piątek, 28 czerwca 2019

Odnośnie orzeczenia TK

Przedsiębiorca powinien mieć prawo odmówić wykonania usługi niezgodnej z jego światopoglądem. I oczywiste jest, że jeśli osoba A odmawia udziału w propagowaniu poglądów osoby B, nijak nie narusza wolności osoby B. Wręcz przeciwnie - to osoba B narusza wolność osoby A, jeśli zmusza ją do udziału w propagowaniu poglądów wbrew jej woli. Jak ktoś może w ogóle uważać, że "Żądam, żebyś wziął udział w głoszeniu moich poglądów, a jak nie, to uruchamiam aparat przymusu państwowego" jest bardziej wolnościowe niż "Nie zabraniam Ci głosić Twoich poglądów, ale sam nie wezmę w tym udziału" ? Stosując analogię, która POWINNA trafić do osób o poglądach lewicowych - kto narusza czyją wolność? Katolik mówiący "Domagam się, byś wziął udział w działalności misyjnej", czy ateista mówiący "Nie wezmę, bo nie wyznaję waszej religii i nie zgadzam się z tym, co będziecie głosić na tych misjach"?

I nie, orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego nie mówi, że wolno odmówić usługi gejowi. Odnosi się do rodzaju usługi niezgodnej ze światopoglądem ustawodawcy, nie do osoby klienta. Czyli wolno odmówić np. wydrukowania plakatów zachęcających do udziału w Marszu Równości, pochodzie pierwszomajowym, Marszu Niepodległości czy procesji na Boże Ciało, ale nie wolno odmówić dowolnej  usługi dlatego, że klient jest homoseksualistą/komunistą/nacjonalistą/katolikiem. Kto twierdzi inaczej, nie umie rozumieć tekstu czytanego, albo nie chce zrozumieć (bo fajniej jest bezmyślnie powtarzać memy podane przez kolegów). No ale niestety niektóre osoby uważały, że sformułowanie w stylu "zakłada się Niebieską Kartę po drugim przypadku przemocy domowej w rodzinie" jest równoznaczne z "nie karze się za pierwszy przypadek przemocy domowej" - a przecież to nie wynika raczej z głupoty, tylko pewnej... skłonności do pochopnego przyjmowania takiego wytłumaczenia, które wpasowuje się w czyjeś poglądy, miast spokojnej analizy.
Śmieszne są też teksty w stylu "I co teraz katolik będzie mógł odmówić sprzedaży kondoma albo muzułmanin wieprzowiny". No i co w tym złego? Czy ludzie, którzy głoszą takie teksty, uważają, że absolutnie w każdym kiosku powinny być w sprzedaży prezerwatywy, a w każdym mięsnym wieprzowina, a jeśli akurat dany sprzedawca tego w asortymencie nie ma, należy przeprowadzać śledztwo, czy przypadkiem ich brak nie jest wynikiem poglądów sprzedawcy a to byłoby OKROPNE STRASZNE FASZYZM DYSKRYMINACJA? Co z barami wegetariańskimi? Wejdę do takiego, zamówię burgera z mięsem, powiedzą mi "Przepraszamy, ale jesteśmy przeciwko jedzeniu mięsa, takich rzeczy nie robimy"? Czy to naruszy moją godność człowieka, wolność itd? Czy uznawanie, że jakakolwiek niezgoda z czyimiś poglądami, stylem życia itd oznacza naruszenie godności, nie doprowadzi do dewaluacji godności? Czym powinny się przejmować osoby, które cenią sobie tę koncepcję


I dalej, by uprzedzić teksty w rodzaju "miecz obosieczny", "karma wraca" itd - tak, uważam, że IKEA powinna mieć prawo zwolnić pracownika za wyrażanie poglądów niezgodnych z linią firmy. Przedsiębiorca powinien mieć prawo decydować, z kim chce współpracować, komu chce powierzać swoją własność. I jeśli ważniejsza dla niego jest ideologia, niż np. wydajność pracownika - to wyłącznie jego sprawa.

A zatem - gdyby właściciel drukarni chciał zwolnić drukarza za odmowę wydrukowania plakatu LGBT, spoko, drukarnia jest własnością tego przedsiębiorcy i ON ma prawo wymagać, by pracownik korzystał z powierzonej mu własności w sposób zgodny z wolą jej właściciela, z którym ów drukarz z własnej woli zawarł umowę i zobowiązał się do wykonywania poleceń pracodawcy. Natomiast klienci nie powinni mieć absolutnie żadnego prawa do przymuszania ani drukarza, ani właściciela drukarni do zawarcia z nimi umowy.

Gdyby ktoś do mnie podszedł i powiedział "Aha, jesteś z zawodu murarzem, to od dzisiaj pracujesz w mojej ekipie, tak postanowiłem" mógłbym powiedzieć mu "coooo, skądże znowu, nie pracuję dla ciebie, w Polsce nie ma niewolnictwa, jeśli zechcę, zawrę z tobą umowę o pracę, ale nie chcę" i nie ma znaczenia, jaka jest moja motywacja. Ale jeśli prowadziłbym sklepik czy drukarnię, ktoś mógłby do mnie wejść i powiedzieć "OK, to ja sobie życzę taką usługę i MUSISZ ze mną zawrzeć umowę jej wykonania, bo jak tak mówię" to nie miałbym prawa odmówić? Dlaczego? Można się powoływać na etykę, ale dlaczego etyka osoby, która uważa, że nie wolno odmówić usługi, miałaby być "mocniejsza" od etyki osoby, która uważa, że nie wolno jej wykonać takiej usługi? Czy wymuszanie przez Państwo etyki tej pierwszej osoby kosztem tej drugiej nie jest dyskryminacją i złamaniem zasady neutralności światopoglądowej? Poddaję pod rozwagę, a jeśli w swojej wypowiedzi byłem zbyt złośliwy, to przepraszam, moją intencją nie było obrażanie, tylko zwrócenie uwagi na pewne paradoksy.



sobota, 8 czerwca 2019

"Miłość nie wyklucza"

 (Oczywiście, jak zawsze chętnie mam nadzieję na komentarze i chętnie wejdę w polemikę - ale proszę, by jeśli ktoś miał ochotę napisać coś w stylu "uuu nienawiść faszyzm", jednocześnie ustosunkował się do wypowiedzi osoby z tego nagrania: https://twitter.com/rutkowski1PiS/status/1137422690174885889)


Z okazji tzw. "Pride Month" (tj. miesiąca pychy gejowskiej) oraz Parady - za przeproszeniem - Równości, przypominam stanowisko biblijne w kwestii praktyk homoseksualnych:

"9 Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, 10 ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego"

Tyle 1 List do Koryntian, rozdział 6. Oczywiście, ten temat jest poruszony również w innych miejscach, zwłaszcza w Starym Testamencie, ale akurat tych fragmentów celowo nie cytuję, gdyż należą do Prawa Mojżeszowego, które z założenia nie dotyczy chrześcijan.

 Nie można być katolikiem i twierdzić, że praktyki homoseksualne nie są grzechem. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to znaczy, że nie kieruje się Słowem Bożym i Wolą Bożą, ale jakąś świecką, heretycką moralnością.

Chrześcijaństwo opiera się na przykazaniu miłości, a "miłość nie wyklucza". Lecz chrześcijańska miłość nie polega na poklepywaniu po pleckach by było miło i przyjemnie oraz okłamywaniu innych, wmawiając im, że nie są grzesznikami - to jest domena Szatana. Wręcz przeciwnie - jednym z podstawowych jej przejawów jest napominanie innych i ostrzeganie ich przed grzechem (przy czym oczywiście samemu trzeba mieć świadomość, że również jest się grzesznikiem - może nawet gorszym od napominanego). Dlatego nie wykluczajmy wyznawców herezji LGBT oraz osób dokonujących praktyk homoseksualnych (a te dwie grupy nie są 100% tożsame) - nie wykluczajmy ich z naszych modlitw, prosząc Pana Boga, by wspomógł ich, wzmocnił, oświecił i natchnął, aby zrozumieli swój błąd i się nawrócili. Módlmy się - grzesznicy za grzeszników. I przepraszajmy Boga za naszą słabość, lenistwo i tchórzostwo, za to, że my słowem i przykładem nie potrafimy nawracać naszych bliźnich, że nawet jeśli jesteśmy wolni od tego konkretnego grzechu, to popełniamy inne, dając zły przykład i siejąc zgorszenie. No, może nie "my" wszyscy, ale ja na pewno mam za co przepraszać.

Bóg kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, to prawda. I właśnie ze względu na tą miłość, pragnie byśmy stawali się lepszymi, niż jesteśmy.

Aha, fajnie, że hasłem Netflixa na bannerach z okazji Miesiąca Pychy jest "Bądź kim chcesz". No chyba, że jesteś homoseksualistą, a chcesz być heteroseksualistą albo aseksualistą, wtedy nie wolno. Jesteś niezadowolony z posiadanych genitaliów? To takie wspaniałe, że możesz zrobić sobie operację i być kim chcesz. Terapia konwersyjna? Nie wolno, powinieneś akceptować się takim, jakim jesteś. Aborcja? Twoje ciało, twoja sprawa, nikt nie ma prawa za Ciebie decydować, krytykować, ani straszyć depresją. Terapia konwersyjna? Nie, nie pozwolimy Ci zadecydować, homoseksualista, to powoduje depresję, lepiej wiemy, co dla Ciebie dobre, zakażemy.

A dla zbudowania, piękna inicjatywa: https://www.facebook.com/Freedom2March/
Można wyzwolić się od zwierzęcych popędów i instynktów, kierować się Bożym Słowem, Wolą i Miłością, a nie "miłością" rozumianą jako prymitywny, zwierzęcy popęd seksualny, emocje i ckliwe romantyczne uniesienia tudzież szkodliwe, osłabiające uzależnienie. Jest to nawrócenie, którego potrzebujemy my wszyscy - nie tylko homoseksualiści.

środa, 1 maja 2019

Przemyślania po "Avengers: Koniec gry"

Na początek ogólnie, bezspoilerowo. Jeśli jesteście fanami Marvela, na pewno obejrzycie ten film. I wydaje mi się, że się nie rozczarujecie. Jeśli nie jesteście zagorzałymi fanami, absolutnie nie ma sensu, żebyście próbowali. Żeby czerpać przyjemność z oglądania, zdecydowanie nie wystarcza znajomość samych filmów z "Avengers" w tytule, a pójście na "Endgame" jako pierwszy film z MCU w celu "przekonania się, o co ten cały szum" będzie absolutną stratą czasu. Dlaczego? Bo "Endgame" to wielki finał, kulminacja wszystkich dotychczasowych filmów. Jest naszpikowanie nawiązaniami do swoich poprzedników - i nie są to tylko jakieś "easter eggi" na marginesie, znaczna część żartów czy rozwiązań fabularnych bazuje właśnie na nich. I coś, co dla fanów jest genialnym, logicznym, błyskotliwym rozwiązaniem, którego nie trzeba wyjaśniać, u "laika" wywoła wielkie WTF. Wraca również bardzo dużo postaci drugoplanowych, których pewnie mało kto się spodziewał (Red Skull to był dopiero początek).
Jakby nie patrzeć, jest to kulminacyjny moment jednego z najbardziej ambitnych projektów w historii kinematografii. Nigdy wcześniej nie istniała tak rozbudowana seria filmowa, gdzie w dodatku nie mieliśmy do czynienia z jedną historią, ale z wieloma, wzajemnie przeplatającymi się fabułami. Nawet jeśli kogoś nie interesuje treść, to forma sama w sobie była czymś niesamowitym. Oczywiście, nie jest to pierwsze "dzielone uniwersum" - choćby przedisneyowskie EU Gwiezdnych Wojen w ramach książek, komiksów i gier obejmowało tysiące lat historii... Zresztą, samo komiksowe uniwersum Marvela też było przykładem (choć niestety ciągłe retcony i wiara w "Status Quo is God" skutecznie utrudniały tworzenie spójnej historii). Ale to pierwszy przypadek w dziedzinie kinematografii, która wymaga zdecydowanie większych nakładów. Można narzekać na komercjonalizację itd. ale faktem jest, że tak wielki projekt była w stanie przeprowadzić wyłącznie megakorporacja. Jeśli za kilkadziesiąt lat wzmianki o MCU nie znajdą miejsca w programach studiów powiązanych z kulturoznawstwem i sztuką filmową, bo profesorowie z pogardą zignorują "głupie i pełne przemocy komiksowe filmy", to będzie bardzo niesprawiedliwe.

