(Jest to pierwsze dłuższe opowiadanie, które ukończyłem i które zadecydowałem się pokazać innym ludziom. Dziś, po kilku latach jestem z niego mniej zadowolony, niż kiedyś... Tym niemniej, wrzucam)
Dostrzegam ironię losu, kiedy pomyślę o tym, że
gdyby nie ja i mój głupi wyskok, nigdy byśmy nie dopłynęli na tą
wyspę. Cóż, jak mawiają lekantyści - ,,Każdy dobry uczynek
zostanie należycie ukarany”.
Mało
kto na statku orientował się, ile dni trwa już rejs – zapewne
tylko kapitan i nawigator. Ale wszyscy byli pewni
jednego – zbyt wiele. Wszyscy, oprócz jednej
osoby – doktora. On jeden łaził po pokładzie z zadowoloną z
siebie miną, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kwaśne miny
załogi i kolonistów. Nie zauważał też, że jego tyrady na temat
tego, jakie to cuda-niewidy mają ich czekać w nowo założonej
kolonii, od jakiegoś czasu wywierają odwrotny skutek. W każdym
razie, w momencie, w którym towarzysze podróży doktora przeszli od
niechętnych spojrzeń i komentarzy na do rękoczynów (nic wielkiego
– podstawianie nogi, ,,przypadkowe” wylewanie wiadra z wodą po
myciu pokładu, poszturchiwania) ten z gruntu przyjaźnie nastawiony
do świata osobnik, był zrozpaczony. A wszystko
wskazywało, że na tym nie będzie koniec. Ludzie zawsze muszą
sobie znaleźć kozła ofiarnego. Owszem, doktor był tylko jednym z
organizatorów wyprawy – na pewno nie głównym. Dlatego też, może
załoganci wybaczyliby mu, że swoimi gadkami o nowym, wspaniałym
świecie dopomógł werbownikom Kompanii Kolonizacyjnej we
wciągnięciu ich w to bagno. Ale nie byli w stanie mu wybaczyć
tego, że zamiast cierpieć razem z nimi, dalej cieszy się jak
dziecko.
Ladislas
właśnie patrzył, jak jeden z majtków złośliwie poklepał
przechodzącego doktora po łysinie, a kiedy akademik się odwrócił
i lekko płaczliwym głosem zapytał, o co chodzi marynarzowi, został
poczęstowany niewybrednym komentarzem.
Ladislas
usłyszał za sobą chrząknięcie. Odwrócił się. To była Liwia.
Medyczka stała z założonymi rękoma i z pogardą
przyglądała się całej ten scenie.
-
I co? Zamierzasz tak stać i patrzeć? – zwróciła się do
szlachcica. – Czy może się przyłączysz?
Po
takim dictum Korwinowi
nie pozostało nic innego jak zadziałać. Raz, że nikt nie będzie
mu wytykał, że bezczynnie patrzy na chamstwo. Dwa, szczerze mówiąc,
było mu nieco żal nieporadnego akademika. Trzy, nigdy nie należy
tracić okazji, aby zyskać w oczach damy – a Liwia była jedyną
osobą na na tej łajbie, do której pasowałoby to miano.
Dlatego
też Ladislas wolnym krokiem podszedł do złośliwego majtka (już
dawno minęły dni, kiedy nie był w stanie zrobić kilku kroków po
pokładzie), po czym, ostentacyjnie kładąc dłoń na rękojeści
szabli oświadczył obojętnym tonem:
- Dosyć tego.
- Bo co? – odpysknął majtek.
- Bo ja tak mówię, chamie.
Zapewne zadziorny marynarz nie ustąpiłby, ale widać
przypomniał sobie, że ze
Sklawinianinem lepiej nie zadzierać. Wszyscy z załogi o tym
wiedzieli, od kiedy jeszcze w porcie porachował kości Kusemu,
chłopu jak dąb, który odważył śmiać się z jego pochodzenia
(rzecz jasna poszło na pięści – na taką hołotę żal szabli
dobywać). Oczywiście potem poszli razem na piwo do tawerny –
zwady, zwadami, hołota, hołotą – a z ludźmi żyć trzeba. Poza
tym, niektórzy marynarze znali Korwina, który od wielu lat pracował
dla Kompanii. Najemnik ochraniający transporty osadników i towarów
kolonialnych to dziwne zajęcie dla sklawińskiego szlachcica. Tak
się jednak złożyło, że mężczyzna był czwartym synem w dumnej,
ale zubożałej rodzinie. Ziemi dla niego nie starczyło, powołania
do zakonu nie czuł, a na urząd nie miał szans. Jakiś czas służył
w wojsku, ale kiedy młody cesarz zasiadł na bizantyjskim tronie,
ciągłe utarczki na wschodniej granicy nieco się uspokoiły i
Ladislas stracił zajęcie. Dlatego też zaciągnął się do
Kompanii, gdzie szybko wyrobił sobie nie najgorszą reputację.
Tak czy siak, Ladislas pewien autorytet na statku miał. Dlatego też
majtek wolał się wycofać – i dlatego też nie dyskutował, gdy
Korwin rzucił mu – Powiedz kapitanowi, że trzeba to obgadać.
Zróbmy wiec.
Mimo wszystko jego autorytet nie sięgał tak daleko,
żeby wydawać rozkazy kapitanowi. Jednak kiedy ten ostatni raczył
pofatygować się na pokład, Ladislas bez problemu przekonał go o
konieczności organizacji zebrania. W ciągu zdrowaśki dzwonek dał
sygnał, a po czterech – wszyscy
zgromadzili się pod pokładem. Kubryk za dnia, gdy ściągano
hamaki, służył za coś w rodzaju świetlicy. Korwin wystąpił na
środek. Rozejrzał się, lustrując wzrokiem zebrany tłum.
Większość stanowili marynarze oraz osadnicy - głównie prości
ludzie, którzy szukali szansy na nowe lepsze życie w zamorskich
krajach. Rosłe chłopy o twarzach porośniętych
zarostem, wiejskie kobiety w kraciastych spódnicach. Oczywiście,
byli tu też Liwia i pan doktor. Medyczka siedziała na koi z kwaśną
minę. Uczony stał pod ścianą, nieco osamotniony. Na pełne
niechęci spojrzenia załogantów odpowiadał zakłopotanym
uśmiechem, co jakiś czas nerwowo przecierał chustką binokle, albo
łysiejącą głowę. Ladislas odkaszlnął i zaczął wreszcie
mówić:
-
Jak wszystkim wiadomo, nie jest ciekawie. Płyniemy już kawał
czasu, a lądu ani widu.
-
To wszystko przez tego pierona zatraconego, omamił, gadał, że
podróż będzie rach ciach! – jakaś krewka kobiecina wskazała
paluchem na kulącego się doktora, a reszta zawtórowała jej
pomrukami i komentarzami.
-
No może trochę się pomyliłem, ale już poprawiłem wyliczenia
i... – nieśmiało zaczął uczony, który pełnił na statku
również rolę nawigatora. To tylko bardziej rozwścieczyło tłum.
-
Dobra, cicho być! – krzyknął Ladislas, uspokajając tłum. –
Nie o to teraz rzecz idzie, kto winien, tylko co mamy zrobić.
-
Wracamy! – wrzasnęła znów ta sam krzykaczka.
-
Ano, zanim będzie za późno – dodał kapitan.
-
Nie, nie! – pokręcił swoją przypominającą jajo okolone cienką
otoczką włosów głową doktor. – Z moich wyliczeń wynika, że
za parę dni dopłyniemy do wyspy!
Korwin
opuścił ręce. Niektórzy naprawdę nie pozwolą sobie pomóc.
Teraz to doktorkowi naprawdę udało się rozwścieczyć tłum.
Wszystko zmierzało w najlepszych kierunku - do samosądu. Szczerze
powiedziawszy, szlachcic gotów był dać za wygraną, ale w tym
momencie napotkał karcący wzrok Liwii.
-
Słuchajcie! – ryknął, przekrzykując tłum. – Tyle czasu
płynęliśmy, że głupio byłoby teraz zawracać, nie?
-
I ty z nim? – skrzywił się kapitan.
-
Chwila. Mówi, że za parę dni będziemy – mimo wszystko
kontynuował Sklawinianin.
-
To samo mówił miesiąc temu – ktoś krzyknął (i miał rację).
-
A jak naprawdę jesteśmy już tuż, tuż? – spytał się Korwin. –
To by dopiero głupota była, tyle czasu zmitrężyć i w ostatniej
chwili zawrócić. Proponuję – dajmy jeszcze dwa dni czasu! Nic
nie zaszkodzi, a zawsze jakaś szansa jest. – Wyglądało na to, że
pomysł nie spotkał się ze specjalną aprobatą. – A jak po tych
dwóch dniach, ktoś otworzy dziób, żeby płynąc dalej – od razu
za burtę, bez gadania. A co! Źle mówię?
-
Dobrze! Za burtę! - ryknął kapitan. Szczerze mówiąc, Ladislas
nie był pewien, czy ten niezbyt lotnego umysłu człek zorientował
się, że w ten sposób zaakceptował też pomysł przedłużenia
rejsu – ale klamka zapadła. Korwin uratował staremu skórę, a
jeśli po tych dwóch dniach uczony dalej będzie gadał swoje – no
to już naprawdę nie będzie zasługiwał, żeby mu pomagać.
