatar.
    - Ja jestem gotowa. - powiedziała Marta, wstając od stołu.
    - Ja też. - dodał Velarez - Dziękuję pani za kolację. - powiedział i skinął lekko głową.
    - Och, to ja dziękuję za gościnę. - kobieta skinęła głową.
    Przeklęty Mirkof. Niby taki nieokrzesany, a jednak miał w sobie coś, co działało na kobiety. W końcu inaczej mama by za niego nie wyszła... Staszek połknął ostatni kęs w całości, szczęśliwie unikając zadławienia i również podziękował. Po chwili cała ekipa przeszła do dużego pokoju. W dalszym ciągu na stoliku leżała podłużna waliza, którą przyniósł zakonnik. Abiatar stanął nad nią i przez chwilę manipulował przy zamku - dopiero teraz Maliniak zauważył, że zawartość była chroniona przez jakiś mechanizm szyfrowy. W końcu zaskoczyło i klapa odskoczyła. Abiatar odsunął się od stolika i usiadł wygodnie w fotelu, pozwalając pozostałym na przyjrzenie się temu, co było w walizce. Okazała się ona być futerałem, w którego wgłębieniu spoczywał podłużny, metalowy przedmiot. Była to metalowa rura, na której widniał jakiś przyciski oraz jakiś, w tej chwili złożony wihajster, zapewne stojak bądź uchwyt. We wnętrzu wnętrzu został umieszczony nieco mniejszy pręt, na którego czubku była zwężająca się głowica - jej koniec był bardzo cienki w stosunku do reszty i wyglądał na ostry. Sama głowica była wykonana z jakiegoś innego metalu niż reszta, bardziej... połyskliwego.
    - Bardzo to ładne, ale czy ma jakieś praktyczne zastosowanie? - odezwał się w końcu Mirkof, idąc w ślady Refuzego i uwalając się w drugim fotelu.
     - ,,To" jest wprost stworzone do zadania, jakie nas czeka - wyjaśnił Abiatar. - To przenośna wyrzutnia rakiet klasy ,,Sicarian". Dzięki dużej prędkości lotu i temu szpikulcowi na końcu, zrobionemu z kimberleńskiej stali, jest w stanie przebić praktycznie każdy pancerz... No może oprócz tych na dużych statkach bojowych. Wybuch nastąpi dopiero, kiedy wbije się w ciało potwora - dzięki czemu większą część jego siły zostanie skierowana do jego wnętrza, dosłownie go rozrywając. A dzięki naprowadzaniu, jest duża szansa, że w niego trafimy. Dodajmy jeszcze, że ta broń jest bardzo łatwa w obsłudze.
     - Czyli można by rzecz, broń idealna - mruknął Staszek.
     - W tej sytuacji - owszem - przytaknął inkwizytor.
     - Więc zostają nam tylko trzy problemy. Po pierwsze - musimy znaleźć stwora. Po drugie - nie dać się zabić, zanim któreś z nas z tego nie wystrzeli. Po trzecie - mamy tylko jedną szansę, chyba, że przywiozłeś więcej tych cudeniek. Na co nie mam zbyt wielkiej nadziei.
    - I słusznie - kiwnął głową Laszamar. - Nie brałem ze sobą arsenału. Nie wiedziałem, że kiedy przybędę, potwór będzie już rozbudzony. Tak czy inaczej... Musimy zmaksymalizować nasze szansę w inny sposób. Na przykład - musimy znaleźć odpowiednie miejsce na walkę. Ja nie znam miasta. Jakieś propozycje?


   Cała czwórka stała na dachu jednego z bloków. Najchętniej Staszek trzymałby Martę z dala od walki z potworem... Gdyby skryła się w jakiejś piwnicy, byłaby bezpieczna. Tylko, że... Znając jej stan, nie mógł być pewien, czy pozostałaby w ukryciu, a nie wybiegła na spotkanie gargulca. Dlatego z dwojga złego, lepiej, aby ktoś miał ją na oku cały czas, nawet jeżeli miało to oznaczać, że weźmie udział w akcji.
     Czemu wybrali właśnie ten dach? Budynek był dosyć solidny. Ale, dajmy na to, ratusz też był taki. Mirkof z początku nalegał, aby właśnie tam czekać na potwora. W końcu, gdyby Sicarian nie trafił w potwora, mogliby jeszcze spróbować użyć działka. Jednak Abiatar zdecydowanie się temu sprzeciwił. Po raz kolejny potwierdził, że broń przeciwlotnicza nie zda egzaminu przeciw tej poczwarze. Za to cenny atutem byłaby wysokość - tak aby potwór nie mógł doskoczyć do ich stanowiska. ("A co, jeżeli już nauczył się latać"? - spytał Staszek. ,,Umrzemy" krótko skwitował inkwizytor). Dlatego w końcu wybrali jeden z bloków, jego dach wznosił się wyżej niż wieżyczka strzelnicza ratusza.
     Z odtwarzacza, który zabrali z domu, cały czas leciała muzyka - na tyle głośno, aby dźwięk niósł się po okolicy. W końcu nie chcieli ukrywać się przed potworem. Chcieli go zwabić. Im szybciej nastąpi konfrontacja, tym większe mieli szanse.
   Marta była zatopiona w rozmowie z Abiatarem. Staszek postanowił nie przeszkadzać. Być może inkwizytor był dziwny, ale na pewno miał pewną wiedzę psychologiczną. Była szansa, że jest w stanie wybadać kobietę i zdecydować, czy straszne przeżycia wywołały u niej chorobę - a jeżeli tak, podjąć jakieś działania. Dlatego chłopak odszedł na drugi koniec dachu (poza tym, lepiej, żeby teren był obserwowany z obu stron). Usiadł na murku otaczającym podłoże (miał stanowić ochronę przed wypadnięciem), spuszczając nogi na dół. Muzyka była na tyle głośna, że nie słyszał rozmowy Marty i obcego. Zanim zdążył zatopić się w myślach, dosiadł się do niego Mirkof.
    - Kiepska sprawa, nie, młody? - mruknął mechanik. - Po mojemu, to idziem śmierci prosto w śmierdzącą i zębatą paszczę śmierci, jakby powiedział poeta.
    - Ta - krótko odparł Staszek. Jeżeli ten tekst miał być żartem dla rozładowania atmosfery, to do niego nie trafiał.
    Velarez przez chwilę milczał, stukając palcami do rytmu muzyki i gapiąc się przed siebie. W końcu westchnął przeciągle i znowu zaczął mówić.
    - Kiepsko zaczęliśmy. Ty się na mnie wkurzałeś, bo nagle na miejsce ojca przyszedł obcy facet i zaczął się rządzić. Ja się wkurzałem na ciebie, bo nie chciałeś się słuchać i jak mogłeś okazywałeś, że mnie tu nie chcesz. No i tak żyliśmy jak pies z kotem. No ale teraz... Trza zapomnieć o głupotach. Musimy się trzymać razem. Ani ty, ani ja, nie chcemy żeby twoja matka płakała po którymś z nas, zgadza się? Nie musim się lubić, ale musim sobie pomagać. Jak to wszystko się skończy, można będzie wrócić do warczenia na siebie. To jak? Sztama? - Mirkof wyciągnął swoją szeroką łapę w stronę pasierba. Staszek spojrzał na nią z zaskoczeniem. Mimo wszystko... tego się nie spodziewał. Jednak po chwili wahania, uścisnął dłoń.
    - No wiem - mruknął. - Ja też się czasem jak gówniarz zachowywałem.
    Mirkof już otwierał usta od odpowiedzi, ale w tej chwili dźwięki muzyki zagłuszyły krzyki Klaudii.
    - On tu jest! Widzę go! Idzie tu! - kobieta wskazywała placem gdzieś w oddali. Staszek i Mirkof natychmiast podbiegli na drugi kraniec dachu, gdzie stała Cavalieri. Faktycznie... Ponad jednym z budynków widać było kark potwora i jego ohydny pysk. Stwór obrócił głowę w stronę schronienia czwórki. Otworzył dziob i wydał donośny, charczący skrzek. A potem, tratując wszystko na swojej drodze, ruszył w jego stronę.
   - Szybko, trzeba przyszykować... - powiedział Staszek. Jednak kiedy zerknął w tył, zobaczył, że inkwizytor unosi już Sicariana. Z tyłu podbiegł do niego Mirkof, chwytając za tył broni. Refuze miał celować, Velarez jedynie podtrzymywał tylną końcówkę - taki sposób użycia zapewniał najlepszą stabilizację i celność.
    - Schowajcie się. - powiedział Laszamar, nie patrząc ani na Staszka, ani na Klaudię. - Wasza rola skończona.
    Faktycznie, tak miało być. Mieli jedynie pomóc przy obserwacji, a kiedy potwór się zbliży, uciec. Tak miało być...
    - Ja muszę zostać. Bóg chce, abym się zmierzyła z tym demonem - oświadczyła Martaa. Teraz już nie krzyczała. Jej głos był pewny i spokojny - podobnie jak je wzrok i postawa.
     - Rób, co mówi niebieski, wariatko! - krzyknął zdenerwowany Mirkof. - Uciekaj! Cholera... Młody, zrób coś z nią! - dodał, widząc, że kobieta nic sobie nie robi z jego wrzasków. - Kurwa żesz
    Staszek przez chwilę stal niezdecydowany. Wtedy po raz kolejny usłyszał ryk potwora. Był już bardzo blisko. Chłopak w końcu się ruszył. Podbiegł od tyłu do stojącej niemalże na baczność Cavalieri, a potem ogłuszył ją ciosem w ciemię. Złapał ją rękoma pod pachy i zaczął wlec w kierunku schodów. Kiedy schodził na dół, ostatnią rzeczą jaką zobaczył, zanim jego głowa znalazła się pod poziomem dachu. było dwóch mężczyzn trzymających wyrzutnię. Celowali do potwornej istoty, która wznosiła się ponad budynek. Jej rozpostarte, ociekające jakimś śluzem (chyba dopiero się wylęgły) błoniaste skrzydła przesłaniały niemal całe niebo.
     Smok Zamętu, który przez wieki spał pod ziemią, teraz wzbił się w przestworza.
    Staszek nie czekał na wynik walki. Targał nieprzytomną Martęę po schodach, na dół. Po kilku sekundach - choć wtedy wydawało mu się, że minęło co najmniej kilkanaście minut - usłyszał świst, wybuch, a potem przeraźliwy ryk - tym razem był tak silny, że aż mury budynku zadrżały. Użyli Sicariana. Staszek przystanął na chwilę. Czy udało się im?
    W tej chwili z góry zaczęły dobiegać kolejne ryki i skrzeki. Maliniak zamarł, a serce podeszło mu do gardła. Bestia żyła... Może ryczała w agonii, ale żyła. Jednak po chwili chłopak zorientował się, że to nie brzmi, jak przedśmiertne jęki. Owszem, czuć było gniew... Ale nie cierpienie. Poza tym, Staszek mimochodem zauważył, że muzyka z odtwarzacza na dachu przestała grać. I w jakiś sposób, to go ostatecznie przekonało, że atak się nie powiódł.
    Maliniak poczuł, jak zaczyna go ogarniać panika. Co teraz? Czy potwór ich widział? Czy jeśli tak, to gargulec jest wystarczająco inteligentny, aby pamiętać, że zbiegli... to znaczy, że on zbiegł... na dół? Czy zacznie ich ścigać? Nie zmieści się w oknach czy klatce schodowej, ale... Może zacznie po prostu przebijać się przez ściany?
    Kiedy Staszek stał na schodach, trzymając zwisając bezwładnie Martę, a straszne myśli galopowały przez jego głowę, nagle usłyszał donośny szum. A po chwili przez okno ujrzał potwora. Czy raczej, fragment jego korpusu. Na szczęście, stwór nie mógł ich dostrzec. Po chwili, zaczął się oddalać, lecąc na swoich ohydnych skrzydłach. Jego sylwetka była widoczna na niebie jeszcze przez długi czas.
     Staszek odetchnął. Nogi się pod nim ugięły i opadł na jeden ze stopni. Głowę Marty położył na swoich kolanach, aby nie leżała na twardym betonie. Chłopak przez chwilę ciężko dyszał, ocierając pot z czoła. Wtem głowa kobiety poruszyła się, a z jej ust dobył się cichy jęk. Wzrok Staszka napotkał jej półowarte oczy.
    - Nie bój się, już odleciał - powiedział uspokajającym, choć niezbyt pewnym tonem.
    - Odleciał? - Marta otworzyła oczy szeroko i uniosła głowę. Chłopak nagle poczuł się nieco głupio, że trzymał ją na kolanach, ale kobieta nie zwracał na to w ogóle uwagi.