Jak można się było domyślić po zakończeniu "Infinity War", "Endgame" skupia się na "pierwotnym składzie" z pierwszej części Avengersów, oprócz nich sporą rolę odgrywają również Antman i Nebula (co również było raczej spodziewane). Każda z tych postaci przeżywa jakąś przemianę... albo przynajmniej dochodzi do końca ścieżki przemiany, na którą wkroczyła wcześniej (dobra, poza Antmanem).

Znalazło się miejsce dla humoru - wypełnia on głównie środkową część filmu (w pewien sposób to pasuje - jest to moment, w którym widz i postacie już nieco się oswajają z konsekwencjami Thanosowego "SNAPA", pojawia się nadzieja na zwycięstwo, a dramatyczno-łzawe wydarzenia z finału są jeszcze przed nami).

Trochę się zastanawiałem, w jaki sposób twórcy przebijają bitwę z "Infinity War" - w końcu wypada, by "prawdziwy" finał był bardziej widowiskowy od "wstępu". Pod koniec "Wojny bez granic" wyglądało na to, że to koniec armii Thanosa, tytan naprawdę odłożył odwiesił zbroję na kij. A jednak - dostajemy batalię większą od bitwy w Wakandzie, bierze w niej udział jeszcze więcej postaci, a wojska wroga są bardziej imponujące niż te z "Infinity War", które ograniczały się do hordy Outriderów i Czarnego Zakonu. Oczywiście, w konsekwencji większość bohaterów i złoczyńców jest wówczas trochę w tle, choć Kapitan Ameryka i Iron Man mogą zabłysnąć (ten pierwszy chyba dostaje swoją najbardziej imponującą walkę, ten drugi bojowo nie pokazuje niczego, czego byśmy wcześniej nie widzieli, ale odgrywa kluczową rolę w pokonaniu Thanosa).

Trochę dziegciu - moim zdaniem pewien kluczowy element głównego wątku jest straszliwie naciągany, jak dla mnie wchodzimy tutaj w taki typowy bełkot "pseudoscience fiction", który nie ma sensu nie tylko z punktu widzenia nauki (co nie byłoby problemem) ale i logiki. Ciężko coś napisać bliżej bez spoilerów, trochę szczegółów poniżej. Troszkę mi to psuło odbiór zakończenia, bo cały czas się zastanawiałem "Ok, to jest bardzo ładne, ale czy to ma sens?". Co w sumie znamienne, ten absurdalny plan powstaje z inicjatywy Antmana, a jego ostatni film był właśnie wypełniony tego typu absurdami (znaczy - tak, rozumiem, że filmy Marvela generalnie nie są super racjonalne, ale jednak do tej pory nic mnie tak nie bolało - może dlatego, że na ogół twórcy nie wchodzą w szczegóły i nie wyjaśniają, jak to wszystko ma działać, a w przypadku cząsteczek Pyma, królestwa kwantów itp. próbowali - i nie bardzo wyszło).

No i niestety - nie wytrzymali, musieli wrzucić LGBT. Ostatnio widać było pewne przymiarki - można się było doszukiwać lesbijskich fluidów w "Kapitan Marvel", czy rozmowa "jeszcze się spotkamy" pod koniec drugiego Antamana, ale teraz dostaliśmy gejozą w twarz. Na szczęście, żaden z bohaterów nie "wychodzi z szafy" (można powiedzieć, że w pewnym sensie wręcz przeciwnie). Ale w pewnym momencie Kapitan Ameryka prowadzi spotkanie dla ocalałych, jeden z mężczyzn wspomina coś o randce z innym facetem, a Steve go zachęca do ciągnięcia tego grzesznego związku. Co znamienne, to rola bohatera będącego ucieleśnieniem "tradycyjnych wartości" - a to spotkanie Kapitan prowadzi w sali z transparentem "For God and country". Tak jakby twórcy próbowali powiedzieć "Hej, Wy tam, wierzący konserwatyści, tentego, nie to, że atakujemy wasze wartości, ale no... możecie być chrześcijanami i nie być homofobami, naprawdę, Kapitan może, to i wy, złapmy się za ręce i wspólnie walczmy o tolerancję i takie tam". Ale to tak nie działa, nie i koniec.


A TERAZ CZAS NA SPOILERY, głębsze przemyślanie i teorie. Na początek rozważania ogólne... tzn. niezwiązane z "heistem" wymyślonym przez Antmana

 Tylu ludzi komentowało brak brody Kapitana, że znikła w wyniku pstryknięcia itd. Dopiero teraz się zorientowałem - goli się, bo Steve Rogers nie nosi brody. To była część kamuflażu w czasie konspiracji po Civil War. Świat pogrążył się chaosie, Porozumienie z Sokovii trafił szlag, broda nie jest potrzebna. Aha, ktoś zwrócił uwagę, Kapitan w tym filmie dużo przemawia motywacyjnymi frazesami, pomimo tego, że "nadęty kaznodzieja" to jest stereotyp związany z tą postacią, a sam Steve nie lubi być sprowadzany do propagandowej tuby (co pokazano np. w Spidermanie).  Ale to ma sens - jak w tej chwili, gdy Steve zaczyna gadać o wielorybach w Nowym Jorku, Wdowa odpowiada "Nie wyjeżdżaj mi z jasnymi stronami, bo cię zdzielę", a on mówi coś w stylu "Ok, przepraszam, ciężko wyjść z roli". Po prostu Kapitan uznał, że ludzie potrzebują go właśnie takiego - symbolu optymizmu i entuzjazmu, więc takiego gra.


Tak jak pisałem w poprzedniej notce - z przegiętymi postaciami w typie "Supermana" - tu Kapitan Marvel - jest problem, bo są ZBYT silne i żeby wrogowie stanowili dla bohaterów jakieś wyzwanie, trzeba takiego hardkorowego koksa albo osłabiać jakimś "kryptonitem", albo chować poza kadr, zostawiając na koniec w roli "kawalerii". I tak też się stało z Kapitan Marvel. Buńczuczne zapowiedzi, że jest to postać kluczowa dla pokonania Thanosa nie do końca się sprawdziły - znaczy, odegrała pewną rolę, rozwalając flagowy okręt Szalonego Tytana - Sanctuary II - ale ostatecznie ciężko powiedzieć, by skradła show. I w sumie dobrze, bo byłoby smutno, gdyby tuż przed końcem sagi nowa Mary Sue zepchnęła starych i znanych bohaterów w cień. Jej pora jeszcze przyjdzie.

To trochę paradoks, że w czasie sceny, która miała być afirmacją kobiecych postaci MCU zabrakło postaci, która była pierwszą i przez wiele lat najbardziej znaczącą superbohaterką tej serii, tj. Czarnej Wdowy. Aha, tak w ogóle na Wiki Wdowa figuruje jako Natalia Alianovna "Natasha" Romanoff i chyba faktycznie tak była określana w filmach (np. na ekranach z danymi), tymczasem Red Skull wita ją jako "córkę Iwana". Natasza stwierdza, że nie znała imienia swojego ojca, więc możliwe, że "Alianovna" to wymysł jej opiekunów z Czerwonego Pokoju (ale w takim razie i nazwisko powinno być nadane przez nich, a trochę głupio, żeby sowieccy agenci nadali swej adeptce carskie miano). Aha, jest to trochę sprzeczne z usuniętą sceną z "Civil War", gdy Wdowa opowiada Kapitanowi o odnalezieniu grobu jej rodziców... ale to scena usunięta, więc zapewne niekanoniczna. Aha, ten "Iwan" może być nawiązaniem do żołnierza z komiksów, który zaopiekował się Nataszą po śmierci jej matki, zanim zwerbowano ją do Red Room.

W pierwszych "Strażnikach Galaktyki" lojalność Nebuli wobec Thanosa jest niemal tak słaba, jak u Gamory - gdy Ronan wypina się na Tytana po zdobyciu kamienia, Nebula natychmiast mówi coś w stylu "Jeśli ty jesteś przeciwko niemu, to ja jestem z tobą", tak jakby ona również czekała na pierwszą okazję do dezercji. A w "Endgame" w momencie równoznacznym z początkiem pierwszych "Strażników" tj. chwilę potem jak Quill powinien zdobyć Kamień na Vormirze, Nebula jest fanatycznie oddana "ojcu". Niekonsekwencja? Czy w tym momencie w oryginalnej linii czasowej zadziałało się coś, co zachwiało jej oddaniem? Jedna modyfikacja/upokorzenie za dużo?

Możliwe, że Kapitan ZAWSZE mógł podnieść Mjolnira, a w "Ultronie" udał, że nie da rady, gdy zobaczył, jakie zaniepokojenie okazał Thor, gdy młot zaczął drgać - i to właśnie ma na myśli Thor krzycząc "WIEDZIAŁEM!". W czasie walki z Thanosem Kap nie mógł dbać o uczucie Thora, a i sam władca piorunów przemógł swoją potrzebę wyjątkowości, dlatego się ucieszył.

Z takich tekstów, w których można się doszukać głębszego znaczenia:
- w "Endgame" Nebula mówi, że Thanos przy wszystkich swoich wadach nie jest kłamcą - w "Infinity War" Thanos wychwala cnoty Gamory mówiąc, że ma je po nim, ale że nigdy nie nauczył jej kłamać,
- w którymś filmie Pepper mówi Tony'emu, że jego wyczyny kiedyś go zabiją, a ona nie zamierza przy tym być - a jednak,
- Loki mówi Wdowie coś w stylu "Myślisz, że wymażesz swoje grzechy (ten "red ledger" - nie pamiętam, jak to przetłumaczono) ratując człowieka, który nie jest lepszy od ciebie?" mając na myśli wówczas owładniętego Hawkeye'a. No i ostatecznym czynem Nataszy na drodze odkupienia jest właśnie uratowanie Clinta (choć w sumie pewnie odkupiła się już wcześniej).

Kiedy Thanos zaczyna mówić, że chce zniszczyć i stworzyć wszechświat na nowo... To, że tak mówi nie obraża moich uczuć religijnych, bo to, że zła osoba stawia się na miejscu Boga świadczy tylko o tym, że jest zła. Poza tym, wcale nie powiedziano, że byłby w stanie zrealizować swoje zamierzenia (skoro Rękawica nie jest w stanie dokonać prawdziwego wskrzeszenia - jak z Nataszą, to tym bardziej nie powinna być w stanie stworzyć całego nowego wszechświata wypełnionego życiem). Ale szkoda, że Kapitan nie sprowadził do pionu jego bluźnierczych ambicji. Tak, wiem, jestem sztywny katol, wszędzie wpycham religię... Ale na serio, mógł po prostu powiedzieć "Jest jeden Bóg i nie ubiera się jak Ty, pajacu", czy coś w tym stylu - kolejne nawiązanie z wielu, a byłoby i śmiesznie i duchowo.

Niezależnie od tego, jak interpretować podróże w czasie (tworzenie nowych linii czasowych, czy tylko podłączanie się pod istniejące - trochę o tym poniżej), Avengersi stworzyli "świat", w którym nie tylko Loki spieprzył z Teseraktem, ale lokalny Kapitan Ameryka będzie miał duże kłopoty. Bo chwilę po tej akcji "tamtejszy" Sitwell zapyta Pierce'a czy innego uberhydranta "To Kap jest nasz? Nie wiedziałem, fajnie". Na co tamten "Nie, skąd nawet nie próbowaliśmy werbować tego moralnego do bólu sztywniaka, przez którego nie ma wśród nas naszego Wielkiego Przywódcy Red Skulla, niech mu kosmos lekkim będzie, dlaczego pytasz? Rogers powiedział ci "Hail Hydra"? Czyli o nas wie! Trzeba go dojechać, zanim nas zdemaskuje!".

Trochę niefajnie wyglądała ostatnia scena Kapitana z Bucky'm i  Falconem. Znaczy - z Falconem i Buckym gdzieś w oddali. OK, rozumiem, że twórcy przeznaczyli Falcona na następcę Kapitana - obaj panowie byli mocnymi kandydatami (i obaj w komiksach byli przez jakiś czas posiadaczami tego tytułami i dzierżycielami tarczy - choć nie bardzo sobie wyobrażam, jak Falcon łączył ją z lataniem), ale mimo wszystko, jak Bucky tylko kiwa głową i cichutko stoi z boku, to mając na względzie depresyjną historię tej postaci i jego ostatnie nastawienie do życia, można mieć wrażenie, że za chwilę poleci do Wakandy i poprosi Czarną Panterę "To ja jednak wolałbym z powrotem do lodu, bardzo proszę". Tak to odebrałem oglądając i trochę mi psuło odbiór zakończenia (podobnie jak wątpliwości "czasowe" o których poniżej). Poza tym, trochę niefajnie, że Kapitan planując pozostanie w przeszłości, nie zabrał ze sobą Bucky'ego, który ma jeszcze bardziej pofajdane i trudniejsze życie od niego, a teraz stracił jedynego przyjaciela. Ale potem dowiedziałem się, że jest teoria, że Bucky wiedział - albo Kapitan wprost z nim to omówił, albo panowie porozumieli się bez słów. Jest to całkiem prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że przed skokiem czasowym żegnają się, jakby Bucky wiedział, że Steve wcale nie wróci po 5 sekundach - albo wróci odmieniony - że jest to prawdziwe pożegnanie. Kupuję tę teorię i dla mnie w pewnej mierze "polepsza" ona zakończenie.

 To w sumie ciekawe, jak ktoś zauważył, że dwaj, można powiedzieć, główni bohaterowie - Iron Man i Kapitan Ameryka - przeszli drogę w przeciwne strony. Tony Stark zaczął jako hedonista i kobieciarz nie liczący się z konsekwencjami swoich działań, a Steve w pierwszych Avengersach wytknął mu niezdolność do poświęceń - w miarę czasu Stark zaczyna się statkować, najpierw nawiązując stały związek z Pepper, potem żeniąc się z nią i zakładając rodzinę, zaczyna zastanawiać się nad konsekwencjami (co też nie zawsze wychodzi na dobre) no i ostatecznie poświęca swoje życie dla wyższego dobra. Kapitan, który zaczyna jako ucieleśnienie cnót, jest zawsze gotów do poświęceń i właściwie nie bardzo bierze pod uwagę możliwości posiadania "własnego życia", pod koniec pozwala sobie na prywatę.

Przemiana Thora była dla mnie troszkę przegięta. W ogóle, to ścieżka rozwoju tej postaci jest pokrętna jakby rysował ją sam Thor pod wpływem Asgardzkiego Stouta. "Thor nie jest godnym bycia królem, ale zaczyna się poprawiać", "Thor jest godny bycia królem, ale odmawia objęcia tronu", "Thor jest godny bycia królem i zostaje nim... królem tego, co zostało z jego królestwa", "Thor jest megapotężny i godny bycia królem, ale z jego królestwa nie zostało nic", "Jednak coś zostało z jego królestwa, ale nie jest godny bycia królem, właściwie to jest żulem.... a nie, jednak w sumie jest trochę godny, ale odmawia bycia królem".

Wielu widzów (i być może sami twórcy) może głębiej się nad nie zastanawiali, ale efektów pstryknięcia nie da się tak łatwo zniwelować. W końcu powinno ono przynieść o wiele więcej ofiar, niż sami "sproszkowani" - najprostszy przykład, ludzie, którzy zginęli w wyniku zniknięcia kierowców pojazdów i związanych z tym wypadków i katastrof (nawet pod koniec Infinity War chyba jest pokazany rozbijający się helikopter). Idąc dalej - po tym zdarzeniu powinien nastąpić straszliwy kryzys i chaos (upadek wielu organizacji i instytucji, w których nagle zabrakło przywódców i specjalistów oraz rozpacz i dezorientacja zwykłych obywateli), który skutkowałby kolejnymi ofiarami (nad czym troszkę "przeskoczono" w filmach). A wygląda na to, że Kamienie nie są w stanie odwrócić "prawdziwej" śmierci (Banner mówi, że próbował przywrócić Wdowę, ale się nie dało). Co gorsza, odwrócenie pstryknięcia powinno wiązać się z kolejnymi ofiarami. Wszak przez te pięć lat produkcja podstawowych zasobów musiała spaść i nagłe zdublowanie populacji będzie się wiązało z klęską głodu.Dalej - zanim zorganizuje się tym wszystkim z nagła pojawionym ludziom pracę, minie trochę czasu, a przez ten czas trzeba ich żywić, zakwaterować i ubierać. Możliwe, że sproszkowani w ogóle nie odczuli upływu czasu (jak sugeruje Spiderman), ale świat odczuł. Wygląda na to, że część ludności, która uniknęła sproszkowania pogrążyła się w stagnacji, inni nie zaakceptowali sproszkowania, uznając je formę zaginięcia, a nie śmierć (jak się okazało słusznie). Ale na pewno w wielu miejscach życie toczyło się dalej - może nie od razu, ale 5 lat to wystarczający okres. Co oznacza, że sproszkowani ujrzą, że ich stanowiska i mieszkania zostały zajęte, ich majątek poddany spadkobraniu, ich małżonkowie wstąpili w nowe związki... Zarzewie nowych konfliktów.


A teraz czas na rozważania związane z podróżami w czasie - jeśli kogoś nie rajcuje doszukiwanie się dziur logicznych w fantastyce, niech pominie.


Wspomniałem, że główny wątek - rozumiem przez to podróż w czasie - mam wątpliwości, czy mają one sens. Inna rzecz, że podróże w czasie praktycznie nigdy nie mają sensu. No ale zastanówmy się. Nie można zmienić przeszłości - nie dlatego, że jest to zakazane, tylko się nie da - ma to sens. Więc co? Bohaterowie jak rozumiem, przenoszą się do innych linii czasowych (jakby alternatywnych światów), zamiast do "swojej" przeszłości... Ale przecież w ten sposób zmieniają przeszłość tych innych linii czasowych, bo np. w "Nowym Jorku 2012" Loki uciekł z Teseraktem nie wiadomo gdzie, co diametralnie może zmienić... w zasadzie wszystko. Czy może każde wkroczenie w linię czasową powoduje stworzenie nowej "odnogi", kolejnego wariantu świata? W pewien sposób współgrałoby to z teoriami fizyki kwantowej - z tego co rozumiem, niektóre postulają istnienie nieskończonej ilości światów równoległych, a każda najdrobniejszy szczegół, każda decyzja, każdy ruch powoduje powstanie nowego (w sensie, że np. istnieje wszechświat, który jest dokładnie taki sam, jak nasz, a jedyną różnicą jest to, że atom tlenu nr 103647383 znajduje się o jedną milionową metra bardziej na lewo, niż u nas). Tyle, że w takim wypadku zwrot kamieni nie ma racji bytu. Powiedzmy, że "nasi" Avengersi przybywają z linii czasowej A. Zabierając Kamień Czasu Starożytnej, Bruce tworzy linię czasową B., która różni się do A tym, że zniknął z niej Kamień Czasu. Zwracając kamień, Kapitan nie zwraca go do linii B, tylko tworzy nową linię C, która od linii B różni się zwrotem kamienia. Ale w linii B dalej kamienia nie ma i Dormammu ją zeżre gdy przyjdzie na to czas.
Teraz przyszło mi do głowy trochę inne rozwiązanie - Scott mówił, że w kwantowym świecie czas płynie inaczej, tam gdzie on był, 5 godzin stanowiło 5 lat w "świecie A". Więc lądując w świecie B w roku 2012 Avengersi nie cofali się do przeszłości świata B, tylko znaleźli świat B, w którym czas płynie o tyle wolniej, że w obecnej chwili jest w nim rok 2012 i odwróceniu SNAPA zwrócą kamienie do tego samego świata, choć minie w nim trochę czasu. Oczywiście, takie rozwiązanie też ma swoje problemy, no bo jeśli w świecie B obecnie jest 2012 rok, to znaczy, że czas płynie w nim TROCHĘ wolniej, nie na tyle, żeby cała akcja w nim zabrała kilka sekund w naszym świecie. Ale i tak wydaje mi się, że to najsensowniejsza opcja, stanowiący najmniejszy gwałt na logice - no i nie wprowadza moralnych dylematów związanych z tworzeniem nowych linii.

Zakończenie jakie otrzymuje Kapitan Ameryka - nie jestem pewien, jak je rozumieć. Czy Kapitan przeniósł się do innej linii czasowej, w takiej chwili, by móc ożenić się z Peggy i przeżyć swoje życie? OK, ale w takim wypadku powinien i tak wrócić na tą platformę operowaną przez Hulka, a nie znaczny kawałek obok no i dlaczego nie miał na sobie kombinezonu "podróżnika w czasie"?
Jest też teoria, że Kapitan cofnął się w czasie w "naszym" świecie. Ponieważ przeszłości nie można zmienić, to znaczy, że mamy do czynienia z "zamkniętym kręgiem" - i Kapitan ZAWSZE był mężem Peggy, przez te wszystkie lata siedział zamknięty w czasie w jej domu (żeby nikt go nie wykrył, a gadka, że "Kapitan uratował mojego męża" to ściema), podczas gdy jego młodsze ja leżało w lodzie, a potem było Avengersem. No i że udawał, że nic nie wie o Hydrze (chociaż jego żona była jedną z liderek zinflitrowanej przez Hydrę Tarczy) i nie próbował ratować Bucky'ego (no a wersja z inną linią czasową dopuszcza, że w tej innej linii wszystko naprawił).

A teraz trochę rozważań i przypuszczeń na temat tego, co jeszcze nas czeka w MCU

Wyraźnie widać, że - znowuż, jak należało się spodziewać - wszyscy "pierwotni" Avengersi zostali wyeliminowani z gry. Iron Man i Czarna Wdowa - wiadomo. Kapitan Ameryka (pierwotny) też. Bruce ma tą spaloną rękę, nie wiadomo, czy da się to odwrócić. Hawkeye zapewne WRESZCIE uda się na prawdziwą emeryturę. Co dalej? Wyżej pisałem tak, jakby to był koniec MCU. Wiadomo, że nie. Ale mam trochę mieszane uczucia co do tego, w jakim kierunku teraz będzie ono szło.
Sądzę, że kolejne filmy już nie będą ze sobą tak mocno powiązane. W końcu w MCU Spiderman, Czarna Pantera, Dr Strange, Antman czy Kapitan Marvel nie mają ze sobą wiele wspólnego - są dla siebie w sumie obcy (co oczywiście można by zmienić), a co ważniejsze - ich pola zainteresowań się ze sobą rozmijają. Ciężko ich sobie wyobrazić pracujących jako drużyna. Możliwe, że od tej pory powiązania między filmami będą ograniczać się do jakichś aluzji (coś w stylu "Gazeta leżąca na stole w filmie o Spidermanie wspomina o wydarzeniach w Wakandzie"), może cameo od czasu do czasu. Tak czy inaczej, to koniec pewnej epoki - "Sagi Avengersów" czy też może "Sagi Kamieni Nieskończoności".

Aha, no tak, podobnież ma być jeszcze film o Czarnej Wdowie - siłą rzeczy, prequel. Wcześniej zakładałem, że będzie to coś z czasów przed Avengersami, wielu fanów przebąkiwało, że chciałoby wreszcie zobaczyć ten osławiony Budapeszt... Teraz przychodzi mi do głowy, że może pokażą coś z tych 5 lat przerwy, kiedy Natasza była "koordynatorką"? Ma być też serial o Lokim - i znowu, wcześniej zakładałem, że pokażę okres pomiędzy wpadnięciem do dziury czasoprzestrzennej w pierwszym Thorze do spotkania Thanosa, a teraz zastanawiam się, czy nie pokażą tego alternatywnego Lokiego, co spieprzył z Teseraktem. No i jeszcze ponoć z Wandą Maximoff ma być serial.

No i oczywiście kontynuacje rozpoczętych (pod)serii kinowych. Na pierwszy ogień Spiderman... No i tu mam trochę kłopot - bo on jest najbardziej z "życiowych i przyziemnych" bohaterów, którzy pozostali na scenie. Więc jego film powinien najmocniej pokazywać efekty sproszkowania - i odproszkowania - a pewnie jednak to wszystko będzie zamiecione pod dywan. Jedzie se na wycieczkę do Europy, jeszcze wygląda na to, że ze starą klasą (nie podrośli przez ten czas? Znaczy akurat sproszkowało wszystkich jego kolegów? Wygodne). O Czarnej Panterze ciężko coś powiedzieć na tę chwilę. Co do Strażników Galaktyki 3 - zapewne będą chcieli odzyskać przyjaźń Gamory... czy raczej pozyskać przyjaźń nowej Gamory. Poza tym, już wcześniej było zapowiedziane, że zetrą się z Adamem Warlockiem, którego "wyhodował" Ayesha w kokonie pod koniec dwójki. Aż taka jest zacięta, że po pięciu latach i takiej kosmicznej katastrofie będzie się mściła? Czy może nakazała Warlockowi zniszczenie Strażników, przez pięć czekał, bo Strażników nie było, a teraz mu się uaktywni Tryb Zabójcy? Podobną wątpliwość mam z Doktorem Strange - scena po napisach pokazuje, że Mordo uznał, że zbyt duża ilość czarodziejów na świecie stwarza zagrożenie i teraz krąży po nim, w jakiś sposób wysysając moc z nieszczęsnych magów... i tak krążył i krążył i nawet sproszkowanie go nie zatrzymało? Czy może zapomnimy o tym wątku? Idąc dalej  - całkiem pasowałoby, żeby Dormammu wrócił. Po pierwsze - został pokonany dzięki Kamieniowi Czasu, Kamienia nie ma, czas na zemstę za tamto upokorzenie. Po drugie - po ostatnich wydarzeniach ciężko podbić stawkę, ale złoczyńca, który podbił i wchłonął wiele wszechświatów jest groźniejszy od tego, który zagroził jednemu z nich. Oczywiście, to przy założeniu, że twórcy w ogóle będą próbowali stworzyć kolejny ogólnoświatowy "epicki crossover". No i choć w teorii (a w komiksach także w praktyce) Dormammu jest jednym z najpotężniejszych złych bytów, to w pierwszym Strange'u został trochę zredukowany do żartu, więc nie wiem czy jest jeszcze szansa na przywrócenie majestatu tej postaci.

Co jeszcze? Ktoś rzucił pomysł, że dzięki 5-letniemu przeskokowi Cassie Lang dojrzała i być może zostanie kolejną superbohaterką, jak w komiksach. W takim wypadku, jeśli MCU przetrwa jeszcze jakiś czas i nie rozpadnie się, będziemy mogli zaobserwować kolejną "nową jakość" - zastępowalność pokoleń - starzy odchodzą, młodzież dojrzewa i zajmuje ich miejsce. W komiksach tak nie ma - generalnie unika się rozmnażania właśnie dlatego, że dojrzewanie dzieci znamionuje upływ czasu, a komiksy dzieją się w takim trochę "bezczasie". A jeśli już jakieś maluchy się pojawiają, to ewentualnie pozwala się im dojrzeć (choć czasem z wielkim bólem - kto czyta, ten pewnie kojarzy jakie cyrki były z synami Wandy), ale starsze pokolenie (w tym rodzice dzieciaków) i tak stoi w miejscu. Może MCU wyrwie się z tego zaklętego kręgu?



poniedziałek, 25 marca 2019

Przemyślenia po "Kapitan Marvel"











 (EDIT)
W międzyczasie nadeszły  święta Wielkiejnocy. Zatem z ich okazji życzę Bożego błogosławieństwa, zdrowia, szczęścia. Obyśmy z wiary w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa czerpali wiarę w to, że i my możemy zmartwychwstać. W życiu doczesnym, metaforycznie - umrzeć dla grzechu i pogrzebać "starego człowieka" oraz narodzić się na nowo dla Boga. Jak i w życiu wiecznym, dosłownie.
(Koniec edycji)




Obejrzałem „Kapitan Marvel”. Film był umiarkowanie udany, ale nie porywający. Chyba najbardziej bawiły mnie interakcje Carol Danvers z Nickem Fury'm oraz Fury'ego z kotem (powiedzmy, że z kotem). W drugiej kolejności – Skrulle, choć wydaje mi się, że ich potencjał nie do końca został wykorzystany, widzowie mogli się spodziewać jakichś intryg ze zmienianiem tożsamości, psychozy w stylu „nie wiadomo, kto jest kim i komu ufać” - tego prawie nie ma i prawdę mówiąc miejsca na to nie było, biorąc pod uwagę raczej lekki ton filmu („Winter Soldier” to nie jest) i plot twist związany z rolą Skrulli – czy takie rozwiązanie jest zadowalające, każdy musi sam zadecydować. Czego zabrakło? Kapitan Marvel, jak na nową gwiazdę, która ma poprowadzić uniwersum po Endgame była trochę za mało wyrazista. Nie mówię, że całkiem bezbarwna, ale jednak mnie nie zachwyciła, a granie kartą „była dyskryminowana, ale się nie dała!!!”, może zadowala SJW, ale mnie niekoniecznie. Walki też były nieporywające – zarówno te „ludzkie” jak i kosmiczne/lotnicze. Jeśli ktoś nie jest fanem Marvela i chce obejrzeć po prostu dobry film SF (bez nacisku na „S”)... to niekoniecznie polecam, ale obejrzeć się da. Jeśli ktoś fanem jest, wiadomo, że z miejsca „Kapitan Marvel” trochę zyskuje – ale czy koniecznie trzeba trzeba go obejrzeć przed „Endgame”? Warto po to, by wiedzieć kim jest Kapitan Marvel, zwłaszcza skoro ma ona odegrać tak dużą rolę... Film jest mocno powiązany zresztą MCU, ale raczej nawiązuje do elementów, które już się pojawiły, niż wprowadza jakieś znaczące nowości. Choć jakieś szersze nawiązania w Edngame MOGĄ się pojawić – w końcu na pewno pojawią się tam wątki kosmiczne, więc jakiś wątek z Kree lub Skrullami (np. jako sojusznikami w walce z Thanosem) może się pojawić, choć niekoniecznie. Aha, no dobra, film wyjaśnia jedną tajemnicę – komu Fury zaufał i przez kogo stracił oko (vide „Zimowy żołnierz”) - osobiście nie uważam wyjaśnienia za satysfakcjonujące.

Tyle wrażeń ogólnych, czas na spoilery i luźne rozważania.


Wyłapałem takie potencjalne niekonsekwencje/nieścisłości (część z nich od razu wyjaśniłem):
    • Teserakt – był na pokładzie samolotu razem z Kapitanem Ameryką, do tej pory jego pierwsze pojawienie się po zatonięciu było w pierwszych Avengersach, kiedy TARCZA nad nim eksperymentowała. Ponieważ pierwsi Avengersi dziali się niedługo po zakończeniu pierwszego Kapitana Ameryki, zakładałem, że tarczownicy wyłowili Kapa razem z kostką. Teraz okazuje się, że Teserakt został wydobyty na długo przed Kapem. Wiki twierdzi, że Howard Stark wydobył kostkę w 1945, szukając Kapitana, jako źródło podany jest „Captain America: The First Avenger”. No ja tego nie pamiętam, ale skoro tak piszą, pewnie tak było.
    • Do Fury'ego niby wszyscy mówią „Fury”, nie inaczej, w tym nie „Nick”. A przecież Maria Hill w „Infinity War” zwraca się do niego właśnie per „Nick” - to na pewno. Internet podpowiada, że Czarna Wdowa także. Oczywiście, możliwe, że przez kilka lat coś się odmieniło.
    • Dlaczego Yonn-Rog, Korath i Marr-Vel wyglądają jak ludzie (poza oczami)? Założyłem w pierwszej chwili, że są mieszańcami, niekoniecznie z homo sapiens (w końcu wiadomo, że w MCU jest sporo nieludzkich gatunków wyglądających jak ludzie – Xandarianie czy Asgardczycy). Ale doczytałem, że jest to wśród Kree norma, po prostu tak u nich wygląda różnorodność rasowa (co samo w sobie było ponoć wynikiem pomyłki – w komiksach na początku wyglądali jak ludzie, ale w którymś komiksie pokolorowano ich na niebiesko, więc ustalono, że niektórzy są niebiescy, a niektórzy biali/różowi – jak widać, teraz również i czarni),
    • W pierwszych Strażnikach Galaktyki pokój z Xandarem zawiera „Kree emperor”, który nawet na chwilę pojawia się na ekranie, w rozmowie z Novą Prime. Jak to się ma do Najwyższego Intelektu? Czy „cesarzem” określają Intelekt obcokrajowcy, a morda Kree na ekranie to była po prostu jego wizualizacja (Nova Prime nie podłączała się kabelkami do wirtualnej rzeczywistości, więc nie było tego cyrku z przybieraniem postaci, którą szanuje rozmówca). Czy może cesarz jest dygnitarzem podległym Intelektowi? Czy w międzyczasie na Hali doszło do przewrotu i elektronicznego/ą dyktatora/kę zastąpił cielesny monarcha (co mogłoby mieć sens – w Strażnikach Kree, którzy w Kapitan Marvel są zaprezentowani jako zaciekli eksterminatorzy zawierają pokój z wrogami, a Ronan się pluje, że to niesłuszne jest i że on będzie przestrzegał starych praw – co może sugerować, że doszło do jakichś zmian. Może Kree po raz kolejny zostali upokorzeni przez Danvers, może oberwali od kogoś innego – np. Thanosa – doszli do wniosku, ze Intelekt się nie sprawdza, odłączyli babę/dziada od zasilania i posadzili na tronie jednego spośród nich – albo jako prawdziwego przywódcę, albo marionetkę).

Natomiast co na pewno nie jest błędem? Otóż niektórzy widzowie stwierdzili, że w Carol nie mogła latać na bojowych odrzutowcach, bo w tym okresie kobiety nie tylko nie mogły uczestniczyć w akcjach bojowych, ale w ogóle pilotować takich samolotów. Śmieszne. Podobnie jak narzekania, że Czarna Wdowa jest za młoda, żeby móc zaliczyć służbę w KGB. TO JEST INNY ŚWIAT. W nim II WŚ była toczona z użyciem genetycznie zmodyfikowanych superżołnierzy i laserów zasilanych kamieniem z kosmosu. Istnieją tam fikcyjne organizacje, takie jak SSR, TARCZA, Hydra, fikcyjne korporacje jak Stark Industries czy Roxxon, fikcyjni politycy jak prezydent Ellis czy sekretarz Ross, fikcyjne kraje jak Sokovia czy Wakanda... Ale kurczowo upieramy się przy trzymaniu chronologii z naszej Ziemi. Ale niektórzy kurczowo chcą się upierać przy realnej chronologii w jakichś trzeciorzędnych szczegółach. Typowa obsesja „zgodności historycznej”.

Twórcy chcieli mieć wyraźny plot twist. Takim twistem mogłoby być to, że Kree są źli... Tyle, że żaden zagorzały fan MCU (już nie mówiąc o czytelnikach komiksów) nie nabrał się, że smerfy są „noble warrior heroes”. Więc zamiast tego Skrulle okazują się być dobre. W sumie nawet spoko – od chwili gdy Talos wszystko wyjaśnił, czekałem w napięciu, co się stanie, bo założyłem, że okaże się, że jednak i Kree i Skrulle to zło (jak w komiksach), tylko Talos wkręca Vers, tak samo jak wcześniej smerfy i kiedy doprowadzi go do Teseraktu wykrzyknie „BUHAHAHA głupia babo, teraz będę rządził galaktyką!”. Niemalże miałem pewność, że tak będzie, gdy zaczął „nawoływać” swoich – założyłem, że to posiłki, które w tajemnicy za nim podążały, żeby w odpowiedniej chwili wkroczyć i spacyfikować Carol. Nawet gdy zaczął się miziać z żoną i córką myślałem, że jednak okaże się być trochę zły – choć już raczej na zasadzie „Dobrze, a teraz użyjemy Teseraktu, żeby odpłacić Kree pięknym za nadobne, za nasze krzywdy” i jednak Carol będzie musiała go powstrzymać. A jednak nie. Nie było źle, jakiś suspens był... Ale jednak, czy trochę nie zmarnowano Skrulli? Jak wspomniałem wyżej, są genialnym materiałem do paranoicznych scenariuszy o inflitracji, mogliby wprowadzić powiew nowego gatunku do MCU – jak „Zimowy Żołnierz” był po trosze thrillerem szpiegowskim, tak film ze Skrullami mógłby być horrorem (no dobra, pseudohorrorem w wersji light) w typie „Thing” Carpentera. Rozumiem, że TEN film miał być o czymś innym, ale myślę o przyszłości... No i jednak zaskakuje mnie JAK BARDZO nie próbowano grać takimi wątkami. Skrulle prawie nie próbują wykorzystywać tej opcji w walce – dobra, jeden próbuje oszukać snajperkę, nie udaje się, wszyscy się ujawniają i rezygnują ze swojego największego atutu – ok do tej pory Kree mogą się spodziewać, że stojący przed nimi towarzysz to Skrull, ale co z tego? Nawet chwila zawahania może wystarczyć. A dalej na Ziemi łżeCoulson i łżeKeller w zasadzie od razu się ujawniają (ten drugi tylko przed widzem, ale jednak). W przyszłości droga nie jest całkiem zamknięta, ktoś z Marvela – Feige albo jakiś jego wasal, nie pamiętam – zaczął przebąkiwać, że u Skrulli są różne frakcje i w jak w każdym ludzie są źli i dobrze. Więc się zobaczy. Aha, w sumie fajnie, że zaprzeczono kliszy i Talos przeżył, choć zgodnie z zasadami hollywoodzkiej dramaturgii nie miał prawa – zaliczył strzała w ostatniej chwili, gdy drzwi się za nim zamykały i jeszcze chyba uśmiechał się do swojej uratowanej rodziny, w takiej sytuacji jedyne co normalnie by mu pozostało, to wygłosić ostatnie słowa. A tu nie.


Jak wspomniałem wyżej, nie do końca podoba mi się rozwiązanie kwestii oka Fury'ego. Trochę przykro, że pozbawił go kotek, którym się zachwycał i do którego się przymilał przez pół filmu. Znaczy, miało trochę sensu, no bo rozumiem, że to nie kotek, tylko kosmiczna poczwara, zresztą nawet w przypadku prawdziwych kotów nadmierne czułości do głupi pomysł... ale jednak trochę przykro.

Być może trochę zabrakło jakiejś większej traumy związanej z ujawnieniem machinacji Kree. W sumie Carol było przykro, że niesłusznie tępiła Skrulli i tyle. Ale brak było jakiegoś mocniejszego pokazania poczucia zdrady czy też rozterek związanych, że od teraz walczy z osobami, które przez ostatnie sześć lat postrzegała jako dobroczyńców/towarzyszy broni/ziomków. Wydaje mi się, że trochę trudno się tak z marszu przestawić... Właściwie to rozwiązano to dwuzdaniową konwersacją z Minn-ervą (a co z pozostałymi, którzy niekoniecznie wiedzieli, co dokładnie zaszło?).


Pisałem wcześniej, że Carol jest trochę mało wyraźna. Ale jednak nie jest całkiem pozbawiona charakteru. Nie wiem, czy twórcy chcieli pójść w tę stronę, biorąc pod uwagę całe to feministyczne zadęcie, ale odbierałem ją jako postać trochę... hmm... dzieciną? Młodzieńczą? Dziewczęcą? Złożyło się to na kilka czynników:
  • te ciągłe flashbacki, w których dosłownie jest małą dziewczynką,
  • w innych flashbackach zachowuje się jak nastolatka, śpiewa głośno w barze, gra na automatach (znaczy, nie żebym osobiście miał coś przeciwko graniu na automatach, ale jednak „majnstrimowo” nie są one postrzegane jako rozrywka dla dorosłych),
  • to, że cały czas błąka się jak dziecko we mgle, nie wie o co chodzi, Kree ją oszukują, na Ziemi nie wie jak się zachować itd. Pod koniec filmu trochę się to zmienia, ale nawet wtedy jej pokaz mocy można potraktować jako młodzieńczy bunt,
  • jej relacja z „porucznikiem Nygusem”,
  • na początku filmu przychodzi do swojego „mentora”, bo miała zły sen, potem w czasie akcji wyrywa się do przodu, by móc się wykazać. Generalnie, przez kilka pierwszych minut jej relacja z Yonn-Rogiem wygląda trochę jakby była jego młodszą, narwaną ale sympatyczną i utalentowaną młodszą siostrą, którą kocha, nawet jeśli jest trochę zniesmaczony jej wybrykami (wiem, nie o to chodzi, ale jednak takie było pierwsze wrażenie),
  • Fury w pewnej chwili mówi, że jego wygląda jak czyjaś zbuntowana bratanica, czy jakoś tak,
  • jej relacja z „porucznikiem Nygusem”,
  • ma blond włosy, które u postaci kobiecej (u męskiej trochę też) często kojarzą się „niewinnością” (no chyba, że mamy do czynienia z inną kliszą tj. „królową lodu” a ekstremalnym przypadku „suczą z SS”, ale tu to nie wchodzi w grę) i taką krągłą twarz, która też chwilami kojarzy mi się „dziecinnie”,
  • kompletny brak fanserwisu, czy choćby cienia relacji romantycznych/erotycznych (no chyba, żeby dopatrywać się ich z Marią Rimbeau, ale wolę tego nie robić) – co ciekawe, brak love interest u postaci kobiecej jest postrzegany właśnie jako przejaw feminizmu i budowania „siły” tej postaci... co niespecjalnie ma sens, biorąc pod uwagę, że jak do tej pory właściwie każdy z Avengersów miał jakiś wątek romantyczny, więc gdyby Carol robiła do kogoś maślane oczy, to nie byłby to żaden seksizm i pokazywanie, że kobieta musi być emocjonalna, wrażliwa, romantyczna i kochliwa, tylko zwyczajne dopasowanie jej do kolegów. Inna sprawa, że lewicowcy często krytykują z zasady wątki romantyczne, jako takie, również u mężczyzn – chyba dlatego, że one (na szczęście) w 99,99999% „hetero” (tj. normalne, choć niestety rzadko wiążą się z sakramentem małżeństwa), co nie pasuje do ich smęcenia o „reprezentacji” i trochę przeszkadza w pisaniu entego slasz fanfika z gejowskimi orgiami – oczywiście istnieje też uzasadniona krytyka takich wątków, wykorzystująca argumenty takie jak „po co to, przecież jest niepotrzebny i zabiera czas na ważne wątki” albo „ten wątek wziął się znikąd, strasznie wymuszony”,
  • nie ma większych rozterek moralnych, robi, co uważa za słuszne pod wpływem impulsu, jeśli pojawiają się jakie dwuznaczności, to dlatego, że ją oszukano.

No i właśnie dlatego postrzegałem Carol jako postać „dziecinną”. Nie w sensie, ze infantylną i głupią, tylko bardziej niewinną idealistkę zderzającą się z rzeczywistością. Co sprawiło, ze ta postać zyskała u mnie trochę punktów i nieco odsunęła się od bycia Mary Sue. No właśnie. Problem w tym, że nie lubię przegiętych postaci. Cicho, lewaki – nie przegiętych postaci kobiecych, po prostu przegiętych postaci. Nie przepadam za Supermanem, a Kapitan Marvel w tej chwili jest właśnie Supermenem MCU. Z takimi osobnikami tylko same problemy – najpierw kreuje się ich na wszechmocnych, a potem trzeba się z tego wycofywać, bo wszechmoc z fabularnego punktu widzenia jest nieciekawa, ciekawe są konflikty i przezwyciężanie trudności. Dlatego takiego Supermana trzeba albo osłabiać – po to wymyślono kryptonit – albo wręcz „chować”, żeby nie rozwiązywał wszystkich problemów od ręki i kradł innym show (jak Lidze Sprawiedliwości, gdzie przez większość akcji był martwy, a jak pod koniec przestał być, to oznaczało, że jest po zabawie). I pewnie tak samo będzie z Carol. W ramach feministycznego przesłania pokazano, że jest już właściwie na samym szczycie – gołymi rękoma rozwala krążowniki, nikt jej nie podskoczy i nikomu „nie musi nic udowadniać”. No a przecież jeśli Endgame – i przyszłe filmy z jej udziałem – mają mieć sobie choć odrobinę napięcia, będzie musiała spaść z tego piedestału. OK, niech sobie pokona Thanosa, ale żeby walka była ciekawa, wprzódy Szalony Tytan będzie musiał jej nabić parę siniaków i chociaż zarysować kombinezon. Ba, dobrze by było, gdyby choć przez chwilę nad nią triumfował i ją upokorzył. Żeby wygrana protagonisty była coś warta, musi być związana z choć odrobiną trudu i bólu. Protagonistek też to dotyczy. A niektórzy mają problemy ze zrozumieniem tego – vide ból tyłka z tego powodu, że w X-Men: Apokalipsa główny złol przydusił Mistique. Bo chcemy silnych, walczących postaci kobiecych. Ale nie chcemy oglądać przemocy wobec kobiet. Ha. Poza tym, cholernie przykro będzie jeśli taka nuworyszka pojawi się w ostatniej chwili i będzie rozstawiać po kątach postaci, które zdążyliśmy poznać i polubić. Mam nadzieję, że nie czekają nas kolejne takie dyskusje:
  • Nie podoba mi się, jak poprowadziliście Kapitan Marvel.
  • Oooo, szowinista się odezwał, dupa boli & male tears, że pokazują silną, niezależną kobietę? Łojojoj, chcesz, żeby ci współczuć, biedaczku.
  • Nic takiego nie powiedziałem. Chodzi o to, że źle ją poprowadzili, zrobili z niej Mary Sue. Gdyby była facetem, też by mi się to nie podobało.
  • Nieprawda, my lepiej wiemy, co myślisz, seksisto. Ić stont <<tu wstaw jakiegoś mema i kilka nic nie wnoszących popisów ironii i sarkazmu>> Mylisz się i nie powiem dlaczego, bo nie jestem tu, żeby cię edukować. Dlaczego tak bardzo nienawidzisz kobiet? A w ogóle to nie jest film dla ciebie, ty biały heretoseksualny cissamcze, więc się nie odzywaj!


Kwestia relacji Carol z Marią Rambeau. Oczywiście, wprost nie pokazano niczego zdrożnego, zgodnie z kanonem są „best friends” i koniec. Ale ewidentnie to było mrugnięcie okiem do LGBT. Mieszkają razem, razem spędzają święta, razem wychowują dziecko, po zaginięciu Carol to Maria dostaje jej rzeczy, w dodatku Carol jest z jakiegoś powodu skłócona ze swoimi rodzicami... No i nie ma najmniejszej wzmianki o ojcu Moniki (w komiksach mąż Marii jest strażakiem). Oczywiście, wszystko to da się racjonalnie wyjaśnić, osoba płci żeńskiej, z którą byłem na seansie była zaskoczona, że doszukuję się dewiacji, twierdząc, że to normalna relacja samotnej matki z bezdzietną koleżanką... W każdym razie – Chińskie władze to ateiści/poganie prześladujący chrześcijan, ale w jednym aspekcie robią dobrą robotę – nie dopuszczają na nadzorowany przez siebie chiński rynek (który jest coraz bardziej znaczący dla Hollywoodu) propagowania zboczeństwa i dzięki temu producenci blockbusterów muszą się trochę krygować.

niedziela, 24 marca 2019

Kilka pytań odnośnie aborcji

Z okazji Dnia Świętości Życia, kilka pytań:

  1. Dlaczego osoby wspierające "prawo do wyboru" tak strasznie bulwersują plakaty pokazujące skutki aborcji? Przecież według nich to tylko zwykły zabieg, a abortowane dziecko to zlepek komórek. Więc przechodząc obok powinni tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć „Ale po co ten krzyk? Na tych zdjęciach nie ma niczego szokującego”.
  2. Dlaczego jeśli publiczne pieniądze pójdą na cokolwiek związanego z religią, to jest to straszna rzecz i wykluczenie obywateli, bo przecież nie każdy jest wierzący i państwo należy do wszystkich i „ja nie chcę finansować waszych zabobonów”, ale jednocześnie aborcja powinna być finansowana z podatków opłacanych przez katolików, którzy uważają ją za zbrodnię?
  3. Dlaczego osoby o poglądach lewicowych tak dbają o empatię, polityczną poprawność i ciągle aktualizują listę zakazanych słów, które mogą sprawić, że komuś zrobi się przykro... Ale jednocześnie wielu z nich bez ogródek mówi, że adopcja zamiast aborcji to nie jest rozwiązanie, albo że usuwanie chorych płodów jest dla ich dobra, bo lepiej się nie narodzić, niż być niechcianym/chorym i cierpiącym – jak się czuje osoba wychowana w domu dziecka albo posiadająca wady genetyczne, gdy słyszy, że lepiej byłoby, gdyby się nie narodziła?
  4. Dlaczego od dawna lewicowcy  powtarzali (i dalej powtarzają) „katolom zależy tylko, żeby się dziecko urodziło, a po porodzie kopią matkę i dziecko w dupę i mają je gdzieś”, a jednocześnie wielu z tak mówiących nienawidzi programu 500+ oraz pogardza matkami wielodzietnymi ?
  5. Dlaczego feministki protestujące przeciwko ocenianiu kobiet przez pryzmat ich wyglądu nie protestują, kiedy ktoś twierdzi, że działaczki przeciwaborcyjne to "brzydkie lub stare baby, którym i tak ciąża nie grozi" (zresztą wbrew faktom – przecież choćby taka Kaja Godek jest matką).
  6. Dlaczego w mediach nieplanowe poronienie jest traktowane jako tragedia i utrata dziecka, matki głaszczące się po brzuchu i mówiące do swojego dziecka są słodkie, ale kiedy dochodzi do aborcji to tylko zwykły zabieg, usunięcie zlepku komórek, a każdy, kto próbuje humanizować ten zlepek jest ukazany jako idiota i oszołom?
  7. Dlaczego lewicowcy uważają, że tylko kobieta ma prawo podjąć decyzję o aborcji, bo „jej ciało, jej sprawa”, a jednocześnie chcą odgórnie zakazać terapii konwersyjnych, zamiast pozostawić każdemu homoseksualiście decyzję o przystąpieniu lub nie? Nawet jeśli lewicowcy uważają takie terapie za szkodliwe, to... „ich (homoseksualistów) ciało, ich sprawa”, prawda?

niedziela, 24 lutego 2019

Biblia a niewolnictwo

Jestem otwarty na dyskusję, ale proszę, żeby krytyczny komentarz był poprzedzony przeczytaniem całego tekstu i odnosił się do zawartych w nim argumentów, a nie sprowadzał się do "Uga buga, ciemnota i zabobon, to jest głupie, bo katolstwo jest głupie". A jeśli chcesz napisać "Nawet mi się nie chciało tego czytać", to spokojnie możesz sobie to darować. Grubo ponad pięć miliardów ludzi tego tekstu nie przeczytało i jakoś nie mają potrzeby się tym chwalić.



Jednym z ulubionych zaklęć ateistów spod znaku "Ja znam Biblię lepiej, niż katolicy, bo widziałem jakiś wyrwany z kontekstu cytat użyty w memie na Kwejku" jest "Biblia jest zła, bo dopuszcza niewolnictwo". Oczywiście, z mojego punktu widzenia zarzut jest absurdalny - bo tylko Bóg może być źródłem moralności (na pewno nie "empatia", "przyrodzona godność człowieka" czy inne lewackie fetysze) i wierzę, że Biblia jest wyrazem woli Boga, więc gdyby Biblia dopuszczała niewolnictwo, to znaczyłoby to, że niewolnictwo jest OK, a nie, że Biblia zła.
Spotkałem się jednak z dotkliwszym zarzutem, który może wspomagać propagowanie heretyckiego, niehomofobicznego pseudochrześcijaństwa - "Biblia naucza, że homoseksualizm to grzech, ale Biblia naucza też, że niewolnictwo jest dozwolone - a jednak Kościół zmienił w tej drugiej kwestii stanowisko i mówi, że niewolnictwo jest niedopuszczalne, to dlaczego nie mógłby zmienić nauczania również w kwestii homoseksualizmu?". Gdyby faktycznie Kościół Katolicki potępiał niewolnictwo wbrew Biblii, nie oznaczałoby to, że odejście od Biblii jest dopuszczalne (także w kwestii praktyk homoseksualnych), tylko że KK dopuścił się herezji.
Tym niemniej, niewolnictwo o jakim mowa w Biblii ciężko uznać za "niewolnictwo" w rozumieniu współczesnym.
Społeczeństwo ludzkie jest zhierarchizowane, opiera się na wzajemnych zależnościach i podległości. I to jest dobre i to jest słuszne - i nie dostrzega tego tylko skrajny lewak-anarchista, który wierzy, że jego z sufitu wzięta ideologia może zaprzeczyć rzeczywistości. Pracownik podlega zwierzchnikowi, żołnierz oficerowi, dziecko rodzicowi, mieszkaniec kraju - jego władzy. Czy to oznacza, że każdy stosunek podległości jest równoznaczny z niewolnictwem? I znowuż - "tak" odpowie jedynie anarchista. Dlaczego opisane relacje nie są równoznaczne z niewolnictwem? Dlatego, że chociaż wyraźnie można w nich wyróżnić władającego i władanego, to w każdym z tych przypadków władza władającego nie jest absolutna, a władany ma pewne określone prawa, których władający nie może naruszyć - co więcej, jeśli władający przekroczy swoje kompetencje, władany ma prawo się temu przeciwstawić, a prawo stoi po jego stronie. Jak ujmuje to Wikipedia niewolnictwo to zjawisko społeczne, którego istotą jest stosunek zależności, polegający na tym, iż pewna grupa ludzi (niewolnicy) stanowi przedmiot własności innych osób, grup ludzi (rodzina, plemię itd.) lub instytucji (państwo, świątynia itp.), mogących nimi swobodnie rozporządzać. "Swobodnie rozporządzać". Jeśli zakres rozporządzenia przez "pana" nie jest swobodny, nie mamy do czynienia z niewolnictwem. Jeśli uznamy inaczej, to musielibyśmy uznać, że każda komórka społeczna opiera się na niewolnictwie, a bez niewolnictwa nie ma cywilizacji.

Dlatego do czynienia z niewolnictwem sensu stricto mieliśmy na przykład w starożytnym Rzymie. Rzymskie prawo stało zdecydowanie na stanowisku, że niewolnik jest wyłącznie rzeczą, przedmiotem własności rozumianej jako "nieograniczone władztwo". Był uznawany za "narzędzie mówiące" w odróżnieniu od "narzędzi milczących" (czyli np. młotka czy łopaty). Pan mógł zrobić z niewolnikiem co tylko chciał - mógł go okaleczyć, zabić, zgwałcić, zjeść, obedrzeć ze skóry, cokolwiek. Rzymska literatura z lubością dawała różne skrajne przykłady mające pokazywać, jak bardzo niewolnik jest śmieciem. Na przykład takie zagadnienie prawne - "Czy jeśli pan porzuci chorego niewolnika na śmierć, a niewolnik cudem wyzdrowieje, niewolnik może odejść, czy dalej pozostaje własnością?". Odpowiedź - oczywiście, że dalej pozostaje własnością, to, że pan go nie leczył nie ma żadnego znaczenia, przecież pan nie jest niewolnikowi ABSOLUTNIE nic winien i NIC nie usprawiedliwia nieposłuszeństwa niewolnika. Człowiek wolny mógł odpowiadać za zabójstwo/okaleczenie niewolnika wyłącznie gdy dotyczyło to cudzego niewolnika - przy czym absolutnie nie było traktowane to jako zbrodnia, taki sprawca odpowiadał po prostu na podstawie przepisu nakazującego zapłacenie odszkodowania za zniszczenie/uszkodzenie cudzej rzeczy (i oczywiście poszkodowanym był pan cudzego niewolnika, nie niewolnik). Uprzedmiotowienie niewolnika sięgało tak daleko, że niewolnik nie miał praw nie tylko w stosunku do swego pana - nie miał praw w ogóle. Nawet czysto prywatnych. Nie mógł np. zawrzeć małżeństwa - również z niewolnicą. Nie mógł być z nikim spokrewniony - rzeczy nie mają krewnych. Jeśli niewolnica urodziła dziecko, nie była jego matką (co ciekawe, paradoksalnie, niewolnica mogła urodzić człowieka wolnego - jeśli przez część okresu ciąży była wolna, to i dziecko było wolne - ale z punktu widzenia prawa nie było jej potomkiem). Akurat tę ostatnią kwestię zmieniono, bo ktoś wpadł na pomysł, że niewolnica mogłaby urodzić syna, potem oboje mogliby zostać wyzwoleni i zawrzeć małżeństwo jako ludzie wolni (bo przecież nie są spokrewnieni), a kazirodztwo jest obrazą  bogów.

Jest jasne, że takiego niewolnictwa chrześcijaństwo nie dopuszcza.

Tymczasem, jak wyglądało niewolnictwo, o którym mowa w Biblii? Najpierw przyjrzyjmy się Staremu Testamentowi. Jakkolwiek, zgodnie z Biblią, Prawo Mojżeszowe chrześcijan nie dotyczy, to jednak faktem jest, że stanowiło ono prawo, które z woli Bożej miało dotyczyć starożytnych Izraelitów na czas Starego Przymierza.
- Pan, który zabił swojego niewolnika podlegał karze. W tym przypadku niektórzy krytycznie odnoszą się do zastrzeżenia, że pan nie podlegał karze, jeśli niewolnik umarł po upływie dwóch dni od pobicia. Tu nie chodziło o jakieś rytualne przesądy, tylko o ustalenie odpowiedzialności - w czasach, gdy sekcje zwłok nie istniały, ciężko było jednocześnie określić, co stanowiło bezpośrednią przyczynę śmierci człowieka, stąd przyjmowano, że jeśli niewolnik umarł w ciągu dwóch dni od pobicia, domniemuje się, że to pobicie było przyczyną śmierci, a jeśli później - że zginął z jakiegoś innego powodu, niezależnego od pana,
- jeśli pan uderzył niewolnika nie zabijając go, ale powodując trwałe uszkodzenie ciała (wybił oko lub ząb), tracił nad nim władzę i musiał go wyzwolić,
- jeśli facet wziął sobie niewolnicę (w domyśle na "żonę"), a potem mu się znudziła i wziął inną, w dalszym ciągu musiał zapewniać jej pożywienie, odzież i mieszkanie - nie miał prawa jej np. sprzedać - a jeśli ją zaniedbywał, miała prawo odejść bez żadnego wykupu,
- "Kto by porwał człowieka i sprzedał go, albo znaleziono by go jeszcze w jego ręku, winien być ukarany śmiercią" (skąd zatem brali się niewolnicy? O tym dalej),
- niewolnicy, tak samo, jak ludzie wolni nie wykonywali pracy w szabat,
- jeszcze większe ograniczenia dotyczyły władzy nad niewolnikami-Izraelitami, no ale domyślam się, że większości z nas to nie dotyczy, więc nie będę się rozpisywał.

A zatem niewolnictwo starotestamentowe NIE BYŁO niewolnictwem sensu stricto. W porównaniu z niewolnictwem rzymskim było bardzo łagodną instytucją. Niewolnik nie był rzeczą - był podwładnym, ale nie rzeczą. Miał konkretne prawa w stosunku do swojego pana i mógł je egzekwować. Co to za niewolnictwo, jeśli niewolnik ma prawo powiedzieć "Gdzie z tym kijem, draniu! Wybiłeś mi zęba, ty bandyto! Nie godzę się na to, koniec, już nie jesteś moim panem, mam cię gdzieś, odchodzę, pocałuj mnie w dupę, żegnam"? Albo jeśli niewolnica może powiedzieć "Nie dbasz o mnie, TY JUŻ MNIE NIE KOCHASZ, odchodzę"? Już nie mówiąc o tym, że niewolnik miał ustawowo zagwarantowany jeden dzień wolny w tygodniu - coś, czego w innych krajach nie mieli nawet ludzie wolni!
Oczywiście, ktoś może mieć zastrzeżenie, że jakkolwiek Prawo Mojżeszowe zakazywało skrajnych przejawów przemocy, to jednak generalnie dopuszczało "umiarkowane" bicie - tyle, że przecież w ówczesnych czasach dotyczyło to również wolnych ludzi, a kara chłosty była powszechna (zresztą, mam wrażenie, że warto byłoby rozważyć jej przywrócenie we współczesnych czasach - byłaby tańsza niż więzienie, a bardziej resocjalizująca niż "zawiasy" - oczywiście, zgodnie z biblijnymi zasadami nie mówię o okaleczaniu).
W ogóle to śmieszne, że dzisiaj wielu postępowców twardo twierdzi, że podstawą europejskiej cywilizacji jest Grecja i Rzym, a Biblia to syf, ciemnota i barbarzyństwo. Trzeba przyznać, że prawo rzymskie z czysto "materialistycznego" punktu widzenia jest precyzyjniejsze i lepiej służy obrotowi gospodarczemu - dlatego też współczesne prawo cywilne w znacznej mierze na nim bazuje - ale pod względem moralności - właśnie z "humanistycznego" i "opartego na empatii" punktu widzenia, który ponoć przyjmują lewacy - nawet Stary Testament bije wymysły Rzymian na głowę.
Aha, miałem się odnieść do tego, skąd Izraelici brali niewolników, skoro porywanie w tym celu ludzi było zakazane.
1. Jako jeńców wojennych - można się zastanawiać, czy to sprawiedliwe, żeby czynić niewolnika z wrogiego żołnierza, który tylko wykonywał rozkazy, czy tym bardziej z cywilnej ludności podbitej osady. Ale jaka była alternatywa? Lepiej, żeby wojownik miał motywację do zachowywania wrogów przy życiu, niż żeby beztrosko ich mordował i gwałcił, prawda? Oczywiście, lepsza jest sytuacja, gdy człowiek postępuje zgodnie z wolą Bożą ze względu na głęboką wiarę i szacunek dla Boga, a nie łaskawie idzie na kompromis ze względu na materialne korzyści, ale mimo wszystko lepsze to, niż gdyby szedł na całość i wybierał najgorszą opcję. A przecież Prawo Mojżeszowe było tylko pewnym etapem, prowadzącym Izraelitów do pełnego poznania Prawa Bożego. "Miłuj swoich nieprzyjaciół" jest lepsze, niż "Daruj życie wrogowi, żeby musiał na ciebie pracować", ale zawsze lepsza taka motywacja do miłosierdzia, niż żadna.
2. Jako złapanych przestępców - chyba jesteśmy zgodni co do tego, że ukaranie przestępcy polega na ograniczeniu jego praw - czy to wolności osobistej (więzienie), czy własności (grzywna). Zrobienie z niego pracownika przymusowego to po prostu inna forma kary i nie ma nic wspólnego z potępianym przez Kościół niewolnictwem polegającym na niewoleniu niewinnych.
3. Jako dłużników niespłacających swych długów - zmuszenie dłużnika do spłaty długu w naturze jest po prostu inną formą wyegzekwowania należności. W sumie dlaczego wierzyciel ma ponosić straty? Czy dzisiaj np. zajęcie komuś rachunku i zmuszenie, żeby oddawał część owoców swojej pracy komornikowi jest nieludzkim traktowaniem?
4. Jako ludzie dobrowolnie oddający się w niewolę. Z punktu widzenia współczesnego człowieka, który na każdym kroku deklaruje, jak to kocha wolność, to szokujące. Ale łatwo mówić, że wolność jest wartością najwyższą, gdy żyjesz w kraju pierwszego świata. W starożytności o wiele ważniejsze było przetrwanie. Lepiej zrezygnować z części swojej wolności (podkreślam - części - bo jak wyżej wskazałem, starotestamentowe niewolnictwo nie oznaczało uprzedmiotowienia) było oddać się pod opiekę kogoś mocniejszego, kto zapewni ci ochronę, niż stać się ofiarą dzikiej przyrody czy zbójów (zresztą, tak działają współczesne państwa - i to jeszcze gorzej, bo nawet nie masz prawa zadecydować, czy chcesz się oddać w taką niewolę!). Taki przykład - Abraham na skutek nacisków swojej żony Sary oddalił niewolnicę Hagar wraz z synem Izmaelem. Hagar błąkała się po pustyni, zanosząc modły do Boga. I Bóg jej wysłuchał - zesłał anioła, który nakazał Abrahamowi ponowne przyjęcie Hagar. Z punktu widzenia Hagar wolność nie była stanem pożądanym - tylko "pożywienie, odzież i wspólne mieszkanie", które miał obowiązek zagwarantować jej pan. Prawo Mojżeszowe zawierało nawet specjalną procedurę "Co zrobić w sytuacji, gdy wyzwalasz niewolnika, a on mówi, że chce zostać".
5. Zakup niewolnika - no tak, to brzmi brzydko. Ale przecież niewolnik w Prawie Mojżeszowym nie był rzeczą - "kupując niewolnika" nie nabywało się prawo do niego tak, jak np. do stołu czy osła. Nabywało się określone prawa w stosunku do niewolnika - prawa, które były ograniczone, jak to wyżej wskazałem. Już nie mówiąc o tym, że jeśli Izraelita nabywał niewolnika od cudzoziemca, to status niewolnika mógł ulec znacznej poprawie - bo wówczas przechodził on pod Prawo Mojżeszowe, dzięki czemu jego życie i w znacznej mierze zdrowie zyskiwały ochronę, jakiej nie miał przedtem.

Ale jak wspomniałem wyżej - Prawo Mojżeszowe było tylko pewnym etapie w planie Bożym. Gdyby Stary Testament zawierał pełne objawienie, Nowy byłby niepotrzebny. Tymczasem w Nowym Testamencie przechodzimy na nowy poziom - również w kwestii tzw. niewolnictwa.

Święty Paweł w rozdziale 6 Listu do Efezjan pisze co następuje:
"5 Niewolnicy, ze czcią i bojaźnią w prostocie serca bądźcie posłuszni waszym doczesnym2 panom, jak Chrystusowi, nie służąc tylko dla oka, by ludziom się podobać, lecz jako niewolnicy Chrystusa, który z duszy pełnią wolę Bożą Z ochotą służcie, jak gdybyście [służyli] Panu, a nie ludziom, świadomi tego, że każdy - jeśli uczyni co dobrego, otrzyma to z powrotem od Pana - czy to niewolnik, czy wolny".
Na te wersety powoływali się np. posiadacze niewolników z amerykańskiego południa, uzasadniając swój system. Na ten wersety powołują się antychrześcijanie, twierdząc, że pokazuje on stosunek Biblii do niewolnictwa. Tylko, że jedni i drudzy pomijają następny werset: "A wy, panowie, tak samo wobec nich postępujcie: zaniechajcie groźby, świadomi tego, że w niebie jest Pan zarówno ich, jak wasz, a u Niego nie ma względu na osoby". A zatem - tak, niewolnik ma służyć panu, ale pan ma wobec niego zaniechać groźby. Czyli już nawet nie "możesz bić, ale nie okaleczaj". Masz się powstrzymać nawet od groźby stosowania przemocy. Tylko wtedy możesz być "panem niewolnika". Co więcej - św. Paweł pisze "A wy, panowie, TAK SAMO wobec nich (niewolników) postępujcie". Tak samo, czyli - niewolnicy służcie panom, ale i panowie służcie niewolnikom. O co w tym chodzi? W kulturze grecko-rzymskiej dominującej w ówczesnym imperium "służenie" było traktowane jako coś haniebnego. To, że niewolnik był pogardzany, to oczywiste, ale nawet wolni rzemieślnicy byli traktowani jako ktoś gorszy - w tym artyści, jak np. rzeźbiarze. Prawdziwie wolny człowiek oddawał się dyskusjom filozoficznym, polityce, poezji, a jeśli brudził sobie ręce i męczył ramię, to co najwyżej robiąc mieczem i włócznią. A św. Paweł mówi - służenie jest dobre, służenie jest słuszne. Niewolnicy, nie traktujcie służenia jako coś hańbiącego - każdy powinien służyć innym i samemu Bogu. Panowie również.  Św. Paweł nakazuje przemodelowanie stosunków międzyludzkich i wyrównanie pozycji obu stron relacji - ale nie polega ono na odrzuceniu służby, jak to czynią komuniści, ale wręcz przeciwnie - na założeniu, że obie strony mają obowiązek służyć sobie nawzajem. I obie strony mają obowiązek powstrzymać się od "groźby" wobec drugiej strony. Stąd też niewolnictwo pawłowe jest niewolnictwem jedynie z nazwy - to jest relacja pomiędzy uczciwym pracodawcą i uczciwym pracownikiem, gdzie owszem, jedna strona sprawuje kierownictwo, ale obie strony mają wobec siebie obowiązki, a relacja jest oparta na poszanowaniu tych obowiązków i wzajemnych korzyściach, a nie przymusie i groźbie. Św. Paweł używa słowa "niewolnik" jako "osoba podlegająca czyjemuś kierownictwu", a nie jako "przedmiot własności". Nie liczy się termin, a jego znaczenie. Kto cieszył się większą wolnością w XX wieku? Poddany królowej brytyjskiej, czy obywatel Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich? Przypomina mi się taka scenka z książki "Pomniejsi bogowie" Pratchetta, kiedy główny bohater, mieszkaniec Omnii, Brutha pyszni się przed niewolnikiem z innego kraju - Efebu, że jest wolnym człowiekiem. Do momentu, gdy uświadamia sobie, że w Efebie pan ma obowiązek dobrze opłacać i żywić niewolnika oraz dawać mu dni wolne, a wolny człowiek Brutha w Omnii takich przywilejów nie ma. I tak też było z tym biblijnym niewolnictwem.

A przechodząc od ogółu do konkretu -  list św. Pawła do Filemona dotyczy sytuacji, w której Apostoł Narodów odsyła do Filemona jego zbiegłego niewolnika, Onezyma. Ha! Można zakrzyknąć - no i wyszło szydło z worka, św. Paweł niby tak kocha niewolników, tu odsyła zbiega z powrotem w niewolę, zamiast pomóc mu uciec. Ale co pisze św. Paweł do pana Onezyma:
"Bo, być może, że dlatego utraciłeś go na krótki czas, abyś go odzyskał na wieki, i to już nie jako sługę, ale więcej niż sługę, bo jako brata umiłowanego, zwłaszcza dla mnie, a tym bardziej dla ciebie, tak według ciała, jak i w Panu. Jeżeli więc masz mnie za przyjaciela, przyjmij go jak mnie. A jeżeli ci jakąś szkodę wyrządził albo jest ci coś winien, mnie to przypisz. Ja, Paweł, piszę własnoręcznie, ja zapłacę; nie mówię już o tym, żeś mi siebie samego winien".

Zresztą, w innym miejscu św. Paweł wprost potępia handel niewolnikami:
"8 Wiemy zaś, że Prawo jest dobre, jeśli je ktoś prawnie stosuje, rozumiejąc, że Prawo nie dla sprawiedliwego jest przeznaczone4, ale dla postępujących bezprawnie i dla niesfornych, bezbożnych i grzeszników, dla niegodziwych i światowców, dla ojcobójców i matkobójców, dla zabójców, 10 dla rozpustników, dla mężczyzn współżyjących z sobą, dla handlarzy niewolnikami, kłamców, krzywoprzysięzców i [dla popełniających] cokolwiek innego, co jest sprzeczne ze zdrową nauką, 11 w duchu Ewangelii chwały błogosławionego Boga, którą mi zwierzono" (1 List do Tymoteusza, rozdział 1).

 A zatem - św. Paweł nawołuje do tego, by relacje pan-niewolnik, które zgodnie z prawem rzymskim sprowadzały się do własności rzeczy zostały zmienione w relacje oparte na wzajemnej służbie, gdyż chrześcijanie powinni służyć sobie nawzajem (a osoba sprawująca władzę również powinna służyć swoim podwładnym), jednocześnie zakazuje handlu niewolnikami. Czyli - ewolucja niewolnictwa w stronę braterstwa i relacji opartych na wzajemnych korzyściach i poszanowaniu kierowników i kierowanych, a  jednocześnie "wygaszanie" tej instytucji poprzez zakaz handlu niewolnikami. Św. Paweł nie twierdzi, że niewolnictwo jest święte i wieczne, a jedynie chce rozwiązać ten problem w taki sposób, że niewolnicy nie będą zrywać relacji z panami, ale dalej pracować pod ich kierownictwem, pod warunkiem, że panowie będą ich traktować na równi, nie jako sługi, lecz "braci umiłowanych". Program dużo bardziej realniejszy niż nawoływanie do powszechnej rewolucji, która doprowadziłaby do powszechnej masakry, a nawet w przypadku zwycięstwa niewolników, wyrżnięcia panów i całkowitego zniszczenia systemu - straszliwym kryzysem gospodarczym (można by powiedzieć "katastrofą humanitarną").
W grę może tu wchodzić tutaj pragmatyzm innego rodzaju - możliwe, że św. Paweł nie chciał się narazić władzom rzymskim, które niewolnictwem stały (a początkowo władze rzymskie nie prześladowały tak ostro wyznawców Chrystusa). Więc zamiast pisać "Zdelegalizować niewolnictwo", co byłoby nawoływaniem do buntu, pisze "No tak, niewolnictwo, rozumiem, coś takiego działa. Ja nie mówię - znieść niewolnictwo. Niewolnictwo może być, pod warunkiem, że pan nie stosuje groźby wobec niewolnika. Ja tylko mówię - zreformować niewolnictwo tak dalece, że nie zostanie z niego nic, oprócz nazwy". Albo inaczej - niewolnictwo w imperium rzymskim było instytucją tak powszechną, tak oczywistą, że coś takiego jak "zdelegalizowanie niewolnictwa" w ogóle nie mieściło się w aparacie pojęciowym ówczesnych ludzi, w tym św. Pawła. To trochę tak, jakby ktoś wychowany w komunizmie, kto nie zna innego ustroju wpadł na pomysł sprywatyzowania własności państwowej, ale dalej nazywałby to, powiedzmy "komunizmem wolnorynkowym", bo w głowie by mu się nie mieściło, że jakiś system może nie być komunizmem - i zamiast mówić "odejdźmy od komunizmu", mówiłby "no ten nasz komunizm powinien działać tak, żeby zamiast komunistycznej własności publicznej była komunistyczna własność prywatna".

Stąd też Kościół może potępiać niewolnictwo takie jak w starożytnym Rzymie, jak w USA przed wojną secesyjną, czy jak współczesny "handel żywym towarem", niewolnictwo takie, jak je rozumie współczesne prawo i konwencje międzynarodowe - a jednocześnie nie wyrzucać z Biblii wersetów mówiących o niewolnictwie. I nie jest to żadna niekonsekwencja - po prostu te "niewolnictwa" nie są tym samym. Rzymscy patrycjusze, amerykańscy plantatorzy nie przestrzegali w tym względzie Biblii - ani Nowego, ani nawet Starego Testamentu. I nie czynią tego współcześni gangsterzy.

Natomiast w przypadku homoseksualizmu, sprawa jest jasna. Przytoczyłem wyżej cytat odnoszący się m.in. do mężczyzn współżyjących ze sobą. Teraz drugi:

"9 6 Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, 10 ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego. 11 A takimi byli niektórzy z was. Lecz zostaliście obmyci, uświęceni i usprawiedliwieni w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa i przez Ducha Boga naszego" (1 List do Koryntian, rozdział 6).

I tak, jak w przypadku "niewolnictwa", po dokładnym wczytaniu się widać wyraźnie, że "niewolnik", o którym pisze św. Paweł, to nie jest "niewolnik" w takim znaczeniu, w jakim używa go współczesne prawo, o tyle nie ma najmniejszych podstaw do twierdzenia, że "mężczyźni współżyjący ze sobą" dotyczy wyłącznie męskich prostytutek czy "ale to nie dotyczy sytuacji, kiedy ci mężczyźni się kochają". Stąd też Kościół, wierny biblijnemu nauczaniu, potępia współcześnie niewolnictwo i uznaje za grzech praktyki homoseksualne. 







piątek, 8 lutego 2019

Zmarł Jan Olszewski

Wczoraj zmarł Jan Olszewski, były premier RP. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie. Zachęcam do zapoznania się z osiągnięciami tej wybitnej postaci - a także z tym, co osiągnąć chciał, ale niestety mu nie pozwolono.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Zbiórka na Slanna

 Na Polterze swego czasu działał taki człowiek o pseudonimie "Slann". Zapamiętałem go głównie jako, jak sam się określał "skrajnego centrystę". Ów centryzm przejawiał się głównie w ten sposób, że kiedy ktoś prezentował wyraziste poglądy w jakiejś kwestii, Slann pojawiał się z komentarzami sprowadzającymi się do "lewacy i prawacy są tacy sami, skrajności są złe i prawda leży pośrodku". Przy czym konsekwentnie odmawiał sprecyzowania swoich zarzutów pod adresem "lewaków i prawaków" czy wyjaśnienia, na czym polega jego centrowa filozofia, poza tym, że jest centrowa i dlaczego jest lepsza od innych.
Zniknął z Poltera, wydaje mi się, że kiedyś sugerował, że miałem z tym swój związek, bo nie podobało mu się, że próbowałem go skłonić, by wyjaśnił, skąd ten jego negatywny stosunek do prawaków i lewaków i przekonanie, że enigmatyczny "centryzm" jest z założenia lepszy. Mnie z kolei bardzo frustrowała jego taktyka "napiszę, że nie macie racji, ale choćby nie wiem co, nie wyjaśnię dlaczego, sami się domyślcie". Więc kiedy zobaczyłem wzmiankę o nim na Polterze, od razu mnie to zaciekawiło.
No  i dowiedziałem się, że jest zbiórka w związku ze schorzeniem Slanna... nie, nie centryzmem, ale czymś, co się nazywa "rdzeniowy zanik mięśni". W zasadzie, to chyba licytacja jakichś fantów, nie wiem, jak to dokładnie działa, bo ją olałem, można przecież wpłacić na rachunek bez udziału w zabawie. W każdym razie, szczegóły poniżej:


https://www.facebook.com/groups/2061137844200629?view=permalink&id=2137447933236286

A Slannowi życzę Bożego błogosławieństwa.