Słońce
już dawno zaszło.. Ladislas jak co noc, wyszedł aby pooddychać
świeżym powietrzem posłuchać szumu fal i pogapić się na morze.
Zwłaszcza po zmroku wyglądało ono pięknie - czarne niebo odbijało
się w ciemnej tafli wody. Zatracała się granica między nimi,
miało się wrażenie, że patrzy się na jedną, nieskończoną
otchłań pełną gwiazd. Choć Ladislas pochodził z równinnej,
rolniczej krainy, cenił sobie ten widok. Był... uspokajający.
I dobrze robił, zwłaszcza po takim nerwowym dniu jak ten.
-
Dziękuję za to, co zrobiłeś – nagle usłyszał z tyłu głos
Liwii. Odwrócił się.
-
Lubisz się zakradać od tyłu, co? – mruknął.
-
Co to za najemnik, który daje się podejść dziewczynie, a? –
odparła uśmiechając się lekko.
-
Co do podziękowań, to nie ma za co – zmienił temat Korwin. –
To tobie powinien podziękować doktorek. Nie wiedziałem, że tak o
niego dbasz, chyba powinienem być zazdrosny.
-
Zazdrosny? – dziewczyna zaśmiała się. – Ty? Niby z jakiej
racji? Najpierw musiałbyś mieć u mnie jakieś szanse. – Kpiła.
Ladislasowi to nie przeszkadzało. Wiedział, że medyczka czuje coś
do niego – nawet jeśli chodziło tylko o to, że lubi z nim
pogadać wieczorową porą i poprzekomarzać się. A poza tym –
podobał mu się sposób, w jaki się śmiała.
-
A może chodzi o solidarność ludzi nauki, co? – powiedział. –
Takie wybitne umysły jak ty i doktorek powinny się wspierać, co
nie?
Liwia
zmarszczyła brwi.
-
Kpij sobie, kpij – powiedziała. – Ale nie myśl sobie, że
zdałam Akademię Medyczną na piękne oczy. Ty byś nie przeszedł
nawet egzaminów wstępnych. Tym bardziej, że pewnie nawet nie
umiesz czytać.
- Na pewno nie na piękne oczy? Ja bym ci za nie od razu
dał doktorat.
- Takie komplementy to może działają na wiejskie
dziewki, musisz się bardziej postarać. Nie to, żeby miał u mnie
jakieś szanse, ale może przestaniesz się kompromitować.
-
Wiesz za co cię lubię? – odrzekł Ladislas. – Właśnie za to,
że zawsze masz dla mnie dobre słowo. Nikt tak jak ty, nie podnosi
mnie na duchu, mój ty promyczku słońca.
Porównanie
nie było szczególnie trafione – pomijając fakt, że było
ironiczne – bo Liwia miała ciemne włosy i oczy.
-
Co ja bym zrobił, gdyby ciebie tu nie było? – kontynuował
szlachcic, drapiąc się po krótko przystrzyżonych blond włosach.
– Wciąż nie pojmuję, co taka wyedukowana panienka robi na tej
łajbie. A potem? Przecież w tej nowej kolonii kariery nie zrobisz.
Nazwać ją – za przeproszeniem – zadupiem, to zbytni zaszczyt.
-
Uważasz, że myślę tylko o karierze? – zmarszczyła brwi
dziewczyna. – Wiesz co? No tak, człowiek się poświęca, zgłasza
na ochotnika jako lekarz niebezpiecznej wyprawy, pewnie całe życie
poświęci pomocy w rozwoju nowej społeczności, ale czy ktoś to
doceni?
-
No już dobrze, ja cię doceniam – odpowiedział Korwin. –
Naprawdę podziwiam to, że zdecydowałaś się poświęcić całe
życie służbie osadnikom. I to w nowo założonej kolonii!
Podziwiam, że nie przestraszyłaś się tak trudnych warunków!
Pomyśl tylko – będziesz mieszkać w jakiejś lepiance, jeść
tylko to co upolujesz, lub znajdziesz i nosić tylko własnoręcznie
zrobione spódniczki z trawy... Nie mogę się tego doczekać –
dodał z uśmiechem, zapobiegliwie robią od razu unik. I tylko to
uratowało go przed uderzeniem szmatą do mycia podłogi, którą
złapała Liwia.
-
Świntuch! – Krzyknęła dziewczyna. Nie dała za wygraną i wciąż
wymachiwała szmatą. Jednak Korwin bez problemu unikał jej
wymachów. W końcu jednak zagapił się i oberwał po
twarzy. W odpowiedzi wyrwał Liwii szmatę i podniósł ją w górę,
przekładając z ręki do ręki, tak, że nie mogła mu
jej odebrać. Śmiał się przy tym w głos. W końcu medyczka pojęła
bezsens tego, co robi i też się roześmiała. Po chwili jednak znów
spoważniała.
-
Ale naprawdę to chyba tak tam nie będzie, co?
-
Nie, podobno tam rośnie bardzo mało trawy, nie wiem czy nawet na
spódniczkę ci wystarczy. Dobra, już jestem poważny! – krzyknął,
widząc, że dziewczyna znów rozgląda się za szmatą. – Nie bój
się, nie będzie źle. W końcu była tam już poprzednia wyprawa,
na pewno jakoś tą wyspę zagospodarowali. Poza tym Kompania
Kolonizacyjna nieźle nas zaopatrzyła. To poważne przedsięwzięcie.
Akademia nie puściłaby twojego kochanego doktorka, gdyby było
inaczej – uśmiechnął się złośliwie. – Ale trochę za późno,
żeby zrezygnować, co nie? Do czego zresztą dziś sama rękę
przyłożyłaś.
-
Fakt. – mruknęła dziewczyna.
-
Oj, no nie przejmuj się – powiedział, otaczając ją ramieniem. –
Jak nie będziesz mogła wytrzymać, to będziesz mogła wrócić do
Imperium. Na pewno do naszej osady będą przypływać kolejne
statki. Nowi osadnicy i tak dalej. Na ten przykład doktorek na pewno
wróci przy pierwszej okazji. No bo jaki pożytek z jego badań flory
i fauny nowego świata mieliby akademicy, gdyby do nich nie wrócił
z wynikami? No chyba, że wysłali go na wyspę, tylko dlatego, że
chcieli się go pozbyć.
-
Wytrzymam. – mruknęła Liwia.
-
Ha! Zuch dziewczyna. No tak, na pewno ci się spodoba i zostaniesz
tam na resztę życia. W zasadzie, to być jedynym lekarzem na
wyspie, to niezła fucha. No i poza tym założysz tam rodzinę. Jak
będzie syn, nazwiemy go Wojciech.
-
Woj... – próbowała wymówić medyczka sklawińskie imię. – Co
masz na myśli?
-
Wojciech. Tak nazwiemy pierwszego syna, po moim ojcu.
Dziewczyna
prychnęła. – Co ci się roi? Wolałabym każdego innego z tego
statku, niż ciebie, ordynusie.
-
O! Ranisz me serce. Ale powiem o tym takiemu Kusemu, chłopak się
ucieszy, że nie jest ostatni na liście u takiej klasa panienki jak
ty. No i wiesz co? Brzmiałabyś trochę bardziej przekonywająco,
gdybyś się nie wtulała właśnie w moje ramię. Niby czemu to
robisz, jak się mną tak brzydzisz, a?
-
Bo mi ziiiimno – odpowiedziała dziewczyna.
-
Więc na razie musi mi wystarczyć rola termofora. Cóż, od czegoś
trzeba zacząć. Ale wiedz, że prawdziwego mężczyznę poznaje się
po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy. Ale racja. Zimno jak w sercu
Dealistego. Może chodźmy do mojej kajuty, co? Zaparzymy ziółek
i....
Zapewne
ta wypowiedź otworzyłaby kolejny etap przekomarzania, ale w tym
momencie majtek pełniący nocną wachtę w bocianim gnieździe,
ryknął na cały głos ,,Ziemia”! Rzecz jasna, na takie hasło
natychmiast wszyscy zerwali się z koi i pobiegli na pokład. Kapitan
wyciągnął lunetę i po chwili obserwacji uroczyście potwierdził
– na horyzoncie widać było cel podróży, wyspę św. Teofila.
Na
pokładzie zapanował szał radości. Najbardziej chyba cieszył się
triumfujący doktor. Albo i nie. Liwii udzieliła się euforia i
rzuciła się Ladislasowi na szyję i ucałowała.
-
Dopłynęliśmy! W końcu! Udało się! – krzyczała w przerwach,
kiedy Sklawinianin oddawał jej pocałunki.
Nic
nie tak nie wzmaga cierpienia, jak pamięć utraconych szczęśliwych
chwil. Lecz czasem jest to jedyna rzecz, która pozwala ci przetrwać.
I
tak oto dopłynęliśmy. Ale to nie nasi zacni gospodarze byli tym,
kto jako pierwszy nas powitał na Sankt Theophil.
Statek
był zacumowany w niewielkiej zatoce. Przybyszy powitał widok iście
rajski - soczyście zielone krzewy, palmy
kokosowe, plaża wysypana drobnym jasny piaseczkiem.
Koloniści
wciąż jeszcze wyładowywali się ze statku. Właśnie zastanawiano
się nad wysłaniem kilku zwiadowców, aby nawiązali kontakt z osadą
założoną przez pierwszy transport osadników. I wtedy właśnie
Korwina ogarnęły wątpliwości.
-
W zasadzie, to trochę dziwne, że nie wyszli nam na spotkanie.
Powinni się chyba zorientować, że statek przybił do wybrzeży?
Mieli założyć osadę w pobliżu tej
zatoki – powiedział Ladislas, z hukiem stawiając na ziemi kufer.
-
Uważaj, delikatnie z tym, tam jest szkło – syknęła do niego
Liwia.
Ale
mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Wpatrywał się w coś za
nią.
-
Co się stało? – zapytała, odwracając się.
Z
zarośli wyłonił się jakaś postać. Był to mężczyzna.
Zarośnięty, wychudzony i w obdartych
resztkach odzieży. Bełkotał coś pod nosem i patrzył się gdzieś
w przestrzeń.
-
Ej, co jest? – zapytał się kapitan okrętu, który nadzorował
wyładunek, idąc w jego stronę.
Przybysz
spojrzał się na niego błędnym wzrokiem, po czym zaczął
chrapliwie krzyczeć: - Spalcie, wszystkich spalcie, wszystko
spalcie! Plugastwo!
Kapitan
popatrzył chwilę na niego, po czym wybuchnął śmiechem i zwrócił
się do pozostałych załogantów, którzy zaczęli się gromadzić
dookoła nich. – Hej, chyba mamy tu wariata!
Część
zgromadzonych zawtórowała mu śmiechem. Obdarty przybysz przez
moment stał, najpierw najwyraźniej nie rozumiejąc, co się dzieje,
ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz nienawiści. W końcu
z okrzykiem ,,Jeden z nich!” rzucił się na wciąż rechoczącego
kapitana, zaciskając dłonie na jego szyi.
Pomimo
tego, że dowódca statku był chłopem na schwał, a obdartus
wyglądał na wychudzonego i osłabionego, kapitan nie był w stanie
się wyrwać, mimo wysiłków. Jego twarz zaczęła się robić sina.
Przybysz charcząc coś niewyraźnie, wciąż zaciskał dłonie.
W
końcu Ladislas jako pierwszy wyrwał się z szoku, z jakim wszyscy
oglądali tą scenę. Ruszył, aby rozdzielić tych dwóch. Jednak
spóźnił się. Dał się słyszeć odgłos wystrzału – to jeden
z marynarzy użył muszkietu.
Obdartus
z jękiem zwalił się na ziemię, wypuszczając kapitana, który
natychmiast odskoczył, ciężko dysząc i rozcierając sobie szyję.
Ladislas i Liwia przypadli do leżącego na ziemi dziwaka – on, aby
go przesłuchać, ona aby spróbować mu pomóc. Ale i na jedno
i drugie było już za późno. Strzał był na tyle
celny, by nie pozostawić mu szans na przeżycie. Nie zdążył nawet
nic powiedzieć, ale – nie wiedzieć czemu – gdy jego wzrok padł
na nachylającą się nad nim Liwię, dało się w nim widzieć
straszliwe przerażenie – zanim zgasł.
-
Brawo. – powiedział, wstając, Ladislas do strzelca, który wciąż
stał z dymiącym muszkietem w dłoni. – Bardzo mądrze. Powiedz
mi, jak masz zamiar się teraz dowiedzieć, o co mu chodziło? Chyba
nie mamy na okręcie nekromanty, co?
-
Prawie mnie zabił! – warknął do niego kapitan. – I kogo
obchodzi, co chciał powiedzieć? To był wariat!
-
Nawet wariactwa nie biorą się znikąd – mruknęła Liwia,
zamykając zastrzelonemu oczy. – A chory człowiek nie zasługuje,
żeby go zabić. Przecież to na pewno był jeden z
pierwszych osadników.
-
A to już wasz problem – odpowiedział kapitan. – My odpływamy,
jak tylko się wypakujecie... Nie podoba mi się tu.
,,Nasz”
problem ograniczył się do konieczności pochowania tego
nieszczęśnika. Nie spotkaliśmy żadnych innych ludzi z pierwszego
transportu, przed którymi musielibyśmy się tłumaczyć z jego
śmierci.
Kapitan
miał rację, że natychmiast odpłynął. Przynajmniej załoga
statku statku uniknęła strasznego losu. Ale może gdyby pozwolił
temu człowiekowi się wygadać, uratowalibyśmy się wszyscy.
Wyspa
na każdym kroku zadziwiała kolonistów. Choćby nieznane,
egzotyczne rośliny. Doktor nie posiadał się ze szczęścia –
całymi dniami katalogował nowe okazy. Innym też tutejsza
roślinność przypadła do gustu – te wszystkie owoce były miła
odmianą, po okrętowych sucharach. Co ciekawe, bogactwu flory
towarzyszyła całkowita nieobecność fauny. Nie było tu nawet
ptaków – ba wyglądało na to, że nie ma nawet robactwa!
Najwyraźniej jedynymi zwierzętami na wyspie, były kozy, które
koloniści przywieźli ze sobą.
Brakowało
też czegoś innego. A w zasadzie kogoś. Nie było śladu, po
osadnikach z pierwszego transportu. To
znaczy w sumie były – zbudowana przez nich osada i całkiem sporo
pozostawionych rzeczy – ale ich samych – ani widu, ani słychu.
Pomimo początkowych oporów, praktycznie podchodzący do życia
przybysze zdecydowali się zająć sklecone z drewna i kryte
palmowymi liśćmi chatki.
Zatem
- nie było zwierząt, ani pionierów. Za to był ktoś inny. Jak to
mówią – rdzenna ludność.
Wtedy
jeszcze ich nie nienawidziłem – ale brzydziłem się nimi, od
kiedy ich zobaczyłem. Możecie mnie nazwać prymitywem, szowinistą,
ciemnogrodzianinem, który ocenia po wyglądzie i nie ma szacunku dla
odmienności – ale tak właśnie było.
Rdzenni
mieszkańcy wyspy nie sprawiali zbyt miłego wrażenie. Głównie z
powodu przygarbionej postawy, zbyt długich rąk niemal wlekących
się po ziemi i tępych mord o topornych rysach.
Co najbardziej niesamowite – te rysy były u nich wszystkich niemal
identyczne. Uroku nie dodawały im też mętne, małe oczka. Karnacja
skóry była charakterystyczna raczej dla Negrów, niż mieszkańców
Nowego Świata, ale chyba nie byli spokrewnieni z ciemnoskórymi z
Afryki. Po pierwsze, Afrykanie byli na ogół dobrze zbudowani, zaś
tubylcy pokraczni. Po drugie, choć plemiona i narody murzyńskie
reprezentowały różne odcienie ciemnej skóry, to chyba u żadnego
z nich nie występował taki odcień jak u miejscowych. Generalnie
był brązowy, ale dało się w nim dojrzeć jakiś dziwny, jakby
popielny, odcień szarości.
Co
ciekawe, pomimo pokracznej postawy, byli najwyraźniej bardzo zręczni
– o czym świadczyły choćby ich wioski zbudowane w koronach
drzew. No, może wioski, to zbyt dużo powiedziane. Po prostu
platformy, na których sypiali. Najwyraźniej jednak takie warunki im
odpowiadały, skoro nie zajęli wioski pozostawionej przez
kolonistów.
Właśnie.
Wyglądało na to, że w ogóle przybycie Imperialnych – tak samo
jak zniknięcie ich poprzedników – nie wywarło na miejscowych
żadnego wrażenia.
Ladislas
natychmiast zabrał się za przesłuchiwanie pierwszego złapanego
tubylca. Jednak jedynym co miał do powiedzenia jeniec, gdy się go
pytano, czy wie coś o pierwszych osadnikach, było tylko wzruszenie
ramion. Tak samo z jego ziomkami. Los pionierów pozostawał w sferze
domysłów.
-
Może te kreatury ich wszystkich wytłukły? – zastanawiał się
Ladislas, siedząc na drewnianej ławeczce w chatce, którą zajęła
Liwia.
-
Kreatury! Jak może tak mówić – obruszyła się medyczka. – I
jeszcze te oskarżenia... Może nie są za piękni, ale nikomu nie
wadzą.
-
Niesamowite odkrycie dla nauki! – entuzjastycznie krzyknął
doktor, który również był obecny. – Całkiem nowa rasa... A
może brakujące ogniwo?
-
Nieee... – mruczał do siebie Ladislas. – To chyba nie mogli być
oni. Przecież osadnicy mieli broń, a ci tutaj nie znają nawet dzid
i łuków. No i gdyby mieli na sumieniu tamtych, to na nasz widok
albo by znów zaatakowali, albo by uciekli.
-
Żyją w stanie pierwotnej niewinności, nie znająć wojen i
nienawiści – rozczulił się doktor.
-
No jak mają znać? – odparł Korwin. – Wygląda na to, że na
wyspie do przybycia pierwszego okrętu nie mieszkał nikt, prócz
nich. W pobliżu nie ma innych lądów, na których mogłyby mieszkać
wrogie plemiona. Ba, nie ma tu nawet zwierząt, na które mogliby
polować. Właśnie... Kolejna zagadka. Żadnych zwierzaków. Ha, ale
to nie koniec. Przyglądałem się im, jak się roją dookoła swoich
drzew, drepczą i skaczą po drzewach... Wśród nich nie ma kobiet
ani dzieci. To bez sensu!
-
Zaraza? – rzuciła Liwia.
Hmm...
No niby to ma jakiś sens, ale... co za choroba wybiła by wszystkich
białych, kobiety i dzieci tubylców i wszystkie
zwierzęta, a ich oszczędziła? Wybredna taka?
-
Może mężczyźni tej rasy charakteryzują się wysoką odpornością?
-
Może. W zasadzie to by pasowało do tego, co ten człek, którego
spotkaliśmy po lądowaniu, powiedział, zanim zginął. Mówił coś,
żeby ,,spalić wszystko i wszystkich”. W czasie
zarazy pali się ciała, no a chatki też w takim wypadku wypadałoby
spalić.
Doktor
aż podskoczył.
-
Czyli twierdzi pan, że ten dom i wszystkie inne, to siedliska
zarazy? – natychmiast wstał, żeby wyjść i czym prędzej oddalić
się.
-
Spokojnie, tak tylko teoretycznie powiedziałem – machnął ręką
Ladislas. –
Mieszkamy w nich już ze dwa tygodnie, jeśli mielibyśmy się czymś
zarazić, to już dawno by się to stało.
-
No tak. No tak. – Mimo wszystko doktor zbierał się do wyjścia. –
Przypomniałem sobie, że miałem obejrzeć świątynię.
-
Jaką znowu świątynię?
-
A przez przypadek ją wczoraj odkryłem. Stoi w pobliżu tych drzew,
na których mieszkają tubylcy. To jedyna naziemna budowla, jaką
postawili. W środku stoi jakiś posąg, więc uznałem, że to
świątynia.
-
To może i my się przejdziemy z doktorem, co Liwia? – rzucił
pomysł Korwin. – Może w końcu czegoś się dowiemy?
-
Czemu nie?
Co
jak co, ale wizyta w tej norze powinna nas przekonać, że te
kreatury nie mają dobrych zamiarów.
-
No, arcydzieło, jak to się mówi, sztuki sakralnej to to nie jest –
mruknął Ladislas, rozglądając się po miejscu kultu. Była to
prosta chata, na środku której tkwił głaz – dziwny,
matowoczarny kamień. Pomimo nieregularnego kształtu jego
powierzchnia była gładka i lśniąca, jak
wyszlifowana. Przed nim stała jakaś topornie wykonana rzeźba.
Doktor natychmiast zaczął szkicować ją w swoim notatniku, kucając
przy tym – dla kogoś jego wieku (i tuszy) droga z osady do chramu
nie była spacerkiem.
-
Oj, bo ty do wszystkiego musisz przykładać swoją miarę... –
żachnęła się Liwia. Taki płaski jesteś. Trochę otwartości na
odmienną kulturę. To się nazywa ,,sztuka prymitywna”.
-
Najpierw musi być jakaś kultura, żebym był na nią otwarty –
odparł Ladislas. –No i przyznaj, mówisz tak tylko dlatego, żeby
być mi na przekór a tobie też się tu nie podoba.
Liwia
westchnęła. – No niech ci będzie. Jakoś tu tak... Dziwnie.
-
Ano, to jest nie tylko brzydkie, ale wywołuje u mnie... Jakieś
takie dziwne uczucie. Nie umiem tego opisać, ale jest... no,
nieprzyjemnie.
-
Aleś się wrażliwy zrobił – zakpiła Liwia. – Ale... Fakt.
Jakby coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Korwin
otworzył szeroko usta. – Mam! – krzyknął. – Demon! Tubylcy
czczą mroczne siły i wywołali demona, który pozabijał
wszystkich!
Liwia
ciężko westchnęła.
-
Mój ty zabobonny biedaku... Może lepiej przestań myśleć nad tymi
zagadkami, uwierz mi, ale w myśleniu nie jesteś dobry. Nie to, że
żebyś był dobry w czymkolwiek innym.
-
Śmiej się, śmiej. – odpowiedział Korwin - Zanim zaciągnąłem
się do pracy (sformułowanie ,,na służbę” nigdy nie przeszłoby
mu przez gardło) do ochraniania osadników w Kompanii
Kolonizacyjnej, służyłem w sklawińskiej armii. Nikt, komu
zdarzyło się walczyć z nekromanckim pomiotem, nie wątpi w
istnienie ciemnych sił.
-
Ciemny to ty jesteś, chłopcze – zaśmiała się Liwia. – I nie
próbuj imponować historiami o swoich wyczynach wojennych. Na pewno
dali cię do kuchni. A te blizny sam sobie zrobiłeś przy goleniu.
Poza tym, pomyśl – wezwali demona, żeby im pożarł wszystkie
kobiety i dzieci?
-
Może złożyli je w ofierze. Składali zwierzaki, a jak ich
zabrakło, zabrali się za własne kobiety – nie dawał za wygraną
Ladislas.
-
Tu nie ma żadnych śladów składania ofiar – powiedział doktor,
który właśnie oglądał dziwny, czarny kamień. – Nietypowe, bo
jest tu ołtarz... W ogóle to jest niezwykłe, bo ołtarz stoi na
środku, jakby to on był najważniejszy, nie posąg bóstwa.
Ladislas
poszedł w kierunku ołtarza. Najpierw spojrzał na drewniany posąg.
Z grubsza przypominał on człowieka – i to, co bardzo dziwne,
prawidłowej postawy, nie takiej jak tubylcy. Jego twarz była grubo
ciosana, lecz mimo wszystko rysy wydawały się z jakiś sposób
znajome – choć Korwin nie był w stanie przypomnieć sobie, z kim
mu się kojarzą. Nie zastanawiał się jednak nad tym dłużej, bo
jego wzrok przykuł stojący przed posągiem głaz
– jak twierdził doktor, ołtarz. Lśniący, czarny kamień
sprawiał niesamowite wrażenie. Wręcz hipnotyczne. Korwin patrząc
na niego. czuł pustkę w głowie, nie był w stanie zebrać myśli,
czy choćby oderwać wzrok od głazu. Jakby wszystko... przestało go
obchodzić.
Nagle
coś go wyrwało z otępienia. Zamiast swojego odbicia w zwierciadle
kamienia, ujrzał szpetną gębę tubylca. Natychmiast się odwrócił.
Jednak to nie było złudzenie. W wejściu do
chaty, stał jeden z rdzennych mieszkańców wyspy.
-
Czego chcesz? – spytał się szlachcic tubylca.
Ten
wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
-
Czemu nie składacie ofiar swojemu bożkowi? – Korwin wskazał na
posąg.
Przybysz
znów wzruszył ramionami i odpowiedział ,,uczebe”.
-
A może składacie, co? Coście zrobili ze swoimi kobietami, a?
Po
raz kolejny ta sama reakcja.
-
Oni tak na wszystko odpowiadają – powiedziała Liwia. –
Próbowałam dać jednemu spodnie, bo wstyd, że tak biegają z... ze
wszystkim na wierzchu – zarumieniła się lekko. – Nie wziął, a
jak próbowałam go namówić, to powiedział właśnie ,,uczebe”
i sobie poszedł.
-
Ja ci dam ,,uczebe” łobuzie! – zdenerwował się Ladislas.
Wyciągnął szablę i wykręcił nią
młynka, po czym wycelował w tubylca. – Gadaj, albo zobaczysz!
Jaka
była reakcja dzikusa? Popatrzył przez moment, jak zwykle bez
większego zainteresowania, po czym sobie powoli odszedł.
Liwia
parsknęła śmiechem.
-
Jakiś ty groźny... Wszyscy się ciebie boją.
-
Mów co chcesz – powiedział Korwin, chowając szablę – ale ja i
tak poproszę ojca Matiasa, żeby wyegzorcyzmował to miejsce. I będę
miał oko na te paskudy.
Kapelan
Matias na prośbę Korwina owszem, pokropił to miejsce wodą
święconą i wymamrotał kilka modlitw – ale
bez większego przekonania. Jedynym skutkiem, jaki mogłyby odnieść
jego egzorcyzmy, byłoby ewentualnie to, że ciemne siły wyniosły
by się, obrażone tak lekceważącym traktowaniem. I to zarówno ze
strony swoich domniemanych wyznawców – tubylcy nigdy nie
odprawiali żadnych obrzędów, a wszelkie pytania o nie, zbywali
rzecz jasna ,,uczebe”.
Tymczasem
minęło kilka miesięcy. Osadnicy na dobre zadomowili się na Sankt
Theophil i wydawało się, że los ich poprzedników na zawsze
pozostanie nieznany. Nawet do tubylców się przyzwyczajono – w
końcu w żaden sposób nikomu nie wadzili. Z biegiem czasu stali się
po prostu... czymś w rodzaju elementu krajobrazu.
-
Proszę, świeża porcja na kolację! – krzyknął Ladislas,
wnosząc do domku Liwii naręcze zerwanych owoców.
-
Dzięki, weź je połóż na stole – odmruknęła medyczka, która
leżąc na swoim posłaniu, wertowała jakąś książkę.
Tylko tyle? A całus na podziękowanie?
-
Daj spokój. Sama sobie mogę zrywać.
-
Akurat, nie weszłabyś na drzewo.
-
Żebyś wiedział, że bym weszła. Tylko po co, skoro mam ciebie?
-
Ha! Czyli jednak coś w twoim życiu znaczę.
-
Ech, nie będę rozwiewała twoich pięknych złudzeń i tak jesteś
wystarczająco pokrzywdzony przez los.
Ladislas
przysiadł na ławeczce i westchnął – Ech, zapaliłbym fajkę. Po
co zakładać kolonię, w miejscu, w którym nie ma ani złota ani
tytoniu? Dobrze, że chociaż jest z czego pędzić bimber. A i te
nadrzewne oszołomy chyba mają jakieś swoje grzybki, czy ziółka,
sądząc po zachowaniu.
Liwia
prychnęła w odpowiedzi – I bardzo dobrze, że nie ma tytoniu,
zasmrodziłbyś mi cały dom tym świństwem! A kolonia jest tu
dlatego, że ta wyspa ma być punktem wypadowym, do kolonizacji
kontynentu. No wiesz, taką stacją na trasie, żeby statki miały
gdzie uzupełnić zapasy i tak dalej.
-
Wiem, wiem, tak tylko gadam.
-
Poza tym dobrze ci zrobi odwyk. Od palenia można się wykończyć.
-
A tego byś nie chciała.
-
Pewnie, sama bym musiała zbierać owoce i rąbać drewno.
-
To co, nic by ci nie było szkoda, jakby mnie szlag trafił?
-
Nic.
-
Nic? – Korwin, podchodząc w jej stronę zrobił tak żałosną
minę, że dziewczyna się roześmiała.
-
No, może troszeczkę.
Ladislas
stanął nad leżącą Liwią. Medyczka uniosła wzrok i spojrzała
na niego z spode łba.
-
No? Co tak nade mną stoisz?
Mężczyzna
nachylił się niżej, opadając na kolana.
-
Spytam cię raz, ale naprawdę tylko raz – jak odpowiesz ,,nie”
to dam ci spokój. Wyjdziesz za mnie? Nie bój, się, mów co
czujesz. Wytrzymam jakoś.
Liwia
zagryzła wargi. Wypuściła z ręki książkę, która upadła na
podłogę. Przez moment bez słowa patrzyli na siebie. W końcu
Ladislas westchnął i zaczął wstawać. – No dobrze. To ja już
sobie pójdę.
-
Tak – wykrztusiła Liwia.
-
Słucham?
-
Tak! Oczywiście, że wyjdę za ciebie, ty głupku! Myślałam, że
nigdy się nie odważysz mnie o to zapytać!
-
Więc... Ty mnie też... Ale naprawdę? Nie żartujesz znowu ze mnie?
-
Nie....
-
Powaga?
-
Jak diabli.
-
O rany, no... Nie wiem... Tak się cieszę... Ja... No...
Liwia
roześmiała się głośno, unosząc się nieco na ramieniu.
-
No nie plącz się już. Nie wiem, jak jest u was w Sklawinii, ale w
cywilizowanych krajach w takich sytuacjach kawaler całuje damę.
-
Naprawdę... Mogę?
-
Do licha, przed chwilą zgodziłam się zostać twoją żoną, to ci
nie wystarczy?
Korwin
przysunął swoją twarz do uśmiechniętej twarzy Liwii. Delikatnie
odgarnął jej opadające włosy, po czym powoli pocałował ją w
usta. Ona wysunęła rękę, obejmując go wpół. W odpowiedzi on
także ją przytulił.
Ladislas
obudził się i przeciągnął, aż kości zatrzeszczały. Jeszcze w
sennym otępieniu, rozejrzał się po chatce. To był domek Liwii...
co znaczyło, ze to wszystko nie było snem. I nie tylko to. Korwin
już wiedział, co go obudziło. Liwia krzątała się przy stole
szykując śniadanie i podśpiewując. Właśnie zauważyła, jak się
obudził. Gdy uśmiechając się, spojrzała na niego, a delikatne
promienie słońca, oświetliły jej twarz, wywołując lśniące
refleksy w jej ciemnych włosach i podkreślając wesołe ogniki w
oczach, był pewien, że to najpiękniejszy widok, jaki widział w
życiu.
-
Wstawaj, nie myśl sobie, że teraz ci odpuszczę. To, że będę
twoją żoną, nie znaczy, że od tej pory ja będę harować, a ty
się wylegiwać – powiedziała.
Roześmiał
się głośno, zrywając się z łóżka.
-
Nigdy się nie zmienisz! – krzyknął.
-
A powinnam?
-
Broń Boże! Przecież za to, cię kocham... Między innymi –
powiedział, stając koło niej i obejmując ją.
-
I tak oto potomek wielce szlachetnego rodu Korwinów wychodzi za
prostą, pracującą dziewczynę bez tytułu.
-
Nie, wręcz przeciwnie, to świetnie zapowiadająca się, młoda,
inteligentna absolwentka Akademii wiążę się, że zubożałym
awanturnikiem i włóczęgą, który nie nic prócz szabli i tytułu.
-
Czyli twierdzisz, że, jakby nie patrzeć, to mezalians z obu stron?
– roześmiała się Liwia.
-
I dlatego właśnie jesteśmy parą idealną – odparł Ladislas,
zanim ją pocałował.
Im
dalej, tym bardziej bolesne są to wspomnienia. Bo przecież w tym
momencie to się powinno zakończyć - ,,i żyli długo i
szczęśliwie”. Ale nie. Dalszy ciąg tej historii nie jest
bynajmniej długi – a i szczęśliwy, też nie sądzę.
Ladislas
siedział sobie na ławeczce na placu pośrodku osady. Leniwie
przypatrywał się, jak tubylcy skaczą po gałęziach. Ostatnimi
czasy jakoś częściej zaglądali do osadników. Poza tym wydawali
się nieco bardziej ożywieni. Korwinowi zdarzało się czasem
przyłapać któregoś z nich, jak z dziwnym uśmiechem i błyskiem w
oku przypatruje się uważnie kolonistom.
Ladislas
wręcz przeciwnie. Od jakiegoś czasu czuł się jakby otępiały.
Machinalnie wykonywał codzienne obowiązki, ale na niczym nie
potrafił się skupić. Zresztą podobne objawy udzieliły się wielu
innym osadnikom. Może po prostu opuścił ich pionierski entuzjazm,
ustępując rutynie i prozie codziennego życia?
Liwia
żartowała, że może to zimowa depresja – ale w tym rejonie
szczerze mówiąc, zima niewiele różniła się od lata. Może
zatem wręcz przeciwnie – było to rozleniwienie tak typowe dla
mieszkańców ciepłych krajów? Tak czy inaczej, Liwia szybko
przestała żartować, bo też i do śmiechu jej nie było. Pewnego
dnia stwierdziła wręcz, że od ich ślubu Ladislas przestał się
nią w ogóle interesować. A on jakoś nie miał siły się z nią
kłócić.
Tylko
doktor wciąż kipiał zapałem i z entuzjazmem badał dziwy Nowego
Świata. Zresztą, o wilku mowa. Właśnie przystanął przed
ławeczką Korwina, parę razy odsapnął, otarł chustą spoconą
łysinę, po czym klapnął koło Sklawinianina.
-
Tu jest tyle nowych okazów, że chyba życia mi nie starczy, żeby
je skatalogować – zwrócił się do Ladislasa.
Mężczyzna
skinął tylko głową. Cóż, jeśli mędrek chciał zmarnować
resztę życia na zginanie karku w poszukiwaniu roślinek, to jego
sprawa.
-
A przecież zbadaliśmy dopiero wschodnią część wyspy! – dodał
doktor. - Pora zobaczyć, co jest na zachodzie.
,,Faktycznie”
pomyślał Ladislas. ,,W zasadzie... Czemu nie? Zawsze to jakaś
rozrywka”.
-
Pozwólcie, że najpierw sprawdzę, czy nie ma tam żadnych
niebezpieczeństw. – powiedział Korwin, wstając.
-
To może od razu pójdę z wami? – spytał się akademik.
-
Nie, nie... Nie możemy ryzykować utraty jedynej osoby, która
naukowo zbadała tą wyspę. Proszę pomyśleć, co by to była za
strata dla nauki? – szczerze mówiąc, po prostu nie uśmiechało
mu się towarzystwo doktora. Chciał się trochę rozerwać i
rozprostować kości, a nie niańczyć zdziwaczałego starca. –
Kiedy już... zbadam teren, to co innego.
Doktor
zgodził się.
Ladislas
ruszył w kierunku domu, żeby się spakować. Po drodze
podgwizdywał. Na myśl o wyprawie wrócił mu humor.
Nagle
jego wzrok padł na Kusego, siedzącego sobie na wielkim kamieniu
przed chatką i gapiącego się gdzieś w górę. Zwalisty marynarz
był jedyną osobą z załogi statku, która zdecydowała się zostać
wraz z osadnikami na Sankt Theophil.
-
Nie siedź na kamieniu, bo wilka złapiesz – przyjacielsko poradził
mu Korwin.
Kusy
powoli opuścił głowę i spojrzał na Sklawinina, a na jego twarzy
pojawił się wyraz wzmożonego wysiłku umysłowego. W końcu
burknął – Nie gadaj, tu nie ma wilków. Tu nic nie ma.
Ladislas
machnął ręką. – To takie sklawińskie powiedzenie. To znaczy,
że... Dobra, nieważne.
Kusy
kiwnął głową, po czym wrócił do gapienia się na korony drzew.
-
Co tam takie ciekawego widzisz, a? – spytał się go Ladislas.
-
Tak se myślę, że oni nie mają wodza – powiedział osiłek.
-
,,Myślę” powiadasz? Ha... Chwila, jacy „oni”?
No
ci – Kusy wskazał palcem na drzewa.
Ladislas
spojrzał w tamtą stronę. Z niektórych gałęzi zwieszali się na
swoich długich ramionach tubylcy. W tym momencie wszyscy patrzyli na
dwóch mężczyzn. Był to dość niezwykły jak na nich objaw
zainteresowania.
-
Ano nie mają. – przytaknął Korwin. – Jak to mawia doktor,
„żyją w nieskażonym stanie pierwotnej niewinności, nie znając
panów ani sług” (mówiąc to Ladislas, w końcu szlachcic –
choć ubogi – skrzywił się). A po mojemu, to są po prostu za
głupi. Spójrz, jak wiszą na tych drzewach. To ludzie, czy małpy?
A w zasadzie... To co cię to obchodzi?
-
Bo tak żem se uwidział, że mógłbym nim zostać. Znaczy się
wodzem. – stwierdził Kusy.
W
pierwszym momencie Ladislasa zatkało, a po chwili parsknął
śmiechem. – Już widzę, jak się ciebie będą słuchać. No, ale
w końcu znalazłeś towarzystwo, gdzie możesz zabłysnąć.
Powodzenia, małpi królu!
Śmiejąc
się i nie czekając na odpowiedź Kusego, Korwin ruszył w kierunku
chatki, która od jakiegoś czasu należała do niego i do Liwii.
Wszedł
do środka. Domek był niewielki, ale schludnie urządzony – co,
rzecz jasna nie było jego zasługą. Liwia zadbała nawet, aby na
stole stały kwiaty. Ladislas otworzył swój kufer, wyjął podróżną
torbę i zaczął pakować rzeczy, które mogły przydać mu się na
wyprawie, takie jak kompas, czy luneta. Rzecz jasna zamierzał też
zabrać pistolet i zapasik prochu – niby do tej pory nie spotkał
tu nikogo, ani niczego groźnego, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże
– oraz suchy prowiant. Na pakowaniu zastała go Liwia, która
właśnie weszła do chatki.
-
Gdzieś się wybierasz? – spytała z lekkim niepokojem, stając nad
nim.
-
A tak. – odparł Korwin, nie przerywając pakowania. – Doktor
przypomniał mi, że nie zbadaliśmy zachodniej części wyspy.
Uznałem, że warto by się tym zająć.
-
Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało – powiedziała jego żona,
marszcząc brwi.
-
Wiem, jakoś tak o tym nie pomyślałem.
Kiedyś
Liwia odpowiedziała by mu coś w stylu ,,nic dziwnego, myślenie
chyba nieczęsto ci się zdarza, co?”, ale tym razem nie zrobiła
tego. Prawdę powiedziawszy, była dość mocno zaniepokojona
ostatnim, dziwnym zachowaniem męża. Jeszcze bardziej martwiło ją
to, że wielu innych mężczyzn z wioski również dziwnie się
zachowuje. Bała się najgorszego – że jest to spowodowane
nawrotem hipotetycznej zarazy, która mogła zabić poprzednich
osadników. Jednak fakt, że to dziwne osłabienie dotyka głównie
mężczyzn, nie pokrywał się z tą teorią.
-
Wiesz, ostatnio byłem jakiś taki... przymulony. Rozleniwiłem się,
niedługo, a porosnę tłuszczem... o ile się
da na samych owocach – zaśmiał się. – Trochę ruchu dobrze mi
zrobi. – Wstał cmoknął żonę w czoło. Ona lekko zadrżała. –
Coś się stało? – spytał z niepokojem Korwin.
Liwia
milczała. Szczerze mówiąc, to miała... jakieś złe przeczucia.
Przez moment chciała prosić męża, aby został w domu, ale
zmieniła zdanie. Był taki ożywiony, wrócił mu humor... Może
faktycznie ta wycieczka była mu potrzebna. Dlatego w końcu
odpowiedziała – Nie, nie, nic takiego.
-
Nie martw się – powiedział Ladislas, przytulając żonę. –
Wiesz co? Poproszę chłopaków, żeby mieli na ciebie oko.
-
Ty zazdrośniku, dobrze, że pasa cnoty mi nie założysz – Liwia
postarała się, aby jej śmiech zabrzmiał szczerze. Korwin jej
zawtórował. – A co, jak się ma taką żonę, to strach ją
zostawiać samą! Nie no, żartuję, miałem na myśli, żeby się
tobą zaopiekowali, jak mnie nie będzie. To znaczy, nie martw się –
dwa dni, góra trzy i jestem z powrotem.
-
Uhm. Wiesz co?
-
Co?
-
Uważaj na siebie.
-
A kiedyś mówiłaś, że jakby co, to nie będziesz mnie żałować.
-
Kłamałam. Takiego naiwniaka jak ty, łatwo nabrać.
-
Heh. Ty też uważaj na siebie, mała.
Tyle
czasu minęło, a mnie wciąż dręczy pytanie – czy gdybym wtedy
został, wszystko potoczyłoby się inaczej? I to pomimo tego, że
już setki razy sobie na nie odpowiadałem. Gdybym został,
najprawdopodobniej stałoby się ze mną to, co z innymi. Być może
byłbym nawet jednym z tych, którzy... Nie. Tego nie jestem w stanie
sobie nawet wyobrazić.
Korwin
był już w drodze powrotnej do osady. Przebycie drogi na zachodni
kraniec wyspy zajęło mu dwa dni – ale warto było. Może nie miał
poetyckiej natury, ale nawet on był w stanie zachwycić się pięknem
przyrody. Soczysta zieleń krzewów i liści drzew uspokajała
patrzącego. Co lepsze, nie była to ta tępa bezmyślność, jakiej
doświadczał ostatnimi dniami, ale prawdziwy spokój, oczyszczający
duszę i skłaniający do rozmyślań. A było nad czym rozmyślać.
Teraz dopiero jakby dotarło do niego, jak się zachowywał ostatnimi
dniami. Całkowicie zaniedbywał Liwię – w ogóle z nią nie
rozmawiał, wszelkie próby rozmowy czy okazywania czułości zbywał.
A nie mógł się usprawiedliwiać zmęczeniem czy brakiem
czasu – bo w zasadzie nic nie robił. Całkowicie zmarnował
ostatnie dni, sam nie wiedział na co. Ale teraz to się zmieni. I
trzeba będzie też zagonić chłopaków do roboty. Już na statku
Ladislas cieszył się pewnym autorytetem wśród osadników, jako
człek bywały na świecie, również w egzotycznych krainach, były
żołnierz, no i w końcu szlachcic (choć ubogi) a od czasu
osiedlenia na wyspie stał się kimś w rodzaju ich przywódcy. I
teraz zrozumiał, że dłużej być tak nie może. Przez brak roboty
ludziom głupoty do głowy przychodzą – wiedział to,
z czasów służby w wojsku. Już on coś wymyśli, żeby zagonić
chłopaków do roboty i wyrwać ich z tego otępienia.
Nienaturalna
cisza, jaka panowała w pozbawionej zwierząt dżungli też
początkowo ułatwiała mu zebranie myśli. Jednak stopniowo,
zaczynała mu się wydawać coraz bardziej złowieszcza. Może była
to po prostu wina kierunku, w jakim zaczęły podążać myśli
Ladislasa. Zaczął sobie przypominać, jak ostatnio zaczęli się
zachowywać tubylcy. Ciągle kręcili się wokół osady. Uważnie
obserwowali kolonizatorów. I teraz Korwin mógłby przysiąc, że
zdarzało mu się czasem kątem oka zauważyć, jak na ich topornych
twarzach pojawia się złośliwy uśmiech a oczy błyszczą jakąś
plugawą żądzą. Czemu wcześniej tego sobie nie uświadomił i nie
zareagował? Czyżby te kreatury jednak coś knuły? Nie zdziwiłby
się.
I
to z powodu właśnie tych myśli, w miarę jak szedł w stronę
wioski, coraz bardziej przyspieszał kroku.
W
końcu wyszedł z zarośli i skierował się na placyk pośrodku
osady. Było na nim pełno ludzi. Chyba prawie wszyscy osadnicy.
Mężczyzny stali na środku. Nie wyglądali najlepiej -
przygarbione sylwetki, mętne spojrzenia. Dookoła nich kręciły się
kobiety – zaciekle o czymś dyskutując,
niektóre najwyraźniej ochrzaniały za coś swoich mężów. Wśród
nich była też Liwia. Kiedy zobaczyła Ladislasa, natychmiast do
niego podbiegła, rzucając mu się na szyję.
-
Dobrze, że jesteś – powiedziała. Korwin był zaniepokojony
wyrazem jej twarzy – była najwyraźniej czymś
zdenerwowana, albo nawet przestraszona.
-
Co tu się dzieje, mała? – zapytał.
-
Słuchaj, zaraz po tym, jak wyruszyłeś, Kusy poszedł do tubylców.
– zaczęła Liwia gorączkowym głosem. Wdrapał się na jedno z
ich drzew i wszedł na platformę. I do tej pory tam siedzi. Chyba.
-
No tak. Małpi król... – mruknął Ladislas.
-
Ale to nie jest najgorsze. Parę godzin temu, doktor przechodził
sobie pod tymi ich drzewami. No i nagle... Dwóch tubylców zwiesiło
się z gałęzi i błyskawicznie wciągnęli go na górę, tylko
krzyknąć zdążył. I to... krzyknął tylko raz. Boję się, że...
-
Ladislas zwrócił się do pozostałych mężczyzn. – I co? Żaden
z was nie poszedł sprawdzić? W kupie powinniście pójść i zrobić
porządek.
-
Zero reakcji z ich strony. Liwia z rozpaczą pokręciła głową. –
Oni zupełnie... Odlecieli. Jakby byli w transie. To chyba jednak
jakaś zaraza.
-
Szlag... – zaklął Korwin. – Jeszcze tego brakowało. Dobra...
Najpierw pójdę zobaczyć, co się stało z doktorem, a potem..
Liwia
szeroko otworzyła oczy i przycisnęła się do męża. – Proszę...
Nie zostawiaj tu nas. Nie zostawiaj mnie! – powiedziała błagalnym,
przerażonym głosem.
-
Kochanie, muszę tam iść – Ladislas starał się, aby jego głos
brzmiał łagodnie i uspokajająco, ale
stanowczo. – Jeśli te stwory coś zrobiły doktorowi i Kusemu, to
musimy o tym wiedzieć, żeby zdecydować, czy
przygotować się do obrony przed nimi... Żeby wiedzieć, co mamy
zrobić. Nie możemy przecież stać z założonym rękoma i czekać,
co będzie dalej, prawda?
-
Masz rację – odpowiedziała Liwia, zagryzając wargi. – Ale
jeśli okaże się, że... – nie była w stanie mówić dalej.
-
Tak, tak – powiedział Ladislas, uspokająco głaszcząc ją po
głowie – Jeśli będzie niebezpiecznie, natychmiast wrócę. Nie
martw się – wejdę na te ich drzewo, zobaczę co się dzieje i
tyle. Na pewno okaże się, że doktor siedzi sobie wśród nich i
sobie ich bada, zapomniawszy o Bożym świecie. A może małpi król
Kusy zrobił go swoim kanclerzem – Sklawinianin
zaśmiał się. Jednak jego żona nie wyglądała na przekonaną.
-
Nie ruszajcie się nigdzie, moje panie – zwrócił się Ladislas do
zgromadzonych kobiet. – Zaraz wrócę. – pocałował żonę, po
czym ruszył w stronę drzew zajmowanych przez tubylców.
Cierpliwości,
już zmierzam ku końcowi.
Ladislas
stanął po jednym z drzew, na których opierała się główna
platforma mieszkalna tubylców. Zadarł w górę głowę. Nigdzie nie
było widać ani śladu mieszkańców. Gdzieś poszli? Cóż i tak
trzeba to było sprawdzić. Korwin wziął szablę w zęby, jak przy
abordażu, poprawił za pasem pistolet, po czym zaczął się wspinać
po jednej ze zwieszających się z drzewa lian.
W
końcu wszedł wystarczająco wysoko, aby wystawić głowę i
zobaczyć, co się dzieje na platformie. Widok sprawił, że niemal
spadł z liany.
Na
obrzeżach platformy zgromadzili się tubylcy. Siedząc w kucki i
miarowo się kiwając, jakby w takt jakiejś monotonnej muzyki, którą
tylko oni sami słyszeli, przyglądali się scenie, która rozgrywała
się pośrodku.
Wewnątrz
ich kręgu stały trzy postacie. Dwóch tubylców i Kusy. Podobnie
jak wszyscy inni zgromadzeni, był on pozbawiony ubrania. Byli oni
ustawieni w trójkąt. Stali od siebie w pewnych odległościach i co
chwila rzucali sobie jakiś okrągły przedmiot. Na pierwszy rzut oka
przypominało to zwyczajną grę w piłkę. Jednak przeczyły temu
ich ruchy – monotonne, jednostajne, pełne
namaszczenia, jakby to był jakiś rytuał. Również przedmiot,
którym rzucali nie pasował do beztroskiej zabawy.
Była
to głowa doktora. Nawet z tej odległości Korwin mógł dostrzec na
pokrytej krwią twarzy przedśmiertny wyraz strachu i cierpienia.
Nieco z boku od trójki leżały porozrzucane kości – skrzętnie
oczyszczone z mięsa. Zresztą niektórzy z przyglądających się
upiornej grze tubylców trzymali w swych łapach kości, które od
czasu do czasu pogryzali.
Ladislas
przypatrywał się tej scenie, nie zdolny uczynić ruchu, ani odezwać
się. Nagle jednak jeden z siedzących tubylców podniósł się i
wyciągnął rękę w jego stronę. Korwin został zauważony.
Pozostali tubylcy również zaczęli się podnosić, a trójka
zaprzestała gry. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, a na ich
twarzach pojawił się ten wyraz złośliwości, który już kiedyś
zdążyło się zauważyć Ladislasowi.
Korwin
wyrwał się z szoku. Natychmiast zeskoczył z drzewa – nie było
tak wysoko, a do tej pory tubylcy sprawiali wrażenie dużo
powolniejszych, gdy kroczą po ziemi.
Stanął
na twardym gruncie i odwrócił się, aby spojrzeć, czy go ścigają.
W ślad za nim, z drzewa zeskoczył Kusy – zadziwiająco lekko, jak
na swoją posturę, tym bardziej, że wyglądał jeszcze bardziej
niezgrabnie niż zwykle – jakby w jakiś sposób upodobnił się do
swoich nowych przyjaciół. Ladislas odniósł dziwne wrażenie,
jakby nawet twarz byłego marynarza nabrała cech charakterystycznych
dla tubylców. Pozostałe stworzenia na razie stanęły na krawędzi
platformy, przyglądając się.
Ladislas
zmierzył wzrokiem swojego dawnego towarzysza.
-
O co tu chodzi?! – wrzasnął. – Czemu pozwoliłeś im zabić
doktora?
Kusy
przez moment milczał, po czym wzruszył ramionami i mruknął
,,uczebe”.
-
Co?! Już cię całkiem przerobili na swoją modłę? Zwariowałeś?
Kusy
nie odpowiedział. Jedynie wyciągnął przed siebie ramię,
wskazując na Korwina, po czym pytającym wzrokiem spojrzał w
kierunku tubylców. Ci chórem stwierdzili ,,uczebe”.
Na
te słowo Kusy natychmiast ruszył do ataku na Ladislasa, młócąc
swymi potężnymi ramionami. Korwin nie miał problemów z odparciem
tego bezładnego ataku – jedno pchnięcie szablą i zdrajca padł
na ziemię. Jednak w ślad za nim, tubylcy zaczęli zeskakiwać
z drzew. Po chwili Sklawinianina otoczył ich tłum.
Rzucili się na niego całą gromadą. Udało mu się ciąć kilku z
nich – ale było ich zbyt wielu. Jednemu w końcu udało się
wyrwać mu szablę, a drugi w tym czasie ugryzł go w udo. Przez
moment Ladislasowi śmierć zajrzała w oczy, ale w
tym momencie przypomniał sobie o pistolecie. Wyrwał go zza pasa, po
czym strzelił w łeb tubylca, który trzymał go za lewą rękę.
Huknęło i stwór padł, a jego pobratymcy ze strachem odskoczyli.
Korwin
odetchnął z ulgą, po czym machnął pistoletem w stronę wrogów.
Na widok lufy instynktownie się odsuwali.
-
No dranie, jednak coś was rusza? Gdzie wasz stoicki spokój, co? –
Niech Bóg błogosławi tego, kto wynalazł dwustrzałowy pistolet –
dzięki temu miał wyjście awaryjne, gdyby jednak któraś z kreatur
zechciała zaryzykować. No, ale nie miał przecież szans
w starciu z całym plemieniem. Musiał jak najszybciej
powiadomić Liwię i zadbać o
bezpieczeństwo jej, oraz innych kobiet, a także ich chorych mężów.
Zaraz! Ladislas przypomniał sobie dziwne zachowanie Kusego. Ostatnie
wydarzenia zaczynały się układać w jedną całość – która
wcale mu się nie podobała. Dosyć! Nie było czasu na rozmyślanie.
-
Niech no który spróbuje za mną iść, a pożałuje! – krzyknął
Korwin, dla pewności, że zostanie zrozumiany wskazując na
pistolet. Nieniepokojony przeszedł wśród tubylców, którzy
rozstępowali się przed nim, trzymając się w bezpiecznej
odległości. Jednak ich twarze wykrzywiał ten obrzydliwy, wredny
uśmiech.
Gdy
tylko oddalił się od nich, zaczął biec. W kilka chwil był już w
osadzie. Nikogo tu nie było. Biegał od jednej chaty do drugiej, ale
wciąż nikogo. Tubylcy też go nie ścigali. Dobra. Najważniejsze,
to nie dać się panice. Starał się nie myśleć tym, co się
mogło stać. Postanowił , że zanim ruszy na poszukiwania, naładuje
do końca pistolet. Gdy kończył to robić, usłyszał przeraźliwy
krzyk. Dobiegał od strony leż tubylców – choć nieco innego
rejonu, niż ten, gdzie rozegrała się niedawna scena.
Natychmiast
pobiegł w tamtą stronę. Gdy opuścił teren osady, dojrzał
wygniecioną w zaroślach ścieżkę – duża grupa osób niedawno
tędy szła i to z trudnościami, jakby jakby część z nich się
szamotała i próbowała uciec.
Podążając
po śladach, dotarł do chatki, którą nazywali ,,świątynią”.
Na zewnątrz było kilku tubylców.
Nie
zwracając na nich uwagi, Ladislas wpadł do środka.
Pierwszym
na co zwrócił uwagę (a może po prostu jego umysł początkowo nie
dopuszczał do siebie pozostałych widoków) był kamień. ,,Ołtarz”.
Choć wciąż był czarny, jak noc, na jego powierzchni co jakiś
czas pojawiały się czerwone błyski. Głaz roztaczał jakąś
dziwną, jakby... najlepszym słowem, choć to bez sensu, byłoby
,,duszną” aurę. Korwinowi wydawało się, jakby kamień wydawał
jakieś jednostajne niskie, buczące dźwięki, niemal na granicy
słuchu.
I
wtedy rozejrzał się po całej świątyni. Była ona pełna mężczyzn
– zarówno tubylców, jak i osadników. Jedni i drudzy w najlepszej
komitywie oddawali się uczcie. Ich twarze i
dłonie były uwalane krwią.
Kobiety
z osady też tam były. I można by rzecz, że też uczestniczyły w
uczcie – z tym, że to je jedzono. Na ich szczęście, chyba
wszystkie były już martwe. Siedząca pod ścianą istota, która
kiedyś była cieślą z osady, właśnie wbijała zęby w ramię
Liwii.
Niezbyt
dobrze pamiętam, co się stało potem. W każdym razie, jakoś
stamtąd się wydostałem. Nie odzyskałem ciała Liwii. Kiedy jakiś
czas później udało mi się zakraść do świątyni, nie zostało
już nawet kości. Moja kochana nie ma nawet grobu.
Wiem
już, co znaczy ,,uczebe”. ,,Niepotrzebne”. W żałosnej
egzystencji tych stworzeń, prawie nic nie jest potrzebne. A skoro
jest niepotrzebne, to po co ma istnieć? To samo tyczy się kobiet.
Po co nieśmiertelnej rasie dwie płcie? A tak, te plugastwo jest
nieśmiertelne. Parę dni później, widziałem jak Kusy – dopóki
jeszcze byłem w stanie go rozróżnić – chodzi sobie jak by nigdy
nic, a jestem pewien, że cios, który mu wymierzyłem, był
zabójczy. Tak samo wielu innych, których udało mi się dorwać.
Moi
dawni towarzysze już całkowicie upodobnili się do rdzennych
mieszkańców wysp, najwyraźniej jakakolwiek różnorodność w
wyglądzie jest ,,uczebe” – zresztą, kto wie, może wszyscy oni
pochodzili z pierwszej partii osadników? Może tak naprawdę nigdy
nie było żadnych tubylców... Nie wiem, co powoduje tą okropne
przemianę. Czy ten przeklęty kamień? (próbowałem go po kryjomu
zniszczyć, nie udało się nawet zarysować). Czy obecność innych
przemienionych? Coś w wodzie? Powietrzu? Nie wiem czemu kobiety tej
przemiany nie doświadczyły – może ich bardziej uczuciowa i
wrażliwa natura nie pozwalała na całkowite wyssanie uczuć? Może
z podobnego powodu tak pełen pasji zdobywania wiedzy człowiek jak
doktor, również nie był,,godzien” jej dostąpienia? Czemu ja sam
ocalałem? Czy uratowało mnie to oddalenie się od źródła, w
krytycznym momencie przemiany?
Po
tym wszystkim życie kreatur niemal wróciło do normy. Wygląda na
to, że ożywiają się jedynie podczas końca cyklu przemiany – i
łączącego się z tym niszczenia wszystkiego, co jest ,,uczebe”.
Niemal, bo jestem tu ja. Bez przerwy krążę po okolicy, kiedy się
da, wyłapując kreatury. Nie jest to łatwe, bo nie oddalają się
od wioski, ale zabiję tylu, ilu zdołam. Zapamiętajcie – jedynym
sposobem, aby nie powrócili, jest ucięcie głowy. No i spalenie,
rzecz jasna.
Poza
tym, ich życie duchowe odżyło. W świątyni znów odbywają się
rytuały przebłagalne. Wiecie kto jest ich bóstwem? Ja. Jestem ich
bóstwem śmierci, tym który uderza znienacka, by pozbawić ich
życia. Jestem dla nich personifikacją ,,uczebe”, które
bezczelnie wciąż trwa i trwa. Myślą, że skoro nie są w stanie
mnie zniszczyć, to chociaż dam się przebłagać. Niedoczekanie.
Choć minęło już tyle czasu, Liwia śni mi się noc. Przypominają
mi się piękne chwile, jej głos, dź więk jej śmiechu, kolor jej
oczu, dotyk jej włosów i skóry. I zawsze zrywam się
spocony, gdy sen kończy się tym momentem, gdy poraz ostatni
widziałem jej ciało.
Ach.
Skoro zostałem ich nowym bożkiem, posąg w świątyni wymagał
pewnych przeróbek. Musieli zmienić nieco jego twarz. Wiem już kogo
przedstawiał przedtem. Tego nieszczęsnego człeka, którego
spotkaliśmy przy lądowaniu. Mojego poprzednika (zapewne ten fakt –
odmienność, indywidualność twarzy jest dla tych już całkiem
jednakowych kreatur kolejnym dowodem na moją demoniczność).
Ale
nie podzielę jego losu. Nie skompromituję się bezładnym bełkotem.
Dlatego bez przerwy sobie powtarzam tą opowieść – po pierwsze,
aby nie zwariować, po drugie, aby pamiętać. Gdy przybędzie
kolejny statek, a kiedyś w końcu przybędzie, ja będę czekał.
Opowiem przybyszom wszystko dokładnie, słowo w słowo. I powrócą,
z bronią, którą pozabijają stwory, z ogniem i prochem którym
zniszczą ich drzewa, ich mieszkania, ich plugawe miejsce kultu.
Nie uległem przemianie w kreaturę. Dlaczego? Bo
wciąż mam uczucia. Pragnienia. A przede wszystkim jedno.
Chcę zobaczyć, jak z twarzy stworów znika ten ich diabelski spokój
i cynizm, a pojawia się strach i ból.
Dobry tekst! Zwłaszcza końcówka jest o wiele ciekawsza, niż gdy się skończyło na tym że Ladislas został zabity. Rozumiem, że ten kamień działa podobnie jak żółty kryształ z opowiadania ,,Planeta Kryształu” i stoją za nim te same siły?
OdpowiedzUsuńNie bardzo tylko rozumiem, jak Ladislas rozgryzł, co znaczy ,,uczebe”. Po prostu się domyślił?
Moim zdaniem w tym opowiadaniu nihilizm jest o wiele bardziej przekonująco oddany niż w ,,Planecie Kryształu” ;)
Swoją drogą opowiadanie przypomniało mi o tajemniczym końcu kolonii Roanoke https://en.wikipedia.org/wiki/Croatan#The_Lost_Colony (szczególnie ciekawe: ,,Before the Governor's departure, he and the colonists had agreed that a message would be carved into a tree if they had moved and would include an image of a Maltese Cross if the decision was made by force.[4] White found no such cross and was hopeful that his family was still alive.[4]”) – czyżby ta historia Cię zainspirowała? W sumie Ladislas mógł spisać gdzieś swoją historię, by ostrzec przyszłych przybyszów… jeśli w ogóle był piśmienny.
Ech, spoilerujesz człowieku ;)
OdpowiedzUsuńTak, kamienie to element mojej pierwszej desperackiej próby tworzenia uniwersum ;)
Co do Roanoke, to słyszałem o tym wydarzeniu (było wspomniane w jednej z książek Kinga), ale już długo po napisaniu opowiadania. Do jego ulepania zainspirował mnie sen, teraz już go dobrze nie pamiętam, ale na pewno była w nim scena gry w piłkę z końcówki.
Co do znaczenia "uczebe".... No... przyznaję, troszkę to niejasne.