    - Więc nie udało się im. Zginęli - oświadczyła ze smutkiem, stając na nogi. - Czemu mnie stamtąd zabrałeś?
     - Wiem, przepraszam, że ci przyłożyłem, ale nie miałem wyboru... - odpowiedział chłopak.
    - Nie o to chodzi. Czemu mnie zabrałeś? Gdybym tam była, potwór zostałby zniszczony.
     Maliniak poczuł, jak zaczyna go ogarniać furia.
    - Co?! - ryknął na cały głos, wymachując rękoma. - Przestań pieprzyć do cholery! On by cię zeżarł, jak tamtych i tyle by było! Gdyby nie ja, byś nie żyła! Wiem, że dużo przeszłaś... Współczuję, ale ocknij się wreszcie! Bo w końcu się zabijesz... A mnie przy okazji! - Chłopak urwał i opuścił ręce. Przez chwilę stał ciężko dysząc. Powoli gniew zaczął ustępować miejsca strachowi. Przypomniał sobie, co (zapewne świętej pamięci) Refuze mówił o murze... A co jeżeli teraz wlaśnie go zburzył? Co jeżeli Martaa wpadnie w panikę, depresję... Cokolwiek...
    Jednak Cavalieri nie miała zamiaru histeryzować. Westchnęła cicho, i pokręciła głową ze słabym uśmiechem na twarzy.
    - Tak, wiem, chciałeś dobrze... Dobry z ciebie człowiek. Ale brak ci wiary.
Staszek pożałował, że już opuścił ręce, bo w tej chwili miał ochotę zrobić to ponownie. Jak widać, mur w umyśle Marty był naprawdę solidnie postawiony. Cóż, w sumie wypadało się cieszyć, że jednak jej nie zranił.
    - Dobrze, to skoro ten skur.. skubaniec odleciał, chodźmy zobaczyć, co się z nimi stało. - powiedział w końcu. - Na pewno nie żyją, ale mamy obowiązek sprawdzić.
    Marta kiwnęła głową. Staszka nagle znowu opadły wątpliwości.
    - Chociaż może... Ty lepiej tu zostań? - powiedział. Bał się, że widok zmasakrownyach ciał może obudzić wyparte wspomnienia. Ha! Wspomnienia.... Przecież to było wczoraj.
    Marta pokręciła głową.
   - No dobrze. - westchnął Staszek. - Chodź.
    Na dachu zastali pobojowisko. Dookoła leżały połamane anteny, a murek w jednym miejscu był całkiem zniszczony. Ponadto znaleźli też Abiatara. W kawałkach. Drobnych. I do tego nie było ich za dużo (zapewne większość skończyła w żołądku, czy co tam miał w środku, gargulca). W zasadzie jedynie dzięki strzępkom niebieskiej skóry i jego munduru czy też habitu dało się rozpoznać szczątki.
    - Zginął w dobrej sprawie. Niebiosa przyjmą jego duszę - stwierdziła Marta. Mimo wszystko, w jej głosie czuć było pewien smutek. Staszek czuł, jak zjedzony niedawno ze smakiem i pośpiechem posiłek podchodzi mu do gardła.
    - Zaraz! - krzyknęła Cavalieri, obracając się dookoła i rozglądając. - Nigdzie nie ma twojego ojczyma.
    - Może... połknął go w całości? - wymruczał Maliniak, powstrzymując wymioty. W tej chwili gdzieś z dołu dał się słyszeć przeciągły jęk. Klaudia podbiegła do krawędzi. - On jest tutaj! Na balkonie! - krzyknęła. Staszek szybko do niej podszedł. Faktycznie, na balkonie piętro niżej leżał, okrwawiony Mirkof. Ruszał się.
    - Zaraz... zejdę do niego... - Staszek zaczął się gorączkowo rozglądać. - Nie ma drabinki... Eee... Jest tu jakaś lina.
    - Staszek.! - krzyknęła dziewczyna. - Przecież możemy tam zejść normalnie, po schodach... Módlmy się, żeby mieszkanie było otwarte, to wejdziemy z niego!
    Chłopak palnął się dłonią w czoło. Fakt....
    - Dobra, biegniemy, chyba z nim kiepsko! - oświadczył i ruszył w kierunku schodów, a Marta za nim. Po chwili stali przed drzwiami do mieszkania. Były zamknięte.
    - Co robimy? - spytała Klaudia nieco piskliwym głosem. Chyba nawet jej udzieliła się panika.
   - Zaraz... - wymamrotał Staszek... - Otwierają się do środka, dobra.... Odsuń się! - rzucił do Klaudii, robią kilka kroków w tył. Potem wziął rozpęd i gruchnął z całej siły w drzwi. Zatrzeszczało, ale nie udało się otworzyć przejścia. Nie bacząc na bolący bark, Staszek po raz kolejny podjął próbę staranowania. Tym udało się. Para natychmiast weszła do środka. Przebiegli przez przedpokój i salon (panował tu niezły rozgardiasz, powywalane ubrania, książki na podłodze - chyba ktoś pakował się w pośpiechu) i za parę sekund byli już na balkonie.
    Mirkof leżał na brzuchu. Podpierał się ręką i postękiwał - chyba próbował się podnieść. Kiedy para weszła na balkon, odwrócił głowę w ich stronę. Była cała we krwi, która wypływała z rozbitego nosa i rozciętego czoła - zresztą ściekający płyn utworzył już sporą kałuże wokół niego. Poza tym, również na ubraniu, w okolicach klatki piersiowej, miał czerwoną plamę.
    - Przeżyłesz! - krzyknął Staszek.
    - Brawo! Zauważyłeś! Zuch chłopak... - zażartował Velarez. Efekt zepsuł nieco przeciągły jęk, którym zakończył ostatnie zdanie i grymas bólu na jego twarzy. Klaudia kucnęła przy nim, próbując obejrzeć rany.
    - Ech, spudłowaliśmy. - mruknął Mirkof. - A coś chujowe było te naprowadzanie. Jak rakieta mu przeszła ponad łbem, o tak i poleciała, Panu Bogu w okno. A potem... cholera się zabrała za nas. Ja miałem farta, złapał mnie i jebnął tutaj. Braciszka pewnie zeżarł...
    - Tak. - Tylko tyle był w stanie powiedzieć Staszek.
    - Ma pan chyba złamane żebro. - powiedziała Marta.
- Dobra, jakoś wyjdziesz z tego, chyba. - odezwał się Staszek. - Zaraz cię przeniesiemy na kanapę w salonie i...
    Mirkof zaśmiał się. Rechot zaraz się urwał - ból znów dał o sobie znać.
    - Aż tak... daleko.... mój fart nie sięga... - odpowiedział. Jego głos stał się cichszy i urywany, chyba mówienie sprawiało mu duża trudność. - Myślisz, czemu tak leżę... jak placek? Coś mi strzeliło w kręgo... kręgosłupie... A w brzuchu to chyba... Jakby wszystko popękało i zaczęło się tam w środku... prze... lewać...
    - Ale chyba... Nie umrzesz od tego? - w głosie Staszka było słychać przerażenie, kiedy nachylił się nad ojczymem. - Może ci z bunkra nam pomogą, mają pewnie tam jakiś medyczny...
    Ale Velarez go nie słuchał. Mechanik złapał ręką za nogawkę pasierba.
    - Opie... kuj... - zaczął mówić, ale nie dokończył. Jego dłoń puściła ubranie Maliniaka, a potem opadła bezwładnie. Chwilę później, głowa też dotknęła betonu. Mężczyzna był martwy.
    ,,Kiedy żył, tyle razy życzyłem mu śmierci... A kiedy umarł, płakać mi się chce." - pomyślał mimochodem chłopak.
    - Niech spoczywa w pokoju - wyszeptała Marta, a potem wstała. - Chodź. Przeniesiemy go do mieszkania. Pochowamy go, kiedy odeślemy demona do piekieł.
    - Co, proszę? - Staszek patrzył osłupiały na kobietę. - Po tym wszystkim... Ty wciąż chcesz polować na to coś? O co ci chodzi? Tak mocno chcesz pomścić... - w ostatniej chwili ugryzł się w język.
   - Tu nie chodzi o zemstę... - pokręciła głową Marta. Jej twarz była obrócona w stronę ciała Mirkofa, ale zamyślone oczy patrzyły jakby gdzieś w dal. - Umarli... Przynajmniej ci... ci o których w tej chwili myślisz... Nie łakną zemsty ani krwi. Są poza cierpieniem, poza nienawiścią. Co nie znaczy, że nie dbają o tych, którzy pozostali po tej stronie.
    - Więc jeżeli dbają o ciebie, na pewno nie chcą abyś bezsensownie zginęła. - szybko odpowiedział Staszek. Uznał, że choć na chwilę musi przyjąć szaloną logikę Cavalieri, jeżeli ma ją przekonać.
    Kobieta pokręciła głową.
    - Jeżeli stawię czoła bestii, nie zginę bezsensowną śmiercią. Wiem, że uważasz, ze oszalałam. - Staszek otworzył usta, aby (nieszczerze) zaprzeczyć, ale dziewczyna nie dała mu dojść do słowa. - Ale taka jest prawda. Chyba, że... Nie pójdziesz ze mną. Wtedy zginę. - ze stoickim spokojem kontynuowała. - Potrzebuję kogoś, kto będzie operował działkiem.
    - A nie możesz zastrzelić dziada kulami światła puszczanymi z rąk? - pozwolił sobie na ironię Staszek. - Albo nie wiem... wyezgorcyzmować go? Potrzebujesz czegoś tak prostackiego, jak działko przeciwlotnicze, żeby wypełnić swoją święta misję?
    - Tak. Właśnie tak jest. Zawsze jest potrzebny ludzki wkład. Poświęcenie. Niebiosa niczego nie zrobią za nas. To byłoby... niesłuszne. Ale nie bój się, gdybyś miał zginąć, nie wciągałabym cię w to. Ale wiem, że jeżeli ze mną pójdziesz efekt będzie taki - ty przeżywasz, potwór nie.
    - Uważasz, że tchórzę? - żachnął się Staszek. - Nie chodzi o to, że się boję... tylko, że... To się nie może udać. To nie ma sensu.
    Cavalieri milczała przez chwilę, a potem westchnęła. - Dobrze. Chodź, przeniesiemy ciało. Raczej nie zdołamy go dziś pochować. Najlepiej, żebyś spróbował schronić się w bunkrze. Może cię wpuszczą.
    - Dobrze, no to... - powiedział Maliniak pochylając się, aby wziąć ciało Mirkofa za ramiona. - Zaraz... Mnie wpuszczą? To znaczy, że ty...
    - I tak pójdę. Z tobą, czy bez ciebie. Mam nadzieję, że przy takim rozwoju wydarzeń też przeżyjesz, choć tego mi nie przekazano. - stwierdziła Marta, łapiąc trupa za nogi. Przez chwilę oboje w milczeniu szli z ciałem do mieszkania. Potem ułożyli je na kanapie, a Marta nakryła je prześcieradłem, znalezionym pośród pozostawionych przez uciekających w popłochu właścicieli.
    - Odkąd się poznaliśmy, darliśmy koty, a ja miałem go za szuję - odezwał się Staszek, tępo wpatrując się w białą (teraz nieco poplamioną krwią) płachtę. - A w momencie, kiedy pojawił się cień szansy, że zaczniemy się dogadywać, on zginął.
    - Przynajmniej nie poszedł w zaświaty z urazą w sercu.
    Maliniak uśmiechnął się smutno. - Chciałbym mieć takie podejście, jak ty. Tak chyba jest... łatwiej.
    Kobieta odwróciła wzrok. 
- Zanim zostałam... obdarzona... tą nadzieją... - zaczęła łamiącym się głosem. - Przeżywałam... Nawet nie wiesz... - ramiona Klaudii zaczęły się trząść. Po chwili wahania Staszek podszedł do niej i położył jej na ramieniu swoją dłoń.
- Zapewne to najgłupsza... I jedna z ostatnich rzeczy, jakie zrobiłem w życiu... Ale pójdę z tobą. - zadeklarował.


    Staszek nerwowo się kręcił po dachu ratusza. Co jakiś czas podchodził do działka, upewniał się, czy dobrze się kręci i czy wszystkie przyciski i wajchy są na swoim miejscu. Miał nadzieję, że da rade tego użyć. Pamiętał co nieco z lekcji Przysposobienia Obronnego, poza tym instrukcja wisiała przyczepiona do korpusu broni, no i w końcu te działko nie było jakieś specjalnie trudne w obsłudze. Mimo wszystko, Staszka kusiło, aby puścić salwę próbną, ot tak, dla pewności. W końcu nie musieli się ukrywać. Wręcz przeciwnie - podobnie jak poprzednim razem, plan wymagał zwabienia poczwary. Znowu odtwarzacz (nowy) i rycząca na cały regulator muzyka miały za zadanie zachęcić, aby wpadł z wizytą, bo impreza już się rozkręca.
    ,,Fajna z ciebie dziewczyna, po co ta poważna mina? Chodźmy razem na górę, chcę dotykać twoją skórę!" - głosem pełnym samozadowolenia śpiewał piosenkarz. Dalej następował opis tego, co para robiła po wejściu ,,na górę" - a im bardziej śmiałe były frazy, tym gorsze rymy. Staszek rzucił okiem na Martę, ciekaw czy pobożnej dziewczyny nie gorszą takie... frywolne teksty. Jednak najwyraźniej przaśna erotyka nie naruszała uczuć moralnych kobiety, podobnie jak jakość rymów nie alarmowała jej zmysłu estetyki. Prawdę powiedziawszy, Maliniak miał wątpliwości, czy do Cavalieri docierają w tej chwili słowa piosenki... Prawdę powiedziawszy, czy cokolwiek do niej dociera. Stała wyprostowana z zamkniętymi oczyma a jej wargi poruszały się. Pewnie się modliła... Czy też może rozmawiała z kimś? Staszka ogarnęły wątpliwości, kiedy na twarzy kobiety pojawił się lekki uśmiech, a ręką wykonała gest, jakby chciała komuś podać dłoń. Chłopakowi przypomniała się scena, jaka miała miejsce podczas ich postoju w nocy na pustyni...
    W tym momencie oczy Marty otworzyły się. Staszek dojrzał w nich spokój i determinację.
   - Jest już blisko. - powiedziała kobieta.
   Faktycznie... Teraz Maliniak uświadomił sobie, że słyszy dźwięki,które można by uznać za porykiwania. Muzyka leciała tak głośno, że zagłuszyła nawet wrzaski potwora... Staszek podbiegł do krawędzi. Owszem, ohydna sylwetka zbliżała się. Potwór robiąc kolejny krok wbił szponiastą nogę w dach jakiegoś pojazdu, a potem bez wysiłku ją wyrwał, pozostawiając wielką dziurę w blasze. Jego skrzydła drgały niespokojnie, jakby zastanawiał się, czy podlecieć do natrętów puszczających te dziwne hałasy... Czy raczej do przekąsek, które w swojej głupocie same mu wskazują, gdzie ich szukać. Staszek odwrócił się, aby podbiec do działka - i w tym momencie muzyka ucichła. Przez chwilę nie było słychać niczego, oprócz skrzeków potwora i trzasków czynionych przez niego po drodze zniszczeń.
    - Co... - zaczął Staszek, widząc Martę, wciąż trzymającą palec na wyłączniku odtwarzacza. Co prawda, w obecnej sytuacji, dźwiękowa przynęta była raczej zbędną.
    Dziewczyna znowu się wyprostowała. Otworzyła usta i zaczęła śpiewać czystym, dźwięcznym głosem.
    - Pan jest mocą swojego ludu, pieśnią moją jest Pan!
     -Schowaj się! - Staszek szarpnął dziewczyną za ramię. - Zejdź na dół. - Klaudia nie zwracała na niego uwagi...
    - Moja tarcza i moja moc... - śpiewała dalej Cavalieri. Staszek usłyszał wyjątkowo głośny ryk... Rzuciła okiem za siebie... Bestia była tuż tuż! Nie miał czasu zaciągać Marty poza pole walki, jeżeli natychmiast nie zacznie strzelać i tak oboje zginą! Chłopak podbiegł do działka i obrócił lufę. Na niebie wznosiła się sylwetka gargulca. Potwór zawisł w powietrzu, z rozpostartymi skrzydłami, niczym upiorna parodia anioła, zaś w jednej z łap trzymał wyrwaną latarnię, jakby berło.
    "I pokazał się na niebie znak... Smok... A ogon jego zmiata trzecią część gwiazd z nieba" - nie wiedzieć skąd te słowa pojawiły się w umyśle Staszka. A za chwilę działo zaterkotało, kiedy pociski pofrunęły w stronę gargulca.
    - To mój Bóg. W nim moja siła... - śpiew Marty stawał się coraz głośniejszy, był słyszalny pomimo dźwięku wystrzałów i porykiwań poczwary. Wokoło stwora śmigały pociski... Na niebie widać było jakieś rozbłyski... zapewne smugi od kul (tylko czemu jakieś takie... niebieskie?). Lecz wszystko to omijało samego gargulca. Bestia wykonywał błyskawiczne ruchy, śmigała po niebie i wyginała się, unikając części pocisków. Oczywiście, sporo trafiało w cel - w końcu były przystosowane do atakowania statków. Jednak nie wyglądało, aby czyniły jakąkolwiek szkodę stworowi, były dla niego czymś w rodzaju ukąszeń komara - czymś irytującym, ale niespecjalnie groźnym. Było tak jak mówił św. pamięci Refuze - tylko zmasowany ostrzał bez przerwy w to samo miejsce jest w stanie przebić skórę gargulca. A bestia ruszała się po prostu zbyt szybko, aby było to możliwe. A przy tym... Była coraz bliżej.
    ,,No to koniec. Ale chyba nie powiesz, żeś sam w to nie wlazł" pomyślał Staszek. Mimo wszystko wciąż naciskał spust, posyłając coraz to nowe, i wciąż bezskuteczne salwy. Zamiast paniki odczuwał raczej furię... i coś w rodzaju ponurego pogodzenia się ze swoim losem.
    Tylko... cholera... skąd się biorą te światełka? Były coraz bardziej wyraźne. Ich poświata, choć blada, była na tyle jasna, że odcinała się na tle nieba. Krążyły dookoła potwora. Stwór najwyraźniej też je zauważył i chyba zaczęły go denerwować. Zamachnął się łapą dzierżącą słup w kierunku jednego z nich. To na chwilę odciągnęło jego uwagę. Staszek natychmiast wystrzelił kolejną serię - jednak gargulec miał na tyle dobry refleks, że znowu zrobił unik. Najwyraźniej przypomniał sobie, ze to działko stanowi dla niego zagrożenie, a nie te .... coś, bo znowu ruszył w stronę Staszka.
     W tej chwili przez skrzeki gargulca, szum jego skrzydeł, terkot działka i śpiew Marty zaczęły się przebijać jakieś głosy. Tak, głosy. Cienkie, dziecięce okrzyki. Światełka... Nie teraz już obłoki światła krążyły bez przerwy dookoła potwora, wirowały coraz bliżej. Co więcej, wyglądało coraz bardziej... materialnie. W pewnym momencie potwór znowu zawisł w powietrzu. Wydał kilka poirytowanych ryków i zaczął machać łapami. Jakby... Te światła tworzyły dookoła niego jakąś barierę, której nie mógł przebyć.
    - ... On jest mą siłą, NIE JESTEM SAM! - to był chyba punkt kulminacyjny pieśni Marty. Wyśpiewała go triumfalnym i brzmiącym niczym dzwon głosem. Staszek nawet nie spojrzał w jej stronę. Nie był w stanie oderwać oczu od sceny z udziałem potwora i świateł. Bo....
    Właśnie w tej chwili zorientował się, że błękitne obłoki zaczynają przybierać postać eterycznych, humanoidalnych postaci. Z każdą sekundą ich zarysy stawały się coraz wyraźniejsze. Maliniak zaczął rozróżniać twarze i sylwetki. Byli tutaj Irenka, Peter, Magda, Tobias i Anna. W jednej z dwóch większych postaci Staszek rozpoznał Herberta Cavalieri - druga to była jakaś kobieta (czyżby pierwsza żona diakona?). Świetliste istoty, unosząc się w powietrzu zacieśniały krąg wokół gargulca, ich ręce czepiały się jego kończyn i skrzydeł. Potwór ryczał w bezsilnej złości. Coraz trudniej było mu się utrzymywać w powietrzu, zaczął opadać.
    - Dalej, kochani! - krzyczała Marta. - Staszek! Staszek! Strzelaj! To nasza szansa!
    Maliniak otrząsnął się. Faktycznie, zauroczony rozgrywającym się na jego oczach cudem zaprzestał ognia. A przecież dopóki rodzina Cavalieri powstrzymywała gargulca, dopóty nie mógł on wykorzystać swojej szybkości, by uniknąć pocisków. Przez sekundę chłopak zawahał się, czy może użyć broni, kiedy Cavalierowie są tak blisko potwora, no ale w końcu to były duchy...
     Seria pocisków poleciała w stronę gargulca. A potem następna. I kolejna. Potwór zaczął ryczeć z bólu. Tak jak kropla drąży skałę, tak zmasowany ostrzał w jedno miejsce przebił twardy pancerz poczwary.  Na jej skórze pojawiła się rana, z której powili sączyła się czarna, gęsta krew. Ostatkiem sił stworzenie wzięło zamach jedną z łap, wyrywając ją z uścisku duchów i rzucając latarnią w stronę Staszka - jednak rzut był na tyle niecelny, że słup poleciał gdzieś na bok.
    Chłopak wciąż strzelał. Strzelał - za Renatę i Tomasa, za Cavalierów, za wszystkich, którzy zginęli przez ten chory żart Nihilistów. Ryki potwora zaczęły słabnąć. W końcu nadeszła chwila, kiedy jedynie pocharkiwał, a posoka z ran spływała po jego ciele na podłoże, tworząc wielką kałużę. Duchy zaczęły się odsuwać, rozluźniając uścisk. Cielsko potwora runęło z hukiem, zajmując sporą część dachu. Przez chwilę jeszcze jego członki wykonywały nieskoordynowane ruchy, a potem nawet drgawki ustały. Potwór był martwy. 
   Staszek ciężko dysząc zrobił kilka kroków w kierunku truchła, a potem otarł pot z czoła.
    - Udało się.... - wykrztusił z ulgą.
    - Tak. Udało. - usłyszał z boku cichy głos. Odwrócił się w tamtą stronę. Pod ścianą budki, która stała na dachu, leżała Marta. Jej ubranie było całe czerwone. W jej brzuchu tkwiła dolna końcówka latarni, którą miotnął gargulec - Staszek pamiętał, że była zakończona ostrymi, jakby postrzępionymi kawałkami metalu, tam, gdzie bestia wyrwała słup.
    - Boże Boże Boże! - wyjęczał Staszek biegnąc do rannej kobiety. - Czekaj, ja zaraz... coś... z tym zrobię... coś... - mamrotał bezradnie. Problem w tym, że sam nie wiedział co. Próbować wyciągać monstrualny oszczep? Nawet jeżeli dałby radę... Pozostawiłby w ciele Marty dziurę wielkości pięści. Chłopak klęczał przy dziewczynie z paniką w oczach. Jej ręka uniosła się lekko w górę, a potem poczuł na swojej dłoni jej słaby dotyk.
    - Niczego... nie musisz robić. - wyszeptała Marta. - Zrobiłeś, co było potrzeba... To o co cię poprosiłam.
"Jeżeli ze mną pójdziesz efekt będzie taki - ty przeżywasz, potwór nie" przypomniało się Staszkowi.
    - Ty... ty... wiedziałaś, że zginiesz! - wyjąkał.
    - Wiedziałam...
    - I mimo to poszłaś?!
    - Tak... Bo widzisz... - na twarzy Marty, pomimo całej tej krwi, którą ją pokrywała, pomimo cierpienia, które musiała odczuwać, pojawił się uśmiech. - To była ostatnia... heh - teraz niemalże się roześmiała - sprawa do załatwienia... A teraz... Moje szczęście jest tam. - skinęła lekko ręką w górę. Staszek odwrócił głowę w tamtą stronę. W powietrzu wciąż unosiły się postacie Cavalierów. W tej chwili w żadnym wypadku Staszek nie określiłby ich jako ,,światełka". Nie to były w pełni uformowane ludzkie sylwetki - w zasadzie wyglądali jak za życia (poza tą domniemaną panią Cavalieri numer 1 - tutaj Maliniak nie miał jak tego osądzić). Poza tym, że unosiły się w powietrzu, były półprzezroczyste i otaczała je lekka poświata. Na twarzach duchów widać było coś w rodzaju... uroczystego oczekiwania. Nawet u dzieci. Staszek opuścił wzrok, znowu spoglądając na Martę.
   - Dziękuję za wszystko. - wyszeptała kobieta. - I żegnaj. Czy raczej... do zobaczenia, choć pocieszę cię, że nie... w najbliższym... czasie - z ust Marty dobył się cichy chichot.
    A potem jej głowa opadła na piersi.
    Staszek poczuł coś jakby... powiew wiatru. Natychmiast uniósł głowę w górę. Duchów już nie było.
    Chłopak klęczał jeszcze przez chwilę, a potem wstał, ocierając ściekającą mu po policzku pojedynczą łzę. Miał dwa ciała do pogrzebania. Może więcej, jak da radę. Potem musiał się zatroszczyć o jedzenie i schronienie. Starał się zająć swój umysł prostymi sprawami.
    I choć tak udało mu się jakoś dotrwać do przybycia żołnierzy, choć potem był zajęty opieką nad matką, która po raz drugi straciła męża, choć jego ścieżka później zaprowadziła go na spotkanie wielu niezwykłych miejsc, istot i wydarzeń, to nigdy nie zapomniał tego wszystkiego, co widział w tych dniach, kiedy z podziemi planety Chopin wychynęła groza.
    I nigdy nie przestał śnić o tym co noc.






sobota, 8 lipca 2017

Prezent pożegnalny - opowiadanie, cz. 2

  To druga część opowiadania, pierwsza znajduje się w poprzednim poście. Mimo wszystko, jest na tyle długie, że rozbiłem je na trzy fragmenty, ostatni będzie planowo za tydzień. Jak zwykle, proszę o komentarze.

    Staszek otworzył oczy, a potem zmrużył je, kiedy oślepiły go promienie słońca, padające przez okno. Natychmiast przypomniał sobie wczorajszą noc - tragedię, jaka się rozegrała w zajeździe. To jak nieporadnie próbował pocieszać Martę, zdając sobie sprawę, że żadne słowa nie są w stanie zmniejszyć jej bólu... I to, jak w końcu, pomimo rozpaczy, zmęczenie zrobiło swoje, gdy zmorzył ich sen i położyli się spać w jednym z pokoi, nie zwracając uwagi na konwenanse.
    Staszek odwrócił się, żeby spojrzeć na sąsiednie łóżko. Było puste! Zerwał się natychmiast. Musiał odnaleźć Cavalieri, miał nadzieję, że nie zrobiła niczego głupiego...
    Nie było jej nigdzie w budynku... Jednak... Drzwi od składziku były otwarte i panował tu bałagan. Najwyraźniej Marta czegoś tu szukała. Staszek wybiegł na zewnątrz. Po chwili odnalazł kobietę. Siedziała na kamieniu, koło kilku kopczyków czerwonawej ziemi. Jej ubranie było brudne od pyłu i krwi. Obok niej leżała na ziemi łopata.
    - Sama... sama ich pochowałaś? - powiedział Staszek, podchodząc do niej. Poczuł nagły przypływ poczucia winy. - Czemu mnie nie obudziłaś, zrobiłbym to.
    Marta odwróciła się w jego stronę. Miała cienie pod oczami, a jej włosy kleiły się od potu. Twarz była tak samo brudna jak ubranie, ale z jakiegoś powodu widniał na niej delikatny, nieobecny uśmiech. Zaś oczy kobiety lśniły jakimś dziwnym blaskiem.
    - Nic się nie stało - odpowiedziała melodyjnym głosem. - To moja rodzina, ja zadbałam o ich pochówek.
    - Aha, no tak - odparł zmieszany Staszek, stając koło Marty. Odetchnął a potem wykrztusił - Przepraszam. Pewnie obwiniasz mnie, że nie... nie uratowałem twoich dzieci... ani nie pozwoliłem ci pobiec do nich... Ale nie dalibyśmy rady tej bestii... tylko byśmy....
     - Nie musisz przepraszać - przerwała mu Marta. - Nie zrobiłeś niczego złego...
     - Bardzo... bardzo mi przykro z powodu pani rodziny - wyjąkał Staszek, zdając sobie sprawę, jak bezsensowne i błahe są to słowa.
    - Niepotrzebnie. - Na twarz kobiety powrócił uśmiech, a jej głos podniósł się o kilka tonów. - Mój mąż i moje aniołki już nie cierpią. Są już po lepszej stronie, a Bóg udziela im swojego zbawienia i pokoju! - zadeklarowała z zapałem.
     Poczucie winy Staszka ustąpiło miejsca irytacji. ,,Jeśli Bóg tak ich kocha, to czemu po prostu ich nie uratował?!". Miał ochotę wykrzyczeć te słowa, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie będzie wrzeszczał na kobietę, która przeżyła taką tragedię. Poza tym - widać było wyraźnie, że Martaa jest na granicy... I jeśli wiara pomagała jej to wszytko przetrwać, czy miał prawo ją rozwiewać?
     - Dobrze. To co teraz zrobimy? - zaczął po chwili kłopotliwego milczenia. - Nie wiem, czy jest sens iść do Chopin Prim - tutaj mamy całkiem sporo jedzenia, a bestia chyba nie wróci... Choć z drugiej strony, gdyby wróciła, nie obronimy się tutaj... - głośno rozmyślał. Marta nic nie odpowiadała, patrząc gdzieś w przestrzeń. Nagle Staszkowi przyszedł do głowy pomysł. - Nie, lepiej idźmy do stolicy! Tam jest bunkier... Założę się, że nie jest zamknięty, na pewno wszyscy oficjele się ewakuowali i zabrali dokumenty, pieniądze, czy co tam mogli trzymać... Zatrzaśniemy się tam i bezpiecznie przeczekamy do przylotu żołnierzy. Ale... będziesz w stanie dojść do Chopin Prim? - spytał z niepokojem kobiety.
     Marta odwróciła się w jego stronę. - Tak. Musimy dotrzeć do stolicy. Gdyż tam pokonamy tego demona. Taka jest wola Boga. Wyruszajmy natychmiast. - Kobieta zerwała się z kamienia i zaczęła iść w stronę drogi.
    - HEJ! Poczekaj! - Staszek złapał ją za ramię. - Zjedzmy chociaż śniadanie i zabierzmy jakieś zapasy.
    Marta rzuciła mu pełen nagany spojrzenie. No tak, nie była to najlepsza chwila na mówienie o jedzeniu... Ale przecież z pustymi żołądkami nigdzie nie zajdą.
    - Musimy mieć siły, aby wypełnić naszą świętą misję! - dodał, starając się wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu w swoim głosie. Marta skinęła głową.
    - Bóg doda nam sił. Ale masz rację, potrzebujemy pożywienia. Chodźmy. - Teraz dla odmiany ruszyła w stronę zajazdu.
     Staszek westchnął przeciągle, zanim poszedł za nią. Niepokoiło go jej podejście do sprawy i cała ta gadka o walce z demonem... Miał nadzieję, że to tylko kwestia szoku i za jakiś czas jej to minie... Zanim w imię jakiejś urojonej krucjaty poprowadzi ich oboje na pewną śmierć.


    Zmierzch zapadł już parę godzin temu, ale wciąż szli. W sumie to w nocy podróżowało się nawet lepiej, przynajmniej słońce nie prażyło. Jednak mimo wszystko byli na nogach już bardzo długo... Staszek czuł, że jest jeszcze w stanie trochę przejść, ale miał wątpliwości co do swojej drobno zbudowanej towarzyszki.
    - Nie jesteś zmęczona? - spytał się, zwracając głowę w stronę kobiety.
    - Nie, ale dziękuję za troskę - odpowiedziała i obdarzyła Staszka słabym, pozbawionym wesołości uśmiechem.
     - Na pewno? - chłopak chciał się upewnić, że kobieta nie robi jedynie dobrej miny do złej gry.
     - Na pew... - zaczęła Marta, ale nie dokończyła. Nagle przystanęła, przymknęła oczy i zachwiała się... A potem upadła na ziemię. Staszek natychmiast do niej podbiegł i przyklęknął. Na szczęście było to tylko omdlenie - widać stres, głód i wysiłek zrobiły swoje. Organizm ma swoje prawa i choć Staszek chciałby jak najszybciej dotrzeć do stołecznego bunkra, wyglądało na to, że bez odpoczynku się nie obejdzie. Po chwili udało mu się znaleźć małą jaskinię - w zasadzie to co najwyżej zagłębienie - pośród skał. Zaciągnął tam, w miarę możliwości delikatnie, Śpiącą Królewnę i ułożył pod ścianą. Zdjął plecak i zaczął wyjmować rzeczy, które uznał za potrzebne - koc, którym nakrył Martę, termos z kawą i konserwy.
    - Co się stało? - usłyszał nie do końca przytomny głos. Kobiecie wróciła świadomość i zaczęła przecierać oczy.
    - Zemdlałaś - wyjaśnił Staszek. - Pewnie ze zmęczenia... No i uznałem, że pora na odpoczynek.
    - Musimy dotrzeć do stolicy - z nagłą siłą w głosie odpowiedziała Marta, unosząc się lekko na rękach.
    - Nie, to nie ma sensu. Musimy odpocząć, inaczej i tak daleko nie zajdziemy. - po raz kolejny Staszek próbował pełnić rolę głosu rozsądku.
    - Może i masz rację - westchnęła Marta  i otuliła się mocniej kocem.
    - Wolisz sałatkę warzywną czy szynkę? Czy jedno i drugie? - spytał Staszek, pokazując na konserwy.
    - Prawdę mówiąc, nie jestem głodna - odparła kobieta.
    - To mnie nie interesuje. Mówię to z czystego egoizmu. Na głodniaka znowu mi zemdlejesz i będę musiał cię targać do samego Chopin Prim.
    - Ciężary jedni drugim noście... Czy jakoś tak - mruknęła Marta. - Ale znowu masz rację... Jak zwykle. Poproszę sałatkę.
     Po chwili oboje spałaszowali po jednej konserwie. Staszek nalał do kubka-pokrywki nieco kawy i wręczył towarzyszce, mówiąc - W sumie to nie wiem, czy powinniśmy pić kawę teraz, lepiej jakbyśmy przespali choć parę godzin, a potem napili, żeby się orzeźwić... No ale musimy, jak to się mówi, uzupełnić płyny, wody już nie ma... No i dobrze się nieco rozgrzać, niby zabrałem zapałki, ale wolę nie palić ognia, no bo wiesz, to może COŚ ściągnąć, no ale wziąłem ten koc, mam nadzieję, że to ci wystarczy - produkował się chłopak, podczas kiedy kobieta piła kawę.
     - Czasem ja jestem gadatliwa, ale to już przesada - oświadczyłą Marta, oddając kubek Staszkowi. - Boże, racja, jest strasznie zimno! - dodała. - Jak szliśmy to tego nie czułam... Ale ty nie masz koca! Musisz się czuć okropnie.
    - No nie mam, do plecaka by dwa nie weszły - mruknął Staszek i machnął ręką. - I nie jest tak źle. Napiję się ciepłego i jakoś przeżyję.
    - Nie, przecież mamy tu spać, możesz zamarznąć przez sen! - zaprotestowała Marta. - Koc jest duży, zmieścimy się oboje - dodała, rozkładając płachtę.
    - Nie wiem, czy powinienem - pokręcił głową Maliniak.
     Marta westchnęła. - Daj spokój. Jesteśmy dwójką... przyjaciół? - spytała niepewnie, a kiedy Staszek kiwnął głową, kontynuowała - Którym jest zimno. Nie doszukujmy się żadnych podtekstów, dobrze? Więc właź pod ten koc - mówię to z czystego egoizmu, jeśli zamarzniesz, to kto poniesie ten plecak i zaprowadzi mnie do bunkra?
      Staszek uśmiechnął się i wszedł pod koc. Zresztą miała rację... Na filmach takie sytuacje - mężczyzna i kobieta, zmuszeni żeby nocować razem, przeżywający ciężkie chwile - zawsze kończyły się... wiadomo czym. Jednak tu nie było o tym mowy. Chociaż Marta była bardzo ładna i zaczynał ją coraz bardziej lubić, to... Oboje właśnie stracili bliskie osoby (stracił już nadzieję na to, że odnajdzie Renatę - choć oczywiście jego straty nie można było porównać do tego co spotkało Cavalieri) a Staszek nie był na tyle prymitywny, żeby próbować to odreagować w ten sposób.
     W tej chwili chłopak uświadomił sobie, że połleżąca koło niego Marta nuci pod nosem jakąś spokojną, melancholijną melodyjkę. Zerknął w jej stronę. Kobieta wykonywała w powietrzu
powolne, delikatne ruchy dłonią.
    - Co robisz? - spytał.
    - Układam moje aniołki do snu - odpowiedziała ze słodyczą w głosie Marta, wpatruwając się gdzieś poniżej swojej uniesionej dłoni. Staszek przełknął ślinę. Widząc, jak kobieta się zachowuje... Jak nie poddaje się rozpaczy z powodu śmierci bliskich... Zapomniał, że to szaleństwo pozwala jej normalnie (o ile można tego słowa użyć) funkcjonować.
    Maliniak patrzył, jak Marta głaszcze główki nieistniejących dzieci. Było to wzruszające... i upiorne jednocześnie.


    Minęło już południe, kiedy wreszcie dotarli do Chopin Prim. Ulice miasta były puste i ciche - jedynie śmieci walały się na chodniku. Gdzieniegdzie, na środku drogi, stały samochody i inne pojazdy - zapewne za ich pomocą ludzie przybyliw celu ewacukacji, a potem porzucili, nie mogąc zabrać ze sobą.
    ,,Cholera, jeden stwór to zrobił. Cała planeta - dobra, słabo zamieszkana, ale jednak - ucieka przed nim" pomyślał Staszek. Jednak, ponieważ sam widział potwora w akcji, zdawał sobie sprawę, że koloniści nie byli w stanie się mu przeciwstawić i zginęliby jeden po drugim w jego szponach. Co innego obiecani legioniści... Dla nich rozwalenie tej pokraki to będzie chleb z masłem.
    - Po drodze zajrzymy do mojego domu - zaproponował Staszek. - Upewnię się, że moja mam się ewakuowała... a to i tak po drodze do bunkra.
    Marta  bez słowa skinęła głową. Chłopak poczuł ukłucie żalu - na pewno mama była zrozpaczona, że musi odlecieć bez syna. To była jego wina... Ale przecież nie mógł wiedzieć, że złapie gumę - i nie mógł nie spróbować uratować Renaty... Teraz mógł mieć jedynie nadzieję, że Mirkof zmusił swoją żonę, aby mimo wszystko wsiadła na statek... Przynajmniej na tyle by się przydał.
    - Hej, goście! - z zadumy wyrwał go ochrypły głos. Staszek odwrócił się. Z jednego z zaułków wychynęło trzech mężczyzn. Dwóch wyglądało na osiłków, obaj byli wygoleni na łyso i cierpieli na syndrom braku szyi - jeden z nich, o nagich, potężnych przedramionach pokrytych tatuażami, wymachiwał metalową pałką. Trzeci, ten który mówił, był nieco szczuplejszy i niższy, ale obleśny uśmiech i wąskie, świńskie oczka powodowały, że sprawiał równie niemiłe wrażenie.
     - Najpierw ważniaki zostawili nas, bidaków, na zatracenie... A teraz jakieś wsioki z prowincji przybywają, żeby na nas żerować - stwierdził prowodyr bandy, a potem z ukrywanym smutkiem pokiwał głową. - Chyba nie puścimy tego płazem, nie, chłopaki?
    - Pewnie, kurwa. - skwitował ten wytatuowany, powoli podchodząc w stronę pary.
   - Jestem... Jesteśmy stąd, tylko byliśmy poza miastem! - Staszek podjął próbę wyjścia z sytuacji - co prawda bez większych nadziei na sukces.
    - Czyżbyście żerowali na tym nieszczęściu, jakie spotkało naszą planetę? To nie po chrześcijańsku! - krzyknęła Marta głosem pełnym oburzenia. Staszek jęknął w duchu - ich nikłe szanse na załagodzenie sytuacji właśnie spadły do zera. Niski bandzior zarechotał, a jego rośli kompani zawtórowali.
    - To się świetnie składa! - powiedział z ironią herszt. - Skoro jesteście naszymi ziomkami, a w dodatku dobrymi chrześcijanami, na pewno nie macie nic przeciwko dzieleniu się z bliźnimi? Od ciebie weźmiemy tylko forsę, ale od panienki - nieco więcej! Brać ich! - zakończył, już poważnym tonem.
    - Uciekaj! - krzyknął Staszek rzucając się z pięściami na draba, który ruszał w stronę Marty. Choć chłopak nie był ułomkiem, jednak jego ataki nie robiły na mięśniaku żadnego wrażenia. Zbir wziął zamach i przyłożył pięścią w podbródek Staszka. Chłopakowi aż pociemniało w oczach. Zatoczył się, potknął i upadł na chodnik. Po chwili do jego uszu doszły kobiece piski. Z wysiłkiem uniósł się na rękach. Zobaczył, jak niski bandyta trzyma wyrywającą się i krzyczącą Marta.
    - Spokojnie, mała, to będzie mniej bolało! - zaśmiał się zbir. - AAAAAAA! KURWA MAĆ! Ugryzłaś mnie, suko! - śmiech przeszedł we wrzask.
    - Zostawcie ją! - krzyknął Staszek, próbując wstać, jednak skutecznie powstrzymał go przed tym kopniak wymierzony przez wytatuowanego bandytę. Chłopak zajęczał i zwinął się z bólu.
    - Chłopak dobrze mówi. - Dał się słyszeć męski głos, dochodzący od drugiej strony ulicy. - Zostawcie dziewczynę. I jego też. Bo źle się to skończy. Dla was.
    - Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy! - wrzasnął szef zbirów. Staszkowi udało się wstać - i obejrzeć ich wybawcę. To był Mirkof. Ubrany w roboczy kombinezon stał na ulicy, trzymają w rękach dubeltówkę. Był z nim jakiś nieznany facet. Ojczym Maliniaka bez słowa uniósł lufę broni i wystrzelił. Mięśnika z tatuażami z krzykiem padł na chodnik. Chyba nie żył.
    - Ostrzegałem - warknął Mirkof. - Mam jeszcze jedną kulkę, któryś z was reflektuje? - rzucił w stronę dwóch pozostałych bandytów. Szef natychmiast puścił Martę i zaczął się wycofywać, chichocząc nerwowo.
    - Oj, po co zaraz te nerwy... Tylko sobie żartowalim - powiedział. - Bez urazy, prawda?
    - Wypierdalaj, albo znowu strzelę - skwitował Mirkof. Tym razem przesłanie dotarło do zbirów w pełni - rzucili się do ucieczki. Po chwili ich kroki ucichły.
    - Nic ci nie jest? - Staszek podszedł do Martę.
    - Nie, Bogu dzięki nie... Ale to ja powinnam spytać ciebie, mocno oberwałeś - z troską w głosie odpowiedziała kobieta.
    - Trochę - odparł chłopak, wypluwając odłamany kawałek zęba. - Żebro mnie napier.... strasznie boli, ale chyba nie złamane.
    - Bardzo to pięknie. Może jakieś słowa podziękowania, za uratowanie waszej skóry? - burknął Mirkof, razem ze swoim towarzyszem podchodząc do rozmawiającej pary.
    - Oczywiście! - zmieszana Marta skłoniła się lekko w stronę mechanika. - Niech Bóg pana za to błogosławi. - Mirkof w odpowiedzi na te nieco egzaltowane słowa uniósł brwi.
    - Dzięki - mruknął Staszek. Nie przepadał za ojczymem, ale musiał przyznać, że krucho by z nimi było, gdyby Mirkof nie pojawił się we właściwym miejscu i czasie. Zaraz... skoro on tu był...
    - Czemu tu jesteś? - krzyknął Staszek, łapiąc mechanika za szelki od kombinezonu. - Nie wylecieliście? Co z mamą?
    - Wy się znacie? - spytała zszokowana Marta.
    - To mój ojczym - szybko wyjaśnił Staszek. - No mów!
    - Spokojnie. - Mirkof odsunął pasierba. - Twoja matka odleciała. Co prawda płakała, rozpaczała się i zarzekała, że nie zostawi dziecka na zatracenie... Aleśmy ją wepchnęli na statek. Dla mnie... i paru innych... zabrakło miejsca. Pewnie Maria teraz wypłakuje sobie oczy. Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony. - zakończył opierając ręce na dubeltówce, jak na lasce.
    - Nie rozumiesz... - warknął Staszek. - Dobra, nie będziemy się teraz kłócić. Grunt, że mama jest bezpieczna... Chcieliśmy ukryć się w bunkrze. - spróbował zmienić temat.
    - My? - Mirkof znowu uniósł brew.
    - To jest pani Marta Cavalieri. - Staszek wskazał na swoją towarzyszkę, która skłoniła się lekko.
    - Mirkof Velarez. - mruknął mechanik. - A to Jean Lucarda - wskazał na mężczyznę, który z nim przyszedł - szczupłego człowieka w tanim garniturze, wyglądającego na urzędnika. Lucarda uśmiechnął się niepewnie.
    - Dobra. Tak się składa, że my już zajęliśmy bunkier... I nie tylko my. Mamy nawet gościa spoza planety - ciągnął Mirkof.
    - Co? - zdziwili się chórem Staszek i Marta.
    - A tak. Zresztą sami zobaczycie. Dosyć gadki-szmatki - idziemy do bunkra. - zakomenderował mechanik i sam ruszył ulicą. Pozostali musieli iść za nim. Po chwili Marta wdała się w rozmowę z panem Lucardą. Staszek przesunął się do przodu i zrównał z Mirkofem.
    - Dzięki - mruknął.
    - Już dziękowałeś za ratunek, chłopaku - odparł ojczym, nie patrząc na pasierba.
    - Nie za to. Za to, że zadbałeś, żeby mama odleciała - wyjaśnił chłopak. Mirkof zwolnił i rzucił szybkie spojrzenie w stronę chłopaka.
    - A. Spoko. W końcu obaj ją kochamy, nie? - odparł starszy mężczyzna. Staszek skinął głową. Cholera, wciąż nie lubił Velareza... Ale coraz gorzej się z tym czuł.
   - Ale, mówiąc o uczuciach, chyba nie jesteś w nich zbyt stały, co? - ciągnął Mirkof. - Nie patrząc na nic, wyruszyłeś, żeby ratować jedną dziewczynę... A wracasz z inną. Szybko się pocieszyłeś po Renacie.
    - Zamknij się! - warknął Staszek. Mirkof znowu uniósł brwi i skrzywił wargi. Chyba ostro się wkurzył i zanosiło się na to, że zechce nauczyć pasierba moresu. Jednak chłopak nie zważał na to i kontynuował - choć na tyle cicho, żeby pozostała dwójka ich nie słyszała. - Ta kobieta wczoraj w nocy straciła całą rodzinę. Męża i piątkę dzieci. Ten potwór zabił ich prawie, że na jej oczach... Ja przy tym byłem. To chyba normalne, że się nią zaopiekowałem?
    Po chwili milczenia Velarez kiwnął głową. - Wierzę, wygląda na taką co sporo przeszła. Dobra, przepraszam, ale naprawdę mnie wnerwiłeś tą całą wyprawą. Ale nie ma sensu się kłócić, choć wiem, że do tej pory nie bardzo nam się układało. Razem jesteśmy w tym gównie, musimy się trzymać razem. No i było nie było - jesteśmy rodziną. Czy czymś w rodzaju. Sztama? - Mirkof niespodziewane przystanął i wyciągnął rękę do pasierba. Staszek również przestał iść. Przez chwilę wpatrywał się w kwadratową twarz ojczyma, a potem uścisnął jego dłoń.


    Czwórka w końcu stanęła do wejścia przed bunkrem, które znajdowało się obok budynku, który na Chopinie pełnił rolę ratusza - czyli de facto siedziby władz planety. Mirkof podszedł do metalowej, niepozornej budki, która mieściła w sobie windę. Nacisnął jeden z przycisków na konsolecie.
    - Kto tam i czego chce? - odezwał się po chwili głos z interkomu.
    - Velarez i Lucarda - odpowiedział mechanik. - Mamy jeszcze dwójkę ze sobą, to swoi.
    - Dobrze... - osoba po drugiej stronie przyjęła to oświadczenie do wiadomości i po chwili z sykiem metalowe drzwi się otworzyły i oczom czwórki ukazała się kabina windy o sterylnym wyglądzie.
    - Zapraszam - Mirkof machnął ręką w stronę maszynerii. Wszyscy obecni wsiedli, a potem mechanik nacisnął jeden z przycisków na konsolecie. Drzwi się zasunęły, a po chwili szum i lekkie przeciążenie dały znać, że podróż na dół się rozpoczęła. Podczas kiedy ojczym pogwizdywał coś pod nosem, Staszek zerknął kątem oka na Martę. Kobieta spoglądała w lustro (które zgodnie z odwieczną tradycją musiało się znajdować w windzie). W zwierciadle widać było wymizerowaną twarz pokrytą kurzem i plamami krwi. Chłopak po raz kolejny poczuł przypływ żalu i współczucia wobec biedniej kobiety. Zbyt wiele razy stał z boku lub uciekał. Zbyt wiele razy zawiódł w ostatnich dniach... W tym osoby, na których mu zależało. Poprzysiągł sobie, że chociaż tym razem nie zawiedzie - i że zrobi wszystko, żeby Cavalieri przetrwała ten cały burdel... I odzyskała szanse na w miarę normalne życie. W końcu niejako była pod jego opieką - odpowiadał za nią.
    Nagle winda stanęła, a po chwili drzwi się rozsunęły.
    - Kuniec jazdy - oświadczył Mirkof. - Witamy w podziemnym królestwie. Chodźcie, poznacie resztę pechowców... I naszego gościa. - to powiedziawszy, mechanik ruszył podziemnych korytarzem, którego ściany były wyłożone tym samym metalem, co wnętrze windy. Po kilkunastu krokach zatrzymał się i otworzył jedne z drzwi, które znajdowały się na korytarzu.
    - To sala zebrań - wyjaśnił. - I wydaje mi się, że coś się tu wyrabia. - Faktycznie, nawet na korytarzu było słychać jakiś męski, głos, który chyba wygłaszał jakieś przemówienie. Cała czwórka weszła do pomieszczenia. Wewnątrz znajdowało się kilka rzędów składanych krzeseł - ale tylko siedem było zajętych, wszystkie przez dorosłych mężczyzn (no tak, kobiety i dzieci pewnie dostały przydział na statek w pierwszej kolejności). Za mównicą, stojącą na podwyższeniu, stał ósmy mężczyzna. I na pierwszy rzut oka Staszek mógł powiedzieć, że nie był on człowiekiem - jego niebieska skóra wskazywała na pochodzenie z gatunku Laszamarów. Chłopak nigdy w życiu nie spotkał nieczłowieka - nie było takich na Chopinie, wśród kupców i inspektorów Paktu, którzy czasem odwiedzali planetę, również się nie zdarzali. No ale przecież chodził do szkoły i wiedział, jakie inteligentne rasy zdarzają się wśród obywateli Paktu - a poza tym oglądał filmy, prawda?
    - Witam - odezwał się Laszamar, patrząc na nowoprzybyłych. - Przyprowadziliście nowych, panowie? - spytał Velareza i Lucardę.
    - Ano - przytaknął mechanik. - To mój pasierb, a to pani Cavalieri. - dokonał błyskawicznej prezentacji. - Im więcej tym weselej, prawda panie inkwizytor? - dodał z przekąsem.
    No tak! Staszek teraz sobie to uświadomił - szary, prostu mundur ze stójką, noszony przez Laszamara, to strój inkwizytora! Czyli pomoc wreszcie nadeszła... Ale przecież mieli wysłać oddział legionistów, nie zakonnika? I jakim cudem przybył tak szybko?
    - Po raz kolejny - witam. - Laszamar skinął lekko głową. Jego głos był głęboki i mocny, ale suchy i beznamiętny. - Jestem brat-asesor Abiatar Refuze. W Zakonie Ładu zajmuję się głównie ksenobiologią - a konkretnie - badam organizmy tworzone i przekształcane przez genetykę i spaczoną alchemię Nihilistów. Parę dni temu, na podstawie pewnych zapisków, doszedłem do wniosku iż słudzy Nieistoty mogli tu zostawić tak zwaną ,,niespodziankę". Kiedy tu przyleciałem, okazało się, że to niestety prawda - i że się spóźniłem, niespodzianka została już aktywowana.
    Teraz wyjaśniło się, czemu inkwizytor dotarł dużo wcześniej niż żołnierze - po prostu wyruszył zanim potwór zaatakował i władze Chopina poprosiły Pakt o pomoc.
    - ,,Niespodzianka"? - zdziwiła się na głos Marta, zajmując jedno z krzesełek.
    - Tak jest. - skinął głową Refuze. - Jak zapewne wszyscy z was wiedzą, około stu dwudziestu lat temu, ta planeta została odbita z rąk Nihilistów, konkretnie celebracji zwącej się Oddechem Spaczenia. Ponieważ planeta nie odgrywała w ich planach dużej roli, nie było tu żadnych groźnych instalacji, tylko baza obserwacyjna i nasłuchowa - dlatego bez problemu podjęto decyzję o kolonizacji. Podobny los spotkał kilka innych, które Pakt odbił w tamtym czasie. Jakiś czas temu na jednej z nich, Aureliusie, podczas budowy kanalizacji natrafiono na groźną istotę, która wywołała wielkie zniszczenia. Sięgnąłem do archiwów - okazało się, że na innej planecie, która została odzyskana od Oddechu Spaczenia, miał miejsce podobny wypadek - kilka lat temu. Doszedłem do wniosku, że to nie może być zbieg okoliczności. Celebracja OS słynie ze swojego zaawansowania na gruncie genetyki, nawet pośród Nihilistów - oraz faktów, że używają zmutowanych stworzeń, jako żywych broni. Najwyraźniej opuszczając te planety wykazali się typową dla siebie perfidią - pozostawili ukryte, zahibernowane potwory, ustalając ich czas inkubacji na tyle długo, aby mieć pewność, że zanim się obudzą i ujawnią swoją obecność, planety będą na tyle zasiedlone, żeby ich wytwory miały... kogo zabijać. Oczywiście, to tylko pojedyncze istoty - na planetach Centrum poradzono by sobie z nimi z łatwością, ale w takich odległych koloniach, gdzie mieszkańców jest mało, są słabo zorganizowani i nie mają zaawansowanej broni - mogą poczynić naprawdę wielkie zniszczenia. - zakończył inkwizytor.
    Jeden z siedzących, starszawy, łysiejący mężczyzna prychnął z oburzeniem.
    - Patrzcie, panicz z wielkiego świata, będzie nas obrażał!
    Laszamar spojrzał się prosto na człowieka. - Czy może nie mam racji? Jakoś nie widać, żebyście sobie z nim radzili własnym sumptem? - spytał. Starzec ponownie prychnął, ale niczego nic nie odpowiedział. W związku z tym inkwizytor kontynuował.
    - Ponieważ nadleciałem parę godzin przed ewakuacją, udało mi się porozmawiać z osobą, która widziała potwora na własne oczy. Niejaki Hernandez, strażnik. Z opisu jaki mi przekazał, wynika, że ta istota pasuje go gatunku Gargoyla Metabolens. Co znaczy, że musimy jak najszybciej się nią zająć - inaczej będzie naprawdę źle.
    - Taaa, jasne. - mruknął Mirkof, który cały czas stał koło wyjścia, krzyżując ramiona na piersiach. - Po pierwsze, niby jak? A po drugie - czemu nie mamy poczekać na żołnierzy? W bunkrze jesteśmy bezpieczni - a sam pan mówiłeś, że ta bestia jest zagrożeniem tylko dla bidnych kolonistów z zadupia - czyli nas - ale ludzie z Centrum sobie z nią poradzą raz dwa... Więc z pana gadki wychodzi raczej na to, że nie powinniśmy pchać się pokrace do gardła, prawda?
    Kilku słuchaczy zaczęło wydawać potakujące okrzyki. Refuze zszedł z podwyższenia i podszedł do mechanika. - Nie rozumiesz... - zaczął.
    - Rozumiem, rozumiem - burknął Mirkof. - Jesteś inkwizytorem, masz świętą misję itede... Widzisz pan, wiem, że jesteś porządnym facetem. Przyleciałeś tu, żeby nam pomóc. Oddałeś swój statek na ewakuację, tracąc szansę na zabranie stąd swojego tyłka, zanim potwór przybędzie. Szacunek. Ale widzisz, sam żeś mówił, że w Zakonie jesteś badaczem. Gryzipiórkiem. Siedzisz przed komputerem i oglądasz obrazki potworów. Ale tu jest prawdziwy potwór, który nie będzie stał i czekał aż go przebadasz. Witamy w prawdziwym życiu.
    Refuze pokręcił głową. - Mylisz się. To, że jestem uczonym, nie znaczy, że jestem słaby. W Zakonie dbamy o harmonijny rozwój ciała i umysłu. Byłbym w stanie cię bez problemu pokonać.
    Mirkof zmrużył oczy, a na jego twarzy ukazał się wyraz lekkiej irytacji. Po chwili jednak machnął ręką. - Dobra, wierzę na słowo. Jak pan jesteś taki mocny, to idź wyzwij stwora na solo. Wtedy chętnie popatrzę. - słowom zawtórował śmiech siedzących.
    - Mogę to udowodnić. Jeśli się nie boisz - odpowiedział niezrażony asesor.
    Velarez uśmiechnął się krzywo i zaczął podwijać rękawy zgrzebnej koszuli, którą nosił pod kombinezonem mechanika. - Jak sobie chcesz braciszku, nie będę się kłócił. - powiedział i zamachnął się zaciśniętą pięścią w stronę zakonnika. Reakcja Refuze była błyskawiczna - zanim ręka pokonała pół drogi, on jakimś cudem stał za plecami mechanika. Złapał jego wyciągnięte ramię a potem szarpnął do tyłu, przyginając je do pleców Mirkofa. Mechanik jęknął a z z bólu i złości. Zakonnik odepchnął go, jednocześnie kopiąc kolanem w tyłek - w efekcie Velarez potknął się i upadł na podłogę. W tym czasie dwóch mężczyzn zerwało się ze swoich krzeseł, by ruszyć na pomoc Mirkofowi. Pierwszemu asesor po prostu usunął się z drogi, a kiedy ten z rozpędu przebiegał koło niego, podstawił mu nogę - w efekcie człowiek dołączył do Velareza. Trzeciego napastnika Abiatar ogłuszył ciosem w skroń wymierzonym krawędzią dłoni.
    - Dosyć! - rozległ się krzyk Marty - Nie bijcie się! Pax!
    To podziałało. Jeden z mężczyzn zamarł, trzymając w rękach składane krzesełko, które zamierzał użyć jako broń przeciw asesorowi. Przystanął również Staszek, który w końcu zdecydował się ruszyć na pomoc ojczymowi (niechętnie, ale jak sztama, to sztama). Zaś Mirkof zaczął się podnosić z podłogi, stękając lekko.
    - Racja - mruknął. - Koniec, panowie. W ogóle kto was prosił o pomoc? Miałem się tłuc ja z braciszkiem. I wyszło na jego. - Mechanik zwrócił twarz w kierunku inkwizytora. - Dobra, nakopałeś nam, szacun, jesteś gość... Ale co z tego wynika? I tak nie ma sensu, żebyśmy polowali na to coś.
    - On ma rację - niechętnie (nie dlatego, że miał ochotę polować, tylko dlatego, ze musiał się zgodzić ze swoim ojczymem) powiedział Staszek. - Ja i Marta też spotkaliśmy to... coś. To nie jest jakieś strasznie wielkie - było w stanie wejść do zwykłego domu. Co prawda, pewnie przygarbione.
    - Nic mu nie będzie, tylko go ogłuszyłem - stwierdził inkwizytor, patrząc na Martę, która nachylała się nad nieprzytomnym mężczyzna, którego asesor wcześniej powalił. - Rzecz w tym, że niedługo będzie większe... - dodał Abiatar, wracając do tematu potwora.. Zabrał krzesełko mężczyźnie, który przed chwilą biegł z nim, żeby go uderzyć (pozwolił sobie odebrać mebel bez protestów), rozłożył je i usiadł. - Mówiłem, że zidentyfikowałem ten gatunek. Gargoyla Metabolens charakteryzuje się tym, że jej przemiana materii może osiągać dwie skrajności. Z jednej strony może zapaść w letarg, trwający setki lat. Z drugiej kiedy się obudzi - zużywa ogromne ilości energii. Dlatego potwór bez przerwy krąży po całej planecie i dlatego nie spocznie, póki nie pożre każdej żywej istoty na powierzchni. Kiedy żołnierze przybędą, będą już mieli przeciwko sobie olbrzymiego, latającego behemota. Słyszeliście o Smokach Zamętu? Otóż prawda jest taka, że gargulec to młody smok. W ciągu tygodnia bestia osiągnie takie rozmiary i siłę, że drużyna legionistów będzie dla niej niczym. Potrzeba będzie całej centurii, z ciężkim sprzętem, żeby sobie z nią poradzić.
    Na chwilę zapadła głucha cisza.
    - I co z tego? - burknął starszy człowiek, który już wcześniej sprzeciwiał się wywodom inkwizytora. - Jakbyś pan nie zauważył, jesteśmy pod ziemią. Do windy to to nie wsiądzie, a choćby wyrosło na tego ,,smoka" o którym pan bajasz, to nie jest na tyle cwane, żeby zacząć ryć w ziemi, bo a nuż znajdzie bunkier? - starzec zaśmiał się skrzekliwie.
    - Za niecałe dwa tygodnie, przybędzie tutaj drużyna legionistów - spokojnym tonem odpowiedział Abiatar. - Wszyscy zginą. Być może któryś z nich wcześniej nada wiadomość, która wyjaśni z czym mają do czynienia - wówczas poczekacie co najmniej kolejne dwa tygodnie, aż władze wyślą poważne siły. Zatem nawet jeśli nie rusza was to, że żołnierzy czeka pewna śmierć, a póki co istnieje szansa na unikniecie tego i zabicie potwora przy minimalnych stratach... To pomyślcie - czy perspektywa spędzenia co najmniej miesiąca ze Smokiem Zamętu szalejącym ponad waszymi głowami jest zachęcająca? Już nie mówiąc o tym, że jak wspominaliście, oficjele Chopina uciekając, uszczuplili zapasy żywności w tym bunkrze.
    - Brat Refuze ma rację. - znienacka odezwała się Marta. W jej melodyjnym głosie czuć było nienaturalny spokój. - Musimy stawić czoła temu demonowi rodem z czeluści piekielnych. Taka jest wola Boga! - oświadczyła. - Został pan przez niego wysłany, aby strącić tego diabła z powrotem w otchłań.
    Kilku mężczyzn zareagowała śmiechem i lub porozumiewawczymi spojrzeniami na oświadczenie Cavalieri. Staszek jęknął w duchu. Owszem, pamiętał wcześniejsze deklaracje Marty... Ale miał nadzieję, że trochę ochłonęła.
    - Cokolwiek pan postanowi, pomogę w tym zbożnym dziele. - dodała kobieta, stając koło inkwizytora. Zakonnik zmarszczył brwi. Chyba był nieco zdziwiony poparcie i bojowymi słowami ust drobnej kobiety. Jednak po chwili skinął głową i powiedział. - Dziękuję. Na pewno pani pomoc się przyda.
    - O to, mocarna para! Już po potworze! - jeden z mężczyzn, zaryczał śmiechem.
    - Może jestem słabsza od was... Co po waszej sile, skoro jesteście zbyt wielkim tchórzami, żeby z niej skorzystać? - odpowiedziała z dumnie podniesioną głową Marta, a jej spojrzenie wyrażało krańcową pogardę.
   - Zam... - adresat jej nagany otworzył usta, by się odgryźć, ale po chwili machnął tylko ręką. - Zresztą, róbcie, jak chcecie. Wasze życie, wasza sprawa.
    - Chyba ta panienka niezbyt się z tobą zżyła, co? Łatwo cię opuszcza. - mruknął Mirkof, przysuwając się do Staszka. Chłopak zagryzł wargi. Przez chwilę bił się z myślami. A potem podjął decyzję. Zrobił kilka kroków i stanął koło Marty i Abiatara.
    - Idę z wami - powiedział. - Dwa razy się spotkałem z potworem i przeżyłem. Widać nie jest mi pisane, żeby mnie dorwał.
    - Po mojemu to raczej kusisz los, chłopaku. - pokręcił głową Mirkof. - I nie podoba mi się, to. Wcale.
    - Masz rację - oświadczyła Marta, patrząc Staszkowi prosto w oczy. Jej twarz przybrała natchniony wyraz. - Nie zginiesz, lecz pokonasz bestię i zasłużysz się w oczach Pana.
    - Jakaś nawiedzona. - mruknął ten sam mężczyzna, który wcześniej śmiał się z Marty.
    - Zamknij się - warknął Staszek w jego stronę.
    - Bo co mi zrobisz? Mam do ciebie podejść? - zaczepnym tonem odpowiedział człowiek, dla podkreślania swych słów, zaciskając dłonie w pięści.
    - Stój, Victor. Ja też jestem z nimi. Może ze mną chcesz się... kłócić? Proszę bardzo - oświadczył Mirkof, stając za pasierbem. Staszek spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Mimo wszystko, nie spodziewał się tego.
    - Taaa, wiem, że robię cholerne głupstwo - mruknął Velarez. - Ale wolę sam zadbać, żeby twoja matka zobaczyła cię w jednym kawałku... Poza tym, nie widzi mi się chowanie w dziurze. Ktoś jeszcze chętny na samobójczą misję? - dodał głośniej. - Lucarda?
    - Eeee.... Nie.... raczej nie... Ale życzę powodzenia - wymamrotał Jean, cofając się pod ścianę.
    - Zatem czworo przeciw stworzeniu, które jak się rozkręci może rozwalić całą centurię? Mam nadzieję, że to co mówią o Bogu, o którym tak chętnie mówisz - Mirkof zwrócił się do Marty - jest prawdą. Mam na myśli to, że kocha głupców.
    W odpowiedzi Cavalieri jedynie się tajemniczo uśmiechnęła.
    - Psychole - sarknął starszy pan z łysiną, wiercąc się na swoim krześle.
    - To co? Jakiś plan? - rzucił Velarez. - Może zwabimy paskudę przed ratusz. Na wieżyczce jest działko, zarządzający je zamontował po tym, jak kiedyś nas piraci napadli.
    - Widziałem tą wyrzutnię - pokręcił głową Abiatar. - Nie nadaje się. Jest za wolna, gargulec bez problemu uniknie pocisków z niej wystrzelonych. Ale mam coś innego...
    Choć inkwizytor odrzucił pomysł Mirkofa. to jednak spotkał on się z szerokim odzewem pośród pozostałych słuchaczy. Niezbyt pozytywnym.
    - Co? - zaczął drzeć się, z niespodziewaną jak na jego wiek siłą głosu łysiejący staruszek. - Chcecie wabić TO tutaj? Koło naszego schronienia? Chcecie umierać, wasza sprawa, ale zostawcie w spokoju normalnych ludzi! Musimy się pozbyć stąd tych oszołomów, zanim sprowadzą śmierć na nas wszystkich! - oświadczył.
    - Ta. Lepiej stąd idźcie - poparł dziadka Victor. Jego głos był poważny, a mina groźna, ale w oczach widać było niepewność. Mirkof był chłopem na schwał, a co gorsza był tu inkwizytor, który z Mirkofem - i dwoma innymi mężczyznami poradził sobie bez problemu. Jednak Refuze tylko pokręcił głową.
    - Chodźmy. Ani nie otrzymamy tu tej pomocy... Ani jej nie potrzebujemy. Paru ludzi więcej nie ma znaczenia. Nasza szansa nie leży w liczebności, tylko wykorzystaniu sposobności.
    - I łasce bożej. - dodała Marta.
    - Tak - potwierdził po chwili namysłu Abiatar.
    - Dobra, idźmy i zostawmy tych tchórzy! Zamelinujemy się w naszym domu - oświadczył Mirkof. Czwórka ruszyła do wyjścia z sali, by skierować się do windy, żegnana milczeniem zgromadzonych mężczyzn.

    Zanim wyjechali na powierzchnię, Abiatar zniknął w jednej z sal bunkra - zapewne tej, którą obrał sobie (na niezbyt długo) za sypialnię i powrócił z jakąś podłużną walizą. Maliniak zastanawiał się, co też tam może być - zapewne jakieś naukowe przybory. Potem mogli już pojechać na górę. Po kolejnej przygnębiającej przechadzce ulicami wyludnionego miasta, ekipa trafiła do domu Staszka. Szczęśliwie żadni szabrownicy się nim nie zajęli - już ojciec Staszka, po nieudanej próbie obrabowania warsztatu, założył na budynkach porządne (jak na Chopin Prim) zabezpieczenia.
    - Witam w naszych skromnych progach - z ironią powiedział Mirkof, wykonując parodię ukłonu, kiedy weszli już do salonu. Staszek pominął to zdanie milczeniem, choć nie do końca podobało mu się, że to ojczym pełni honory gospodarza domu.
    - Ładnie tu - oświadczyła Marta, rozglądając się po pokoju gościnnym.
    - Dziękuję. - Tym razem Staszek nie dał się uprzedzić Velarezowi. - Mama wszystko tu urządzała - i dba o dom.
    - Mam nadzieję, że się spotkamy - Cavalieri uśmiechnęła się słabo. - Jeśli nie, przekaż proszę wyrazy uznania.
    - Na pewno się spotkacie! - żarliwie zapewnił Staszek. - Przecież nikt z nas nie zginie... Zabijemy bestię, wszyscy wrócą... Życie wróci do normy... Prawda? - spytał, a jego głos, wbrew woli, zabrzmiał nieco niepewnie. Nie doczekał się odpowiedzi. Zauważył, że Marta wpatruje się w zdjęcie, które stało na półce regału. Przedstawiało ono małego Staszka z rodzicami. Być może Mirkofowi nie było w smak, że taka fotka zajmuje tak poczesne miejsce w ich salonie - ale nigdy nie próbował go usunąć. Zresztą ani Staszek, ani jego matka (był tego pewien) nie pozwolili by na to. Chłopak sam często z nostalgią wpatrywał się w to zdjęcie, wspominając chwile, kiedy tata żył, a on sam był małym brzdącem. Jednak zdawał sobie sprawę z jakiego powodu Cavalieri patrzy ze smutkiem na roześmianą rodzinkę... Jej usta lekko drżały, a dłonie nerwowo wędrowały po przedramionach, jakby kobieta chciała objąć samą siebie. Wyglądało na to, że za chwilę dojdzie do wybuchu uczuć, które do tej hamowała tama zbudowana z wiary i... ciężko użyć innego słowa - szaleństwa. Staszek nie chciał do tego dopuścić. Musiał szybko przyciągnąć uwagę Marty.
  - Możemy trochę odpocząć, zanim pomyślimy co dalej? - zapytał głośno. Oczy kobiety, tak samo jak Mirkofa i Abiatara, zwróciły się na niego.
  - No nie wiem. Każda chwila może mieć znaczenie - odpowiedział z powątpiewaniem Refuze, kładąc na stole swoją podłużną walizkę.
  - Tak, ale nie będzie z nas za dużo pożytku, jeśli nie wypoczniemy choć parę godzin - kontynuował Staszek. - Taka prawda. Szliśmy na piechotę do miasta, a przedtem... - chłopak zamilkł, bojąc się, by przypomnienie o rzezi w hotelu nie przywołało u Marty tych wspomnień, przed którymi chciał ją uchronić. Kobieta westchnęła i pokiwała głową.
    - Staszek ma rację.- stwierdziła. - Ledwo stoję na nogach, on pewnie też. Przepraszam, ale naprawdę nie będzie z nas dużego pożytku... - zakończyła cichym głosem.
    - Dobrze - stwierdził po chwili namysłu Abiatar. - Zresztą pewnie i tak dziś byśmy nie zdążyli nic zdziałać... A w nocy lepiej nie próbować, po co dawać bestii przewagę... Za dwie godziny się tu zbierzemy, wyjaśnię wam co i jak, a potem możecie iść spać, za to jutro równo ze świtem zabierzemy się do pracy.
   - Co tylko rozkażesz, wodzu - mruknął pod nosem Mirkof. - Pójdę po amunicję do tego cuda - wskazał na swoją dubeltówkę. - Może gówno to da przy spotkaniu z tym czymś, ale przynajmniej wystrzelę mu kaprawą gębę, zanim mnie zeżre. Wy róbcie co chcecie.
     Marta podeszła do Staszka. Zagryzła lekko wargi i nieśmiało spytała: - Czy... No wiesz... Mogłabym się wykąpać? - wypaliła w końcu. - Skoro mam tu spać, nie chciałabym niczego pobrudzić...
    - Oczywiście! - natychmiast odpowiedział chłopak, patrząc na nieco już wyblakłe plamy na skórze kobiety - na ubraniu zresztą też. - Zaprowadzę cię do łazienki... A może chciałbyś się przebrać? - dodał. - Na pewno mama nie wzięła nawet połowy ubrań ze sobą. O ile w ogóle.
     - Dziękuję, chyba teraz tego nie dopiorę - kobieta zerknęła na swój, będący w opłakanym stanie strój - ale nie wiem czy... mogę... czy powinnam. Nie chcę nadużywać gościnności. - wyraziła swoją niepewność Cavalieri.
    - Jestem pewien, że mama gdyby tu była, sama by to zaproponowała! - odpowiedział zdecydowanie (i szczerze).
    - No dobrze. To jak możesz, poszukaj... Ja nie mam do tego głowy - kobieta pokręciła głową.
    - Oczywiście. - odrzekł chłopak, prowadząc Martę do łazienki. - Proszę! - otworzył drzwi. - Tutaj masz płyn i szampon, a tutaj wiszą ręczniki. Miłego... eeee.... miłej kąpieli. - zakończył dosyć niezręcznie, a potem zostawił kobietę samą. Po chwili z łazienki dał się słyszeć odgłos płynącej wody. Staszek postanowił pójść do pokoju mamy - chciał poszukać jakiegoś ubrania, tak, żeby Marta mogła się w nie ubrać od razu po wyjściu z wanny. Jednak po drodze do sypialni, w salonie, musiał przejść przez salon. Tam napotkał inkwizytora. Zakonnik siedział wygodnie w fotelu, wyglądał na rozluźnionego i miał zamknięte oczy. Jego oddech był miarowy. Staszek nie miał pojęcia, co robił Refuze - rozmyślał, modlił się, medytował, czy po prostu spał. I tak nie miał ochoty mu przeszkadzać. Po cichu, niemal wstrzymując oddech, ruszył przez pokój. Jednak na nic to się zdało. Kiedy przechodził koło fotela Abiatara, powieki inkwizytora natychmiast się uniosły, ukazując jego czarne laszamarskie oczy a z jego ust dobył się głos.
    - Nie odpoczywasz?
    - Nie... widzi pan... brat... eee... wielebny... pomyślałem, że poszukam... - zaczął zmieszany chłopak. Jednak natychmiast przerwał. Przecież był u siebie w domu! Nie musiał się z niczego tłumaczyć.
    - Szukam jakiegoś ubrania dla pani Cavalieri - oświadczył niedbałym tonem, mającym przekazać ,,Skoro już pytasz, to niech tam, powiem, ale nie wiem czemu cię to interesuje".
    - Słusznie. - kiwnął głową inkwizytor. - Pomimo straty, jaka ją spotkała, przyda się jej zmiana garderoby.
    - No tak. - Staszek już miał ruszyć dalej, kiedy nagle coś go tknęło. Stanął jak słup i zwrócił na zakonnika szeroko otwarte oczy. - Skąd wiesz, że jej rodzinę zabił potwór? - spytał zdziwionym i jednocześnie podejrzliwym tonem. Słyszał co nieco o... nienaturalnych... zdolnościach inkwizytorów. Czyżby to był ich pokaz?
    - Szczegółów nie znam, ale że do jakiejś tragedii doszło, to się domyśliłem. - Abiatar wzruszył lekko ramionami. - O tym, że się spotkaliście z potworem, sam wspomniałeś. Ubranie pani Cavalieri jest tak zakrwawione, że gdyby krew pochodziła z jej ran, w najlepszym wypadku nie byłaby w stanie utrzymać się na nogach. Co znaczy, że udzielała pomocy rannym, albo przenosiła trupy. Pierwsze wykluczyłem, gdyż żaden ranny z wami nie przybył. Zatem w grę wchodzili polegli. Widząc, jak pani Cavalieri jest na skraju płaczu, widząc rodzinne zdjęcie, doszedłem do wniosku, że coś złego stało się z jej własnymi bliskimi... I doszedłem do końcowego wniosku. Mam rację? - zakończył zakonnik.
   - Tak - westchnął Staszek, siadając na oparciu fotela. - Jej mąż i dzieci zginęły, zabite przez tego... gargulca. Słyszała jak umierają, potem widziała i chowała ich zwłoki.
    - Zatem i tak bardzo dobrze się trzyma - stwierdził Abiatar. 
   - Właśnie... Aż za dobrze. Wiem, to brzmi głupio, ale... - zaczął tłumaczyć chłopak. Analiza Refuzego zrobiła na nim wrażenie - i wzbudziła nadzieję, że pomoże mu z... tym wszystkim. - Widzi... brat... To rozklejenie się przed zdjęciem, to był wyjątek. Oczywiście, na początku rozpaczała... Bałem się, żeby czegoś sobie nie zrobiła... Ale potem... Zrobiła się dziwnie spokojna. Zaczęła tłumaczyć, że jej bliskim już nic nie grozi, że już nie cierpią, bo są w niebie...
    - Jesteś wierzący? - spytał Abiatar.
    - Ja? Tak - odpowiedział zdziwiony Staszek. - Ale co to ma do rzeczy?
    - Zatem nie wiem, co widzisz w tym dziwnego. Takie są logiczne wnioski wynikające z wiary w życie pośmiertne. Śmierć jest kresem cierpienia, a początkiem nieskończonej szczęśliwości dla dobrych osób - a niewątpliwie za takie uważa swoich zmarłych pani Cavalieri.
    - Tak, jasne. Faktycznie logiczne. - mruknął Staszek. "Jednak jakbyś nie zauważył, panie zakonniku, większość ludzi tak nie reaguje" - pomyślał. - Tylko, że to nie koniec. Ona... - Staszek ściszył głos. - Jej się wydaje, że widzi duchy swoich dzieci. I że one przekazały jej od Boga misję zabicia tego potwora. Zresztą widział pan - czasem zachowuje się normalnie, ale nagle nachodzi ją... coś dziwnego. - zakończył niezgrabnie chłopak.
    Laszmar pokiwał z namysłem głową.
   - Czasem to się zdarza. Niekiedy szok towarzyszący traumatycznym przeżyciom jest zbyt duży i coś w istocie pęka - dotychczasowe życie, cały świat i zasady panujące w nim okazują się wobec tragedii tak bezsensowne, że umysł je po prostu odrzuca, budując sobie... Nowy obraz świata.
    - Pięknie. - Staszek zagryzł z rozpaczą wargi.
   - Ale powiedziałem ,,czasem" - ciągnął inkwizytor. - Niekiedy dzieje się coś innego - osoba nie traci rozumu. Wręcz przeciwnie - używa go, żeby stworzyć sobie... Powiedzmy mur ochronny, który ma ją właśnie przed szaleństwem chronić. Po prostu podświadomie szuka sobie... czasem na siłę, prawda... czegoś co sprawi, że tragedia znajdzie swoje miejsce w porządku świata. Co sprawi, że życie nie straci sensu, pomimo tego, co się stało. Czasem jest to dosyć cienki murek, ledwo stojący - widział pan, że mimo wiary w zbawienie mało się nie rozpłakała, kiedy zdjęcie przypomniało jej utracone rodzinne szczęście. Dlatego nie ma sensu go burzyć - dopóki sam nie przestanie być potrzebny. Choć z drugiej strony - być może w pewnym momencie trzeba to będzie zrobić, aby wewnątrz niego nie zamknęła się na zawsze? Tak jak kiedyś trzeba zerwać opatrunek, choć to boli.
    - Więc to jej umysł... Płata jej figle... Właśnie po to, żeby nie zwariować? - spytał po chwili milczenia Staszek ignorując niepojącą dwuznaczność, jaka była zawarta w słowach inkwizytora.
    - Tak można ująć to, co powiedziałem. - przytaknął Abiatar.
    - I kiedy już sobie poradzi... z tym... To znowu będzie normalna? - z ulgą w głosie dodał chłopak.
    Tym razem to inkwizytor milczał, patrząc gdzieś w przestrzeń. A potem zadał Staszkowi pytanie, które wprawiło go w osłupienie.
    - A skąd wiesz, że nie jest cały czas... ,,normalna"? Że te wszystkie doznania, o których mówi są prawdziwe?
    - Co?!
    Zakonnik zaśmiał się cicho. Był to suchy, niemal mechaniczny i całkowicie pozbawiony wesołości dźwięk.
   - Kiedy ty mówisz do Boga, nazywamy to modlitwą. a kiedy Bóg mówi do ciebie, nazywamy to szaleństwem? Tak uważasz? - nie czekając na odpowiedź, Abiatar ciągnął dalej.
     - Owszem, Wiele razy słyszałem o przypadkach, kiedy Bóg, czy anioł powierzał komuś specjalną misję. Widziałem także statki i bronie poruszane siłą wiary. Widziałem demony - prawdziwe demony, których sam widok wystarczyłby abyś poznał czym jest PRAWDZIWE szaleństwo - kroczące po polach bitwy i zbierające krwawe żniwo pośród śmiertelników. Widziałem kobietę, której sam gniew potrafił zabijać, lub ratować życie. I wreszcie -widziałem już umarłych przemawiających do żywych. Oczywiście - spirytyzm to jedna z najgorszych herezji, nekromancja to najgorsze plugawstwo, śmierć jest granicą, poza którą nie wolno nam sięgać pod żadnym pozorem... Nam. Ale w drugą stronę czasem to działa inaczej. Bóg czasem dopuszcza, pozwala, aby umarli przemówili do żywych. Wyjątkowo. Rzadko. Ale zdarza się. Dlatego nie szafuj tak chętnie sądami. - Laszamar obrócił twarz w kierunku Staszka, a jego oczy były mroczne i nieprzeniknione. - Bo to, co znasz, wiesz i rozumiesz, to tylko maleńki skrawek wszechświata. Nie odrzucaj z góry, tego, czego nie znasz - po chwili pauzy inkwizytor dodał, znacznie swobodniejszym tonem. - Co rzecz jasna nie znaczy, że całkowicie wykluczam poprzednią teorię. - to powiedziawszy, inkwizytor ponownie zamknął oczy i zatopił się w rozmyślaniach. Najwyraźniej uważał rozmowę za skończoną.
    Prawdę powiedziawszy, pozostawiła ona w głowie Staszka jeszcze większy mętlik, niż wcześniej. Choć... Abiatar miał sporo racji. Do tej pory Maliniak żył sobie spokojnie na peryferyjnej planecie. Choć od czasu do czasu docierały tutaj - niepełne i z reguły mocno spóźnione - wieści o nieustającym konflikcie, jaki Pakt toczył z Nihilistami, to jednak ta tajemnicza... organizacja, religia, ciężko było coś o nich pewnego powiedzieć.... była dla niego i innych mieszkańców Chopina czymś nierealnym, jakąś mglistą metaforą zła i zagrożenia... A wojna była równie odległa jak te, które ludzkość toczyła wieki temu, jeszcze na Straconej Ziemi. A teraz odpryski Wielkiego Konfliktu uderzyły w Staszka, życie jego i jego bliskich. Potwór okazał się bronią Nihilistów, krwawym dowcipem i zemstą za odebranie im tej planety. A z pomocą w walce z nim spieszył członek mistycznego zakonu, którego początki kryły się w niepamiętnej historii - w dodatku z rasy, której przedstawicieli Staszek widywał dotąd tylko na filmach. Już nie mówiąc o tym, że zaprzyjaźnił się z kobietą, która widuje duchy.
    Właśnie. Chłopak w końcu sobie przypomniał, że przecież szedł po ubranie dla Marty. Szalona, czy też nie - odpowiadał za nią... lubił ją, współczuł jej i chciał ją wspomóc, choć w ten drobny sposób. Dlatego w końcu ruszył do pokoju mamy. Wszedł do środka i zaczął grzebać w szafie. Po chwili westchnął ciężko. Wszystkie te ubrania... Ich wygląd, a nawet zapach... Przypominały mu matkę. Tą sukienkę zakładała, kiedy szli w gości... Tą na naprawdę wielkie okazje... A w tej zielonej często chodziła po domu. Staszek przytulił do niej twarz i nabrał powietrza, wdychając ulotną woń jej perfum. Miał nadzieję, że gdzieś tam poza planetą jest bezpieczna i że ją jeszcze zobaczy, jak krząta się po mieszkaniu. Maliniak ponownie westchnął, a potem wyprostował się. Musiał w końcu wybrać jakiś strój, zanim Marta się wykąpie. Po chwili wahania zdecydował się na lekką, niebieską bluzkę. Do tego do wyboru krótka - ale rzecz jasna bez przesady, w końcu to była garderoba jego mamy (poza tym Staszek zdawał sobie sprawę, że proponowanie Cavalieri miniówy byłoby lekko niefajne) i spodnie.
     W tej chwili usłyszał ledwo słyszalne chrząknięcie od strony łazienki, a zaraz potem ,,Już wyszłam" wypowiedziane tonem... JakbyMarta jednocześnie chciała, żeby ją usłyszano, ale jednocześnie nie chciała zwrócić na siebie uwagi. Staszek popędził w stronę łazienki, trzymając przygotowane ubrania. Po drodze zauważył, że w salonie nie ma już Abiatara. Dziwne, nie słyszał, jak inkwizytor wychodził. Po chwili stanął przed drzwiami do przybytku higieny.
    - To może podam ci ubranie przez szparę? - zaproponował.
    - Dziękuję, ale... słuchaj, mogę wysuszyć włosy? - rozległ się zakłopotany głos zza drzwi.
    - Jasne.
    - A gdzie jest suszarka?
    - Powinna być między pralką a wanną, na tym stojaku.
    Chwila ciszy, potem grzechot przegarnianych drobiazgów i znowu cisza.
    - Nie mogę znaleźć. - oświadczyła Cavalieri. - Możesz mi pomóc?
    - Mogę wejść? - wolał upewnić się Staszek.
   - Tak, poczekaj chwilkę.... Już.