Kolejne moje opowiadanie, osadzone (luźno) w tym samym uniwersum, co zamieszczona wcześniej (choć napisana później) "Moc zaufania".
- Cholera...
– mruknął zwalisty mężczyzna, ubrany w czarną kamizelkę,
która nie osłaniała jego potężnych ramion. Podrapał się z
namysłem po głowie, po czym odrzucił karty i mruknął – Kramer
zrobił wielkie głupstwo, kiedy cię nauczył w to grać.
Przy
stoliku siedziało trzech mężczyzn – wspomniany już osiłek,
zwany przez załogantów Pałkarzem, siwiejący drobny mężczyzna w
poplamionym olejem roboczym kombinezonie – Kramer Viento, oraz
około 12-letni chłopak. Ten drugi patrzył na trzeciego z wyraźnym
zadowoleniem. Razem tworzyli ekipę zajmującą się maszynownią
,,Uśmiechu losu”. I to właśnie w tym miejscu – pośród rur i
różnorakich urządzeń, przy akompaniamencie postukiwania
pracujących maszyn i syczenia gazów, ucinali sobie partyjkę
Wysmyrańca.
- A żebyś
wiedział, że nie głupstwo – wymruczał, nieco piskliwym głosem
Kramer. – Toż nie po to go nauczyłem, żeby nas ogrywał, tylko
innych... A nam będzie oddawał to co ugra, prawda, Złamas? –
wyjaśnił „główny mechanik”.
Na twarzy
Marca, zwanego Złamasem (ktoś go tak nazwał, kiedy chodził z ręką
na temblaku, gdy wkurzony kapitan tak go załatwił – ręką się
zrosła, ale przezwisko, ku jego utrapieniu, się przyjęło) wyraz
triumfu z tego, że piąty raz z rzędu ograł swych ,,opiekunów”
ustąpił miejsca ponuremu rozczarowaniu.
- Jaaaasne.
– mruknął.
-
Jedno dobre z tego, że ten pusty diabeł się tu przypałętał... –
dalej mówił Kramer. - Odkrył, że masz ten, no, dar.
„Zakrzywianie rzeczywistości”, ha! Już my zrobimy z niego
lepszy użytek, niż on...
Pałkarz
nerwowo przełknął ślinę, patrząc z zaniepokojeniem na coś, za
plecami mechanika. Marco też tam patrzył, tylko nie tyle z
niepokojem, co z przerażaniem. Kramer powoli obrócił się na
stołku. ,,O wilku mowa” pomyślał.
Stał
przed osobnikiem, który od jego przybycia na statek, kazał się
zwać ,,wielebnym Torwalem”. Ale na księdza to on nie wyglądał,
o nie. Co prawda jego ciemna szata nieco przypominała sutannę –
pominąwszy te skórzane dodatki. Łysa czacha też o niczym nie
świadczyła. Ale te paskudne tatuaże – zwłaszcza Symbol
Zatracanie, Krzyż Ostrzy, czy jak zwał, tak zwał, wokół lewego
oka – toż nawet dziecko wiedziało, że to symbol Nihilistów...
Ciekawe, czy kapitan uświadamia sobie, z czym igra...
-
Czy mogę służyć, wielebny? – przymilnym tonem spytał Kramer,
przerywając chwilę milczenia.
-
Zabieram dzieciaka. – oświadczył zimny, beznamiętnym tonem
Torwal.
Marca
sparalizował strach. Miał ochotę zerwać się ze stołka i
uciec... Schować się w labiryncie rur, aby prześladowca do nie
dostał. Ale lodowate spojrzenie czarnych oczu wielebnego go
sparaliżowało. Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu –
zresztą w głębi serca wiedział, że nic by to nie dało. I tak
człowiek w czerni by go dorwał – jak za każdym razem.
-
Idziemy. – oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu Torwal, po
czym ruszył w stronę wyjścia z maszynowni.
Złamas
machinalnie wstał i powoli, ze spuszczoną głową ruszył za
wielebnym. Wiedział, że nieposłuszeństwo kosztuje go jedynie
dodatkową porcję bólu.
-
A nie zapomnij do nas zajrzeć, jak skończycie, a! – usłyszał
jeszcze krzyk Kramera. – Trza jeszcze trochę poćwiczyć, zanim
oskubiemy paru frajerów!
Nic
ich nie obchodziło. Mieli gdzieś jego cierpienie. Tak jak mieli
gdzieś, kiedy kapitan nim pomiatał... Jakże ich nienawidził.
Gdyby mógł, zabiłby ich wszystkich. Patrzyłby, jak...
No,
może z jednym wyjątkiem.
Kapitan
Mervel siedział rozparty na swoim kapitańskim krześle na mostku i
popijał rakkarskie piwo. Dookoła toczyło się zwyczajne, codzienne
życie na ,,Uśmiech Losu”. Brego i Victor grali w kości przy, co
chwila to klnąc to, to krzycząc z radości (zazwyczaj równie
niecenzuralnie) zależnie od tego, któremu się poszczęściło.
Semble właśnie zgniatał obcasem puszkę od piwa. Glaukos obmacywał
siedzącą mu kolanach Helenę, która chichocząc, poprawiał sobie
opaskę. Zakkarin siedział na podłodze pod ścianą i dawał sobie
w żyłę. Cóż na takich statkach w czasie lotu – o ile wszystko
szło, jak trzeba – nie było wiele roboty.
Choć
jedna osoba na pokładzie cały czas pracowała. Andrea, siostra
Mervela. Cały czas siedziała przy tym radarze – czy tam innym
ustrojstwie, kapitan nie musiał sobie zawracać głowy takimi
drobiazgami – gapiła się w te ekrany i wskaźniki i coś tam
obliczała. No tak, takich zadupiastych planet jak ta, o której
mówił wielebny, nie umieszcza się w bazach danych – a potrafił
podać tylko jej przybliżone te... no... kołordynaty. Dlatego
Andrea musiała siedzieć przy kompie dzień i noc, żeby nie
przegapić aż w zasięgu pojawi się coś pasujące do opisu tego
sekciarza. Mervel widział, że dziewczyna słania się na nogach, ma
podkrążone oczy i prawie przysypia – ale gówno to go obchodziło.
Pozwalał jej odchodzić tylko w celu, jak to się mówi –
wypróżnienia. Tylko ona na tym całym statku na tyle się znała na
tym ustrojstwie, żeby wychwycić, co trzeba.
W
tym momencie Andrea podniosła głowę znad panelu. Na jej twarzy po
raz pierwszy od kilku dni pojawiło się ożywienie. Mervel uniósł
się lekko na krześle i wpatrywał się w nią w napięciu.
Przeczuwał, co się stało. Jakimś sposobem reszta załogi też się
zorientowała. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w Andreę. No
oprócz Zakkarina, który przebywał aktualnie w lepszym świecie.
-
Chyba... Chyba ją znalazłam – w końcu wyszeptała nawigatorka.
-
Patrz na kulkę – głos wielebnego dochodził do Marca jakby... z
oddali. Tym razem ich spotkanie przebiegało inaczej... Nie było
żadnego bólu. Żadnego przepytywania (oraz bólu – jakżeby
inaczej – w razie złej odpowiedzi). W sumie to... Jakby... Nic nie
było. Złamas czuł się... jakby śnił? W sumie to w ogóle się
nie ,,czuł”. Nic go nie obchodziło... Miał wrażenie, cały
świat – i on sam – zebrał się w tej małej ołowianej kulce,
która za pomocą swoich sztuczek Torwal umieścił w powietrzu tuż
przed nosem Marca.
-
Obudź się. – zabrzmiało gdzieś w oddali. Chłopak nawet nie
próbował zastanawiać się nad sensem tych słów. Wtem –
ołowiana kulka zniknęła z pola widzenia. Marco otrząsnął się i
rozejrzał dokoła.
Byli
w kajucie, którą wielebny dostał od kapitana. Nie było tu nic,
prócz koi, stolika i dwóch taboretów – pierwszego dnia
Torwal wyrzucił wszystkie inne sprzęty, a także butelki i plakaty
z gołymi babami, które zostały po poprzednim lokatorze. Panował
tu straszny zaduch, a wyłączone oświetlenie nie dodawało
przytulności. Marco poczuł, coś mokrego i zimnego na swoich
przedramionach. Spojrzał na nie - i krzyknął przerażony. Były
całe we krwi, a głębokie szramy ciągnęły się wzdłuż nich.
Torwal, chowając hipnokulkę do płaszcza, stwierdził:
-
Przez ponad godzinę cię torturowałem, a ty się nawet nie
skrzywiłeś. Byłeś nieobecny, błądząc myślami po Pustce...
Wiedziałem, że będzie z ciebie pożytek.
Marco
powoli uniósł dłoń, aby dotknąć swojej głowy. Czuł, że z nią
jest też coś nie tak. Była wygolona na łyso. Błądząc dłonią
po nagiej czaszcze w niektórych miejscach wyczuwał jakąś
szorstkość. ,,Pewnie wymalował mi te swoje znaki” – pomyślał.
W
tej chwili drzwi kajuty się otworzyły i stanął w nich Victor. –
Trafiliśmy na tą planetę! – krzyknął od progu. – Kapitan
mówi, że w ciągu godziny będziemy gotowi do lądowania! – wtem
najwyrażniej zauważył... niecodzienny wygląd Marca. Otworzył
szeroko oczy i z zakłopotaniem podrapał się za uchem zdrową ręką.
- Eeeeee....
To ja nie będę przeszkadzał – stwierdził, cofając się. - Już skończyliśmy. – oznajmił wielebny, wstając ze swojego stołka. – Idziemy – rzucił Złamasowi. – Pora wypróbować cię w praktyce.
-
Kiedy lądowniki będą gotowe!? – darł się na cały statek
kapitan. Z niecierpliwością przemierzał mostek w te i z powrotem i
nie wiadomo, czy jego sapiący oddech był spowodowany irytacją, czy
wysiłkiem, jakim było przenoszenie niemałego ciężaru własnej
tuszy.
-
Niech ten cholerny gówniarz wam pomoże! – krzyczał Mervel na
mechaników. – Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny!
-
Był potrzebny mi, gdzie indziej – dał się słyszeć głęboki,
mocny głos. Do pomieszczenia wszedł Torwal a za nim, nieledwie
kryjąc się w cieniu wielebnego, wlókł się Marco.
-
Hehe. Ciekawie się tam zabawialiście, nie powiem – parsknął
śmiechem Glaukos, wskazując na ,,przyozdobioną” głowę chłopca.
Jednak nikt mu nie zawtórował. Prawie wszyscy bali się narazić
wielebnemu. Choć jedna osoba, nie śmiała się z innego powodu.
Andrea wyrwała się do przodu, w kierunku Marca. – Co on ci
zrobił? – krzyknęła.
-
Zamknij się, głupia babo – warknął kapitan i złapał swoją
siostrę za ramię, pchając ją na ścianę. – Zostaw go. Wkurza
mnie to twoje ciągłe niańczenie go! Nie rozczulaj się teraz nad
nim, musi być twardy jak ma zrobić to, o czym gadał wielebny!
- Zostawisz
ją – stwierdził Marco.
- Co ty
pieprzysz, Złamas? – warknął kapitan idąc w kierunku chłopca.
-
Stawia się, bo myśli, że ktoś się wystraszy jego imidżu –
znowu zażartował Glaukos.
Marco
uśmiechnął się z satysfakcją. Wiele razy stawał w obronie
Andrei, kiedy Mervel się na niej wyżywał. Ona zresztą
odwzajemniała mu się tym samym. Zawsze to się kończyło tym samym
– obrywali oboje. Ale tym razem miał asa w rękawie.
-
On – wskazał na Torwala – mówi, że jestem do czegoś potrzebny
na tej planecie. Potrzebujecie mnie. A ja się nie ruszę, jak nie
przeprosisz Andrei i nie obiecasz, że więcej jej nie uderzysz. Aha.
– uśmiechnął się mściwie – I że nigdy nie nazwiesz mnie
Złamasem!
- Ja cię
nauczę moresu! – ryknął kapitan.
-
To bez sensu – stwierdził Torwal. – Dzięki moim rytuałom
osiągnął już taki stan, kiedy ból go nie dotyczy. Nie zmusisz
go. Po prostu zrób co mówi. Nie chcę tracić czasu. Bardzo nie
chcę.
Mervel
odchrząknął. – No dobra. Więc... Ten. Tego.... Przepraszam.
Nigdy więcej jej nie uderzę. I nie nazwę cię Złamasem....
Obiecuję. Zadowolony?
- Taaa –
mruknął Marco.
Glaukos
wybuchnął śmiechem, obnażając swoje ostre kły. – Kapitanie,
tańczysz pan jak ten Pustak ci zagra! – wskazał na Torwala. –
Jak on, albo jego nowy ,,uczeń” sobie zażyczą, żebyś zrobił
striptiz, też się posłuchasz?
-
Skończ z tymi dowcipami, pijawko – oświadczył beznamiętnym
tonem wielebny. – Zaczynają być... irytujące.
Na
bladej twarzy Glaukosa pojawił się lekceważący uśmiech.
-
A ty skończ z tym szpanem, oszołomie. Ja się ciebie nie boję.
W
odpowiedzi Torwal położył rękę na czymś, co miał przypięte do
pasa – i co wyglądało, jak rękojeść miecza – tylko, że na
rękojeści się kończyło, ostrza nie było.
-
Eeee... Glaukos – mruknęła Helena. – Może weź go nie drażnij?
– powiedziała i odsunęła się o krok od swego chłopaka. Inni
już wcześniej zaczęli się oddalać. Wokół mężczyzny zaczynało
się robić pusto.
Jednak
on nie tracił rezonu. – Dajcie spokój! – krzyknął. – Czego
się boicie? Mało to frajerów chodzi z samymi rękojeściami, żeby
szpanować i straszyć naiwniaków?
W
tym momencie Torwal wyszarpnął zza pasa wspomniany przedmiot i
błyskawicznie wyciągnął do przodu rękę, machając nim przed
Glaukosem, po czym znów wsadził ją za pas. Cały ruch trwał chyba
mnie niż sekundę. Pozornie nic się nie stało. Glaukos dalej stał
z dwriącym uśmiechem. Już miał zamiar triumfalnie stwierdzić, że
miał rację i broń wielebnego jest lipna, już otworzył usta...
Ale nie był w stanie nic powiedzieć. Na jego szyi, na tej
wysokości, na jakiej zamachnął się Torwal, pojawiła się
cieniutka, krwawa linia, a po chwili głowa Glaukosa osunęłą się
z szyi, spadając z łoskotem na metalową podłogę statku. Jego
ciało natychmiast poszło w ślad czerepu. Wszyscy patrzyli z trwogą
na wielebnego. Ci, którzy co nieco słyszeli o Nihlistach, teraz nie
mieli wątpliwości, że to co Torwal nosi za pasem to puste ostrze –
jedno z tych, które Nieistota wykuwa z czystego niebytu gdzieś w
mrocznych kazamatach podziemi Czarnego Słońca. Niektórzy z
załogantów dopiero teraz uświadomili sobie, w jakie gówno
wdepnęli, kiedy kapitan zgodził się na interesy z tym Czarnym
Inkwizytorem.
-
Nie stać. Nie patrzeć się. – powiedział Torwal, przerywając
milczenie. – Sprzątnąc to truchło. Dalej się szykować. –
wiedział, że teraz ma bezwzględny posłuch u najemników.
Wszyscy
pośpiesznie ruszyli do swych zajęć. Semblle i Helena, (która lekko
pociągała nosem, a łzy rozmyły jej krzykliwy makijaż). Marco,
oparty o brudną, zimną ścianę, patrzył na to obojętnym
wzrokiem. Glaukos zawsze był pierwszy do dokuczania. Marco nie
żałował go, o nie.
-
Stój spokojnie. – usłyszał zatroskany głos Andrei, która
kucnęła koło niego. – Zdezynfekuję ci te rany i opatrzę je...
Co ten fanatyk ci zrobił... – mruczała zajmując się rękoma
chłopca. – Bardzo boli?
- Wcale. –
stwierdził Marco.
- Nie
musisz udawać.
- Ale to
prawda. – odpowiedział. Bo tak właśnie było.
-
Mój dzielny chłopiec – ze łzami w oczach powiedziała Andrea,
przytulając go lekko. Marco bez zastanowienia przywarł do niej,
ciesząc się tą krótką chwilą bliskości, zanim będzie musiał
ruszyć wykonywać dla Torwala jego spaczoną misją. Andrea była
jedyną osobą, którą lubił – ba, nawet więcej. Gdyby był parę
lat starszy, pewnie pokochałby ją beznadziejną, niemożliwą do
zrealizowania miłością. (Choć i bez tego uważał, że jest
najładniejszą kobietą we wszechświecie.) A tak... starsza od
niego o kilkanaście lat Laszamarka była dla niego kimś pośrednim
pomiędzy starszą siostrą a przybraną matką. Od kiedy banda
najemników Mervela przygarnęła go jako kilkuletniego brzdąca
(,,Przyda się takie małe, co się wszędzie wślizgnie”) Andrea
była jedyną osobą, która okazywała mu choć odrobinę ciepła.
Opatrywała go zawsze, kiedy kapitan albo ktoś z ekipy mu przywalił.
Obcierała mu łzy, kiedy traktowali go jak śmiecia. Kiedy był mały
zawsze kołysała go do snu.
I
nigdy, przenigdy, nie nazwała go ,,Złamasem”.
Nawigatorka,
przytuliła go mocniej i przysunęła swoją twarz do jego, tak że
jej ciemne włosy łaskotały go w policzek. – Posłuchaj... –
zaczęła szeptać mu do ucha – Gdybym tylko mogła, zrobiłabym
wszystko, żebyś nie musiał iść na tą planetę... Ale teraz
nigdzie nie możemy uciec. Kiedy tylko to się skończy... Choćby
nie wiadomo co... W najbliższym porcie uciekniemy. Mervel nie zdaje
sobie sprawy co zrobił... Wszedł w układ z Nihilistą. Władze
Paktu nigdy mu tego nie darują. Cała załoga zgnije w lochach
Prawdziwej Inkwizycji. Dobrze, że te szpetne malunki co ci zrobił,
to tylko farba, nie tatuaże. Zmyję ci je, włosy odrosną...
Znikniemy gdzieś. Za naszą część nagrody zaczniemy nowe życie.
A jak nie dostaniemy - i tak uciekniemy. Tylko proszę... Nie daj się
zabić. Proszę. – Andrea pocałowała go w czoło i wstała. Po
jej błękitnoskórych policzkach płynęły łzy, a na białym
kombinezonie było kilka plam krwi z ran na rękach Marca, które
przed chwilą opatrzyła.
- Lądowniki
gotowe! – dał się słyszeć piskliwy głos Kramera.
- Wszyscy
do mnie – wrzasnął w odpowiedzi kapitan. – Pora na odprawę.
- Chodźmy
– uśmiechnęła się słabo Andrea.
Kapitan
Mervel leciał skulony w kapsule lądownika. Generalnie te pojazdy
służyły dwóm osobom naraz – ale do tej nie zmieścił by się
nikt inny. Laszamar byl dosyć otyły, a jeszcze objętości dodawał
mu wyszabrowany na jakimś pobojowisku pancerz bojowy, który
zakładał na każdą akcję. Co prawda – ledwo się niego wbijał,
a pocił się w nim jak w saunie, ale był to mały koszt za względne
poczucie bezpieczeństwa. Mervel, wpatrując się nerwowo w coraz
bardziej zbliżające się połacie zielonej powierzchni planety,
widoczne przez okienko, w myślach powtarzał słowa informacji,
które podał im Torwal.
,,Planetę
zamieszkuje rdzenna ludność. Powinni... Są całkiem dzicy. W
zasadzie zwierzęta. Ale mogą być groźni. Musimy się przedrzeć
do kamiennej budowli w kształcie piramidy. Znaleźć tam wielki,
żółty kryształ. Zabezpieczyć i zabrać. Pierwszy poleci chłopak
– i on pierwszy dotrze do świątyni. Dzięki mocom, które w nim
obudziłem... Przedostanie się pomiędzy tubylcami. Kiedy dorwie się
do kryształu i zrobi, co mu kazałem, tubylcy przestaną być
grożni. Jeśli mu się nie uda – cóż, sam to zrobię.”.
Może
kapitana powinno zastanowić parę rzeczy – na przykład jakim
cudem tublcy - ,,zwierzęta” mogli zbudować świątynię. Albo
jakim cudem ten kryształ ma ich unieszkodliwić... Ale po pierwsze –
wiedział, ze ludzie, którzy wypytują Nihilistów o ich sprawy i
uzyskują odpowiedź, w najlpeszym wypadku do końca życia, co noc
boją się zasnąć – a po drugie, obchodziła go tylko sowita
nagroda w walucie Paktu, jaką Czarny Inkwizytor obiecał.
W
końcu lądownik znalazł się bezpośrednio nad powierzchnią
planety. Autopilot poderwał pojazd (a Mervel poczuł, jak żołądek
podchodzi mu do gardła) aby uniknąć zderzenia z gęsto ją
porastającymi drzewami. W końcu komputer znalazł wolną przestrzeń
i pojazd zarył w ziemi. Melver natychmiast, nie czekając na odczyty
systemu bezpieczeństwa, wcisnął odpowiedni przycisk i właz
lądownika odskoczył. Z niemały wysiłkiem, kapitan wydostał się
z kapsuły. Rozejrzał się dookoła. Pojazd wylądował na bardzo
rozległej polanie, pośrodku puszczy. Wszyscy pozostali – prócz
Andrei i Kramera, którzy musieli zostać na ,,Uśmiechu Losu” na
orbicie – i ich lądowniki już tam były.
-
Tam! – wskazał stojący na lewo Torwal, wskazując coś palcem.
Mervel spojrzał w tamtą stronę. W oddali wznosiła się kamienna
piramida. – Tam jest kryształ! – Na te słowa, wszyscy najemnicy
zaczęli biec. – Szybko, zanim tublycy nadejdą! – Mervel chciał
już wrzasnąć, żeby poczekali na niego, ale na te słowa sam
zaczął szybciej przebierać nogami. A nie było łatwo. Pancerz
bojowy był stworzony dla ciężkiej piechoty, nie dla biegaczy.
Byli
dopiero w połowie drogi, a Mervel był tak zadyszany, że czuł, że
po prostu musi odpocząć. – Ej, zwolnijcie! – krzyknął. – Tu
i tak nikogo nie ma.
-
Fakt! – krzyknął Victor Osiem Palców, który do tej pory biegł
po prawej stronie, niemal przy ścianie lasu. Przystanął i
stwierdził. – Bułka z masłem. Nie ma co się śpieszyć.
Wejdziemy sobie do tego kloca i... – słowa przeszły w krzyk
przerażenia. Z kniei coś wyskoczyło na Victora. Najemnik nie
zdążył nawet wystrzelić, kiedy leżał na ziemii, a
bliskodwumetrowy stwór o pomarańczowym pysku rozdzierał go na
strzępy.
-
Święty Joannesie-Od-Blizn, miej nas w swojej opiece – wymamrotał
kapitan, pośpiesznie się oddalając. Usłyszał terkot karabinka.
To Semble krótką serią zakończył żywot tego czegoś. Stwór
leżał w kałuży krwi – ale i tak wyglądało na to, że zdążył
wykończyć Victora. Co gorsza, z puszczy wyłaniali się jego
pobratymcy.
-
Do piramidy! – wrzasnął Torwal. – Musimy dostać się do
kryształu!
,,Kryształem
miał się zająć Złamas” – pomyślał kapitan. ,,Cholerny
gówniarz, jak zwykle do niczego się nie przydaje...”. Mervel
niemal poczuł, jak jego niebieska krew odpływa z twarzy. Wyglądało
na to, że pozostałe osoby z ekipy nie usłyszały wezwania Torwala,
może przez wściekłe ryki wydawane przez bestie. Semble cały czas
strzelał do nadbiegających stworzeń. Helena miotała swoje noże.
Brego odbezpieczył i miotnął w ich kierunku granat – wybuch
zmiótł kilku, ale kolejni i tak nadciągali. Zakkarin z pianą na
ustach, wymachując mieczami, ruszył do ataku. Kapitan wiedział, że
ten na codzień nieobecny duchem osobnik, w walce jest straszny.
Kiedy był na haju, napędzały go narkotyki w jego żyłach, kiedy
na głodzie – ich żądza. Ale nie na wiele to się zdało. Owszem,
z wysoku wbił jedno ostrze w oko którejś bestii, drugim rozpruł
brzuch jej towarszysza – ale po chwili kilka stworzeń rzuciło się
na niego.Wściekle czerwona, skołutniona czupryna zniknęła pod
plątaniną pomarańczowych ciał.
-
Piekło i Niebiosa – krzyczał Torwal. – Bando idiotów, do
piramidy! Nie macie z nimi szans.
W
końcu najemnicy pojęli aluzję. Zaczęli biec – a na czele
Mervel, który przez cały czas posuwał się do przodu w swym
ciężkim skafandrze. Jednak bestie były szybsze. Kątem oka Kapitan
zauważył jak jedno ze stworzeń jednym zamachem szponiastego łapską
urywa głowę Bregowi i odrzuca ją do tyłu. Po chwili usłyszał
krótki pisk Helenie. Ją chyba też dostały. Choć kapitan bał
się, musiał się odwrócić.
Faktycznie,
dziewczyna leżała bez życia pod nogami jednego ze stworów. Jej
dośc skąpy ubiór teraz byl całkiem rozszarpany... Podobnie jak
ciało. Inna bestia właśnie złapała Pałkarza za nogę i
wymachiwała potężnie zbudowanym mężczyzną, niczym szmacianą
lalką. Pałkarz darł się wniebogłosy, zanim stworzenie nie
gruchnęło jego głową o ziemię, zgniatając ją. Leżąca
bezładnie urwana czarna ręką, dowodziła, że Semble’a też
dorwali chociaż nigdzie nie było widać ciała Murzyna. Jedynie
Torwal się trzymał. Wymachiwał swoim pustym ostrzem