środa, 1 maja 2019

Przemyślania po "Avengers: Koniec gry"

Na początek ogólnie, bezspoilerowo. Jeśli jesteście fanami Marvela, na pewno obejrzycie ten film. I wydaje mi się, że się nie rozczarujecie. Jeśli nie jesteście zagorzałymi fanami, absolutnie nie ma sensu, żebyście próbowali. Żeby czerpać przyjemność z oglądania, zdecydowanie nie wystarcza znajomość samych filmów z "Avengers" w tytule, a pójście na "Endgame" jako pierwszy film z MCU w celu "przekonania się, o co ten cały szum" będzie absolutną stratą czasu. Dlaczego? Bo "Endgame" to wielki finał, kulminacja wszystkich dotychczasowych filmów. Jest naszpikowanie nawiązaniami do swoich poprzedników - i nie są to tylko jakieś "easter eggi" na marginesie, znaczna część żartów czy rozwiązań fabularnych bazuje właśnie na nich. I coś, co dla fanów jest genialnym, logicznym, błyskotliwym rozwiązaniem, którego nie trzeba wyjaśniać, u "laika" wywoła wielkie WTF. Wraca również bardzo dużo postaci drugoplanowych, których pewnie mało kto się spodziewał (Red Skull to był dopiero początek).
Jakby nie patrzeć, jest to kulminacyjny moment jednego z najbardziej ambitnych projektów w historii kinematografii. Nigdy wcześniej nie istniała tak rozbudowana seria filmowa, gdzie w dodatku nie mieliśmy do czynienia z jedną historią, ale z wieloma, wzajemnie przeplatającymi się fabułami. Nawet jeśli kogoś nie interesuje treść, to forma sama w sobie była czymś niesamowitym. Oczywiście, nie jest to pierwsze "dzielone uniwersum" - choćby przedisneyowskie EU Gwiezdnych Wojen w ramach książek, komiksów i gier obejmowało tysiące lat historii... Zresztą, samo komiksowe uniwersum Marvela też było przykładem (choć niestety ciągłe retcony i wiara w "Status Quo is God" skutecznie utrudniały tworzenie spójnej historii). Ale to pierwszy przypadek w dziedzinie kinematografii, która wymaga zdecydowanie większych nakładów. Można narzekać na komercjonalizację itd. ale faktem jest, że tak wielki projekt była w stanie przeprowadzić wyłącznie megakorporacja. Jeśli za kilkadziesiąt lat wzmianki o MCU nie znajdą miejsca w programach studiów powiązanych z kulturoznawstwem i sztuką filmową, bo profesorowie z pogardą zignorują "głupie i pełne przemocy komiksowe filmy", to będzie bardzo niesprawiedliwe.

Jak można się było domyślić po zakończeniu "Infinity War", "Endgame" skupia się na "pierwotnym składzie" z pierwszej części Avengersów, oprócz nich sporą rolę odgrywają również Antman i Nebula (co również było raczej spodziewane). Każda z tych postaci przeżywa jakąś przemianę... albo przynajmniej dochodzi do końca ścieżki przemiany, na którą wkroczyła wcześniej (dobra, poza Antmanem).

Znalazło się miejsce dla humoru - wypełnia on głównie środkową część filmu (w pewien sposób to pasuje - jest to moment, w którym widz i postacie już nieco się oswajają z konsekwencjami Thanosowego "SNAPA", pojawia się nadzieja na zwycięstwo, a dramatyczno-łzawe wydarzenia z finału są jeszcze przed nami).

Trochę się zastanawiałem, w jaki sposób twórcy przebijają bitwę z "Infinity War" - w końcu wypada, by "prawdziwy" finał był bardziej widowiskowy od "wstępu". Pod koniec "Wojny bez granic" wyglądało na to, że to koniec armii Thanosa, tytan naprawdę odłożył odwiesił zbroję na kij. A jednak - dostajemy batalię większą od bitwy w Wakandzie, bierze w niej udział jeszcze więcej postaci, a wojska wroga są bardziej imponujące niż te z "Infinity War", które ograniczały się do hordy Outriderów i Czarnego Zakonu. Oczywiście, w konsekwencji większość bohaterów i złoczyńców jest wówczas trochę w tle, choć Kapitan Ameryka i Iron Man mogą zabłysnąć (ten pierwszy chyba dostaje swoją najbardziej imponującą walkę, ten drugi bojowo nie pokazuje niczego, czego byśmy wcześniej nie widzieli, ale odgrywa kluczową rolę w pokonaniu Thanosa).

Trochę dziegciu - moim zdaniem pewien kluczowy element głównego wątku jest straszliwie naciągany, jak dla mnie wchodzimy tutaj w taki typowy bełkot "pseudoscience fiction", który nie ma sensu nie tylko z punktu widzenia nauki (co nie byłoby problemem) ale i logiki. Ciężko coś napisać bliżej bez spoilerów, trochę szczegółów poniżej. Troszkę mi to psuło odbiór zakończenia, bo cały czas się zastanawiałem "Ok, to jest bardzo ładne, ale czy to ma sens?". Co w sumie znamienne, ten absurdalny plan powstaje z inicjatywy Antmana, a jego ostatni film był właśnie wypełniony tego typu absurdami (znaczy - tak, rozumiem, że filmy Marvela generalnie nie są super racjonalne, ale jednak do tej pory nic mnie tak nie bolało - może dlatego, że na ogół twórcy nie wchodzą w szczegóły i nie wyjaśniają, jak to wszystko ma działać, a w przypadku cząsteczek Pyma, królestwa kwantów itp. próbowali - i nie bardzo wyszło).

No i niestety - nie wytrzymali, musieli wrzucić LGBT. Ostatnio widać było pewne przymiarki - można się było doszukiwać lesbijskich fluidów w "Kapitan Marvel", czy rozmowa "jeszcze się spotkamy" pod koniec drugiego Antamana, ale teraz dostaliśmy gejozą w twarz. Na szczęście, żaden z bohaterów nie "wychodzi z szafy" (można powiedzieć, że w pewnym sensie wręcz przeciwnie). Ale w pewnym momencie Kapitan Ameryka prowadzi spotkanie dla ocalałych, jeden z mężczyzn wspomina coś o randce z innym facetem, a Steve go zachęca do ciągnięcia tego grzesznego związku. Co znamienne, to rola bohatera będącego ucieleśnieniem "tradycyjnych wartości" - a to spotkanie Kapitan prowadzi w sali z transparentem "For God and country". Tak jakby twórcy próbowali powiedzieć "Hej, Wy tam, wierzący konserwatyści, tentego, nie to, że atakujemy wasze wartości, ale no... możecie być chrześcijanami i nie być homofobami, naprawdę, Kapitan może, to i wy, złapmy się za ręce i wspólnie walczmy o tolerancję i takie tam". Ale to tak nie działa, nie i koniec.


A TERAZ CZAS NA SPOILERY, głębsze przemyślanie i teorie. Na początek rozważania ogólne... tzn. niezwiązane z "heistem" wymyślonym przez Antmana

 Tylu ludzi komentowało brak brody Kapitana, że znikła w wyniku pstryknięcia itd. Dopiero teraz się zorientowałem - goli się, bo Steve Rogers nie nosi brody. To była część kamuflażu w czasie konspiracji po Civil War. Świat pogrążył się chaosie, Porozumienie z Sokovii trafił szlag, broda nie jest potrzebna. Aha, ktoś zwrócił uwagę, Kapitan w tym filmie dużo przemawia motywacyjnymi frazesami, pomimo tego, że "nadęty kaznodzieja" to jest stereotyp związany z tą postacią, a sam Steve nie lubi być sprowadzany do propagandowej tuby (co pokazano np. w Spidermanie).  Ale to ma sens - jak w tej chwili, gdy Steve zaczyna gadać o wielorybach w Nowym Jorku, Wdowa odpowiada "Nie wyjeżdżaj mi z jasnymi stronami, bo cię zdzielę", a on mówi coś w stylu "Ok, przepraszam, ciężko wyjść z roli". Po prostu Kapitan uznał, że ludzie potrzebują go właśnie takiego - symbolu optymizmu i entuzjazmu, więc takiego gra.


Tak jak pisałem w poprzedniej notce - z przegiętymi postaciami w typie "Supermana" - tu Kapitan Marvel - jest problem, bo są ZBYT silne i żeby wrogowie stanowili dla bohaterów jakieś wyzwanie, trzeba takiego hardkorowego koksa albo osłabiać jakimś "kryptonitem", albo chować poza kadr, zostawiając na koniec w roli "kawalerii". I tak też się stało z Kapitan Marvel. Buńczuczne zapowiedzi, że jest to postać kluczowa dla pokonania Thanosa nie do końca się sprawdziły - znaczy, odegrała pewną rolę, rozwalając flagowy okręt Szalonego Tytana - Sanctuary II - ale ostatecznie ciężko powiedzieć, by skradła show. I w sumie dobrze, bo byłoby smutno, gdyby tuż przed końcem sagi nowa Mary Sue zepchnęła starych i znanych bohaterów w cień. Jej pora jeszcze przyjdzie.

To trochę paradoks, że w czasie sceny, która miała być afirmacją kobiecych postaci MCU zabrakło postaci, która była pierwszą i przez wiele lat najbardziej znaczącą superbohaterką tej serii, tj. Czarnej Wdowy. Aha, tak w ogóle na Wiki Wdowa figuruje jako Natalia Alianovna "Natasha" Romanoff i chyba faktycznie tak była określana w filmach (np. na ekranach z danymi), tymczasem Red Skull wita ją jako "córkę Iwana". Natasza stwierdza, że nie znała imienia swojego ojca, więc możliwe, że "Alianovna" to wymysł jej opiekunów z Czerwonego Pokoju (ale w takim razie i nazwisko powinno być nadane przez nich, a trochę głupio, żeby sowieccy agenci nadali swej adeptce carskie miano). Aha, jest to trochę sprzeczne z usuniętą sceną z "Civil War", gdy Wdowa opowiada Kapitanowi o odnalezieniu grobu jej rodziców... ale to scena usunięta, więc zapewne niekanoniczna. Aha, ten "Iwan" może być nawiązaniem do żołnierza z komiksów, który zaopiekował się Nataszą po śmierci jej matki, zanim zwerbowano ją do Red Room.

W pierwszych "Strażnikach Galaktyki" lojalność Nebuli wobec Thanosa jest niemal tak słaba, jak u Gamory - gdy Ronan wypina się na Tytana po zdobyciu kamienia, Nebula natychmiast mówi coś w stylu "Jeśli ty jesteś przeciwko niemu, to ja jestem z tobą", tak jakby ona również czekała na pierwszą okazję do dezercji. A w "Endgame" w momencie równoznacznym z początkiem pierwszych "Strażników" tj. chwilę potem jak Quill powinien zdobyć Kamień na Vormirze, Nebula jest fanatycznie oddana "ojcu". Niekonsekwencja? Czy w tym momencie w oryginalnej linii czasowej zadziałało się coś, co zachwiało jej oddaniem? Jedna modyfikacja/upokorzenie za dużo?

Możliwe, że Kapitan ZAWSZE mógł podnieść Mjolnira, a w "Ultronie" udał, że nie da rady, gdy zobaczył, jakie zaniepokojenie okazał Thor, gdy młot zaczął drgać - i to właśnie ma na myśli Thor krzycząc "WIEDZIAŁEM!". W czasie walki z Thanosem Kap nie mógł dbać o uczucie Thora, a i sam władca piorunów przemógł swoją potrzebę wyjątkowości, dlatego się ucieszył.

Z takich tekstów, w których można się doszukać głębszego znaczenia:
- w "Endgame" Nebula mówi, że Thanos przy wszystkich swoich wadach nie jest kłamcą - w "Infinity War" Thanos wychwala cnoty Gamory mówiąc, że ma je po nim, ale że nigdy nie nauczył jej kłamać,
- w którymś filmie Pepper mówi Tony'emu, że jego wyczyny kiedyś go zabiją, a ona nie zamierza przy tym być - a jednak,
- Loki mówi Wdowie coś w stylu "Myślisz, że wymażesz swoje grzechy (ten "red ledger" - nie pamiętam, jak to przetłumaczono) ratując człowieka, który nie jest lepszy od ciebie?" mając na myśli wówczas owładniętego Hawkeye'a. No i ostatecznym czynem Nataszy na drodze odkupienia jest właśnie uratowanie Clinta (choć w sumie pewnie odkupiła się już wcześniej).

Kiedy Thanos zaczyna mówić, że chce zniszczyć i stworzyć wszechświat na nowo... To, że tak mówi nie obraża moich uczuć religijnych, bo to, że zła osoba stawia się na miejscu Boga świadczy tylko o tym, że jest zła. Poza tym, wcale nie powiedziano, że byłby w stanie zrealizować swoje zamierzenia (skoro Rękawica nie jest w stanie dokonać prawdziwego wskrzeszenia - jak z Nataszą, to tym bardziej nie powinna być w stanie stworzyć całego nowego wszechświata wypełnionego życiem). Ale szkoda, że Kapitan nie sprowadził do pionu jego bluźnierczych ambicji. Tak, wiem, jestem sztywny katol, wszędzie wpycham religię... Ale na serio, mógł po prostu powiedzieć "Jest jeden Bóg i nie ubiera się jak Ty, pajacu", czy coś w tym stylu - kolejne nawiązanie z wielu, a byłoby i śmiesznie i duchowo.

Niezależnie od tego, jak interpretować podróże w czasie (tworzenie nowych linii czasowych, czy tylko podłączanie się pod istniejące - trochę o tym poniżej), Avengersi stworzyli "świat", w którym nie tylko Loki spieprzył z Teseraktem, ale lokalny Kapitan Ameryka będzie miał duże kłopoty. Bo chwilę po tej akcji "tamtejszy" Sitwell zapyta Pierce'a czy innego uberhydranta "To Kap jest nasz? Nie wiedziałem, fajnie". Na co tamten "Nie, skąd nawet nie próbowaliśmy werbować tego moralnego do bólu sztywniaka, przez którego nie ma wśród nas naszego Wielkiego Przywódcy Red Skulla, niech mu kosmos lekkim będzie, dlaczego pytasz? Rogers powiedział ci "Hail Hydra"? Czyli o nas wie! Trzeba go dojechać, zanim nas zdemaskuje!".

Trochę niefajnie wyglądała ostatnia scena Kapitana z Bucky'm i  Falconem. Znaczy - z Falconem i Buckym gdzieś w oddali. OK, rozumiem, że twórcy przeznaczyli Falcona na następcę Kapitana - obaj panowie byli mocnymi kandydatami (i obaj w komiksach byli przez jakiś czas posiadaczami tego tytułami i dzierżycielami tarczy - choć nie bardzo sobie wyobrażam, jak Falcon łączył ją z lataniem), ale mimo wszystko, jak Bucky tylko kiwa głową i cichutko stoi z boku, to mając na względzie depresyjną historię tej postaci i jego ostatnie nastawienie do życia, można mieć wrażenie, że za chwilę poleci do Wakandy i poprosi Czarną Panterę "To ja jednak wolałbym z powrotem do lodu, bardzo proszę". Tak to odebrałem oglądając i trochę mi psuło odbiór zakończenia (podobnie jak wątpliwości "czasowe" o których poniżej). Poza tym, trochę niefajnie, że Kapitan planując pozostanie w przeszłości, nie zabrał ze sobą Bucky'ego, który ma jeszcze bardziej pofajdane i trudniejsze życie od niego, a teraz stracił jedynego przyjaciela. Ale potem dowiedziałem się, że jest teoria, że Bucky wiedział - albo Kapitan wprost z nim to omówił, albo panowie porozumieli się bez słów. Jest to całkiem prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że przed skokiem czasowym żegnają się, jakby Bucky wiedział, że Steve wcale nie wróci po 5 sekundach - albo wróci odmieniony - że jest to prawdziwe pożegnanie. Kupuję tę teorię i dla mnie w pewnej mierze "polepsza" ona zakończenie.

 To w sumie ciekawe, jak ktoś zauważył, że dwaj, można powiedzieć, główni bohaterowie - Iron Man i Kapitan Ameryka - przeszli drogę w przeciwne strony. Tony Stark zaczął jako hedonista i kobieciarz nie liczący się z konsekwencjami swoich działań, a Steve w pierwszych Avengersach wytknął mu niezdolność do poświęceń - w miarę czasu Stark zaczyna się statkować, najpierw nawiązując stały związek z Pepper, potem żeniąc się z nią i zakładając rodzinę, zaczyna zastanawiać się nad konsekwencjami (co też nie zawsze wychodzi na dobre) no i ostatecznie poświęca swoje życie dla wyższego dobra. Kapitan, który zaczyna jako ucieleśnienie cnót, jest zawsze gotów do poświęceń i właściwie nie bardzo bierze pod uwagę możliwości posiadania "własnego życia", pod koniec pozwala sobie na prywatę.

Przemiana Thora była dla mnie troszkę przegięta. W ogóle, to ścieżka rozwoju tej postaci jest pokrętna jakby rysował ją sam Thor pod wpływem Asgardzkiego Stouta. "Thor nie jest godnym bycia królem, ale zaczyna się poprawiać", "Thor jest godny bycia królem, ale odmawia objęcia tronu", "Thor jest godny bycia królem i zostaje nim... królem tego, co zostało z jego królestwa", "Thor jest megapotężny i godny bycia królem, ale z jego królestwa nie zostało nic", "Jednak coś zostało z jego królestwa, ale nie jest godny bycia królem, właściwie to jest żulem.... a nie, jednak w sumie jest trochę godny, ale odmawia bycia królem".

Wielu widzów (i być może sami twórcy) może głębiej się nad nie zastanawiali, ale efektów pstryknięcia nie da się tak łatwo zniwelować. W końcu powinno ono przynieść o wiele więcej ofiar, niż sami "sproszkowani" - najprostszy przykład, ludzie, którzy zginęli w wyniku zniknięcia kierowców pojazdów i związanych z tym wypadków i katastrof (nawet pod koniec Infinity War chyba jest pokazany rozbijający się helikopter). Idąc dalej - po tym zdarzeniu powinien nastąpić straszliwy kryzys i chaos (upadek wielu organizacji i instytucji, w których nagle zabrakło przywódców i specjalistów oraz rozpacz i dezorientacja zwykłych obywateli), który skutkowałby kolejnymi ofiarami (nad czym troszkę "przeskoczono" w filmach). A wygląda na to, że Kamienie nie są w stanie odwrócić "prawdziwej" śmierci (Banner mówi, że próbował przywrócić Wdowę, ale się nie dało). Co gorsza, odwrócenie pstryknięcia powinno wiązać się z kolejnymi ofiarami. Wszak przez te pięć lat produkcja podstawowych zasobów musiała spaść i nagłe zdublowanie populacji będzie się wiązało z klęską głodu.Dalej - zanim zorganizuje się tym wszystkim z nagła pojawionym ludziom pracę, minie trochę czasu, a przez ten czas trzeba ich żywić, zakwaterować i ubierać. Możliwe, że sproszkowani w ogóle nie odczuli upływu czasu (jak sugeruje Spiderman), ale świat odczuł. Wygląda na to, że część ludności, która uniknęła sproszkowania pogrążyła się w stagnacji, inni nie zaakceptowali sproszkowania, uznając je formę zaginięcia, a nie śmierć (jak się okazało słusznie). Ale na pewno w wielu miejscach życie toczyło się dalej - może nie od razu, ale 5 lat to wystarczający okres. Co oznacza, że sproszkowani ujrzą, że ich stanowiska i mieszkania zostały zajęte, ich majątek poddany spadkobraniu, ich małżonkowie wstąpili w nowe związki... Zarzewie nowych konfliktów.


A teraz czas na rozważania związane z podróżami w czasie - jeśli kogoś nie rajcuje doszukiwanie się dziur logicznych w fantastyce, niech pominie.


Wspomniałem, że główny wątek - rozumiem przez to podróż w czasie - mam wątpliwości, czy mają one sens. Inna rzecz, że podróże w czasie praktycznie nigdy nie mają sensu. No ale zastanówmy się. Nie można zmienić przeszłości - nie dlatego, że jest to zakazane, tylko się nie da - ma to sens. Więc co? Bohaterowie jak rozumiem, przenoszą się do innych linii czasowych (jakby alternatywnych światów), zamiast do "swojej" przeszłości... Ale przecież w ten sposób zmieniają przeszłość tych innych linii czasowych, bo np. w "Nowym Jorku 2012" Loki uciekł z Teseraktem nie wiadomo gdzie, co diametralnie może zmienić... w zasadzie wszystko. Czy może każde wkroczenie w linię czasową powoduje stworzenie nowej "odnogi", kolejnego wariantu świata? W pewien sposób współgrałoby to z teoriami fizyki kwantowej - z tego co rozumiem, niektóre postulają istnienie nieskończonej ilości światów równoległych, a każda najdrobniejszy szczegół, każda decyzja, każdy ruch powoduje powstanie nowego (w sensie, że np. istnieje wszechświat, który jest dokładnie taki sam, jak nasz, a jedyną różnicą jest to, że atom tlenu nr 103647383 znajduje się o jedną milionową metra bardziej na lewo, niż u nas). Tyle, że w takim wypadku zwrot kamieni nie ma racji bytu. Powiedzmy, że "nasi" Avengersi przybywają z linii czasowej A. Zabierając Kamień Czasu Starożytnej, Bruce tworzy linię czasową B., która różni się do A tym, że zniknął z niej Kamień Czasu. Zwracając kamień, Kapitan nie zwraca go do linii B, tylko tworzy nową linię C, która od linii B różni się zwrotem kamienia. Ale w linii B dalej kamienia nie ma i Dormammu ją zeżre gdy przyjdzie na to czas.
Teraz przyszło mi do głowy trochę inne rozwiązanie - Scott mówił, że w kwantowym świecie czas płynie inaczej, tam gdzie on był, 5 godzin stanowiło 5 lat w "świecie A". Więc lądując w świecie B w roku 2012 Avengersi nie cofali się do przeszłości świata B, tylko znaleźli świat B, w którym czas płynie o tyle wolniej, że w obecnej chwili jest w nim rok 2012 i odwróceniu SNAPA zwrócą kamienie do tego samego świata, choć minie w nim trochę czasu. Oczywiście, takie rozwiązanie też ma swoje problemy, no bo jeśli w świecie B obecnie jest 2012 rok, to znaczy, że czas płynie w nim TROCHĘ wolniej, nie na tyle, żeby cała akcja w nim zabrała kilka sekund w naszym świecie. Ale i tak wydaje mi się, że to najsensowniejsza opcja, stanowiący najmniejszy gwałt na logice - no i nie wprowadza moralnych dylematów związanych z tworzeniem nowych linii.

Zakończenie jakie otrzymuje Kapitan Ameryka - nie jestem pewien, jak je rozumieć. Czy Kapitan przeniósł się do innej linii czasowej, w takiej chwili, by móc ożenić się z Peggy i przeżyć swoje życie? OK, ale w takim wypadku powinien i tak wrócić na tą platformę operowaną przez Hulka, a nie znaczny kawałek obok no i dlaczego nie miał na sobie kombinezonu "podróżnika w czasie"?
Jest też teoria, że Kapitan cofnął się w czasie w "naszym" świecie. Ponieważ przeszłości nie można zmienić, to znaczy, że mamy do czynienia z "zamkniętym kręgiem" - i Kapitan ZAWSZE był mężem Peggy, przez te wszystkie lata siedział zamknięty w czasie w jej domu (żeby nikt go nie wykrył, a gadka, że "Kapitan uratował mojego męża" to ściema), podczas gdy jego młodsze ja leżało w lodzie, a potem było Avengersem. No i że udawał, że nic nie wie o Hydrze (chociaż jego żona była jedną z liderek zinflitrowanej przez Hydrę Tarczy) i nie próbował ratować Bucky'ego (no a wersja z inną linią czasową dopuszcza, że w tej innej linii wszystko naprawił).

A teraz trochę rozważań i przypuszczeń na temat tego, co jeszcze nas czeka w MCU

Wyraźnie widać, że - znowuż, jak należało się spodziewać - wszyscy "pierwotni" Avengersi zostali wyeliminowani z gry. Iron Man i Czarna Wdowa - wiadomo. Kapitan Ameryka (pierwotny) też. Bruce ma tą spaloną rękę, nie wiadomo, czy da się to odwrócić. Hawkeye zapewne WRESZCIE uda się na prawdziwą emeryturę. Co dalej? Wyżej pisałem tak, jakby to był koniec MCU. Wiadomo, że nie. Ale mam trochę mieszane uczucia co do tego, w jakim kierunku teraz będzie ono szło.
Sądzę, że kolejne filmy już nie będą ze sobą tak mocno powiązane. W końcu w MCU Spiderman, Czarna Pantera, Dr Strange, Antman czy Kapitan Marvel nie mają ze sobą wiele wspólnego - są dla siebie w sumie obcy (co oczywiście można by zmienić), a co ważniejsze - ich pola zainteresowań się ze sobą rozmijają. Ciężko ich sobie wyobrazić pracujących jako drużyna. Możliwe, że od tej pory powiązania między filmami będą ograniczać się do jakichś aluzji (coś w stylu "Gazeta leżąca na stole w filmie o Spidermanie wspomina o wydarzeniach w Wakandzie"), może cameo od czasu do czasu. Tak czy inaczej, to koniec pewnej epoki - "Sagi Avengersów" czy też może "Sagi Kamieni Nieskończoności".

Aha, no tak, podobnież ma być jeszcze film o Czarnej Wdowie - siłą rzeczy, prequel. Wcześniej zakładałem, że będzie to coś z czasów przed Avengersami, wielu fanów przebąkiwało, że chciałoby wreszcie zobaczyć ten osławiony Budapeszt... Teraz przychodzi mi do głowy, że może pokażą coś z tych 5 lat przerwy, kiedy Natasza była "koordynatorką"? Ma być też serial o Lokim - i znowu, wcześniej zakładałem, że pokażę okres pomiędzy wpadnięciem do dziury czasoprzestrzennej w pierwszym Thorze do spotkania Thanosa, a teraz zastanawiam się, czy nie pokażą tego alternatywnego Lokiego, co spieprzył z Teseraktem. No i jeszcze ponoć z Wandą Maximoff ma być serial.

No i oczywiście kontynuacje rozpoczętych (pod)serii kinowych. Na pierwszy ogień Spiderman... No i tu mam trochę kłopot - bo on jest najbardziej z "życiowych i przyziemnych" bohaterów, którzy pozostali na scenie. Więc jego film powinien najmocniej pokazywać efekty sproszkowania - i odproszkowania - a pewnie jednak to wszystko będzie zamiecione pod dywan. Jedzie se na wycieczkę do Europy, jeszcze wygląda na to, że ze starą klasą (nie podrośli przez ten czas? Znaczy akurat sproszkowało wszystkich jego kolegów? Wygodne). O Czarnej Panterze ciężko coś powiedzieć na tę chwilę. Co do Strażników Galaktyki 3 - zapewne będą chcieli odzyskać przyjaźń Gamory... czy raczej pozyskać przyjaźń nowej Gamory. Poza tym, już wcześniej było zapowiedziane, że zetrą się z Adamem Warlockiem, którego "wyhodował" Ayesha w kokonie pod koniec dwójki. Aż taka jest zacięta, że po pięciu latach i takiej kosmicznej katastrofie będzie się mściła? Czy może nakazała Warlockowi zniszczenie Strażników, przez pięć czekał, bo Strażników nie było, a teraz mu się uaktywni Tryb Zabójcy? Podobną wątpliwość mam z Doktorem Strange - scena po napisach pokazuje, że Mordo uznał, że zbyt duża ilość czarodziejów na świecie stwarza zagrożenie i teraz krąży po nim, w jakiś sposób wysysając moc z nieszczęsnych magów... i tak krążył i krążył i nawet sproszkowanie go nie zatrzymało? Czy może zapomnimy o tym wątku? Idąc dalej  - całkiem pasowałoby, żeby Dormammu wrócił. Po pierwsze - został pokonany dzięki Kamieniowi Czasu, Kamienia nie ma, czas na zemstę za tamto upokorzenie. Po drugie - po ostatnich wydarzeniach ciężko podbić stawkę, ale złoczyńca, który podbił i wchłonął wiele wszechświatów jest groźniejszy od tego, który zagroził jednemu z nich. Oczywiście, to przy założeniu, że twórcy w ogóle będą próbowali stworzyć kolejny ogólnoświatowy "epicki crossover". No i choć w teorii (a w komiksach także w praktyce) Dormammu jest jednym z najpotężniejszych złych bytów, to w pierwszym Strange'u został trochę zredukowany do żartu, więc nie wiem czy jest jeszcze szansa na przywrócenie majestatu tej postaci.

Co jeszcze? Ktoś rzucił pomysł, że dzięki 5-letniemu przeskokowi Cassie Lang dojrzała i być może zostanie kolejną superbohaterką, jak w komiksach. W takim wypadku, jeśli MCU przetrwa jeszcze jakiś czas i nie rozpadnie się, będziemy mogli zaobserwować kolejną "nową jakość" - zastępowalność pokoleń - starzy odchodzą, młodzież dojrzewa i zajmuje ich miejsce. W komiksach tak nie ma - generalnie unika się rozmnażania właśnie dlatego, że dojrzewanie dzieci znamionuje upływ czasu, a komiksy dzieją się w takim trochę "bezczasie". A jeśli już jakieś maluchy się pojawiają, to ewentualnie pozwala się im dojrzeć (choć czasem z wielkim bólem - kto czyta, ten pewnie kojarzy jakie cyrki były z synami Wandy), ale starsze pokolenie (w tym rodzice dzieciaków) i tak stoi w miejscu. Może MCU wyrwie się z tego zaklętego kręgu?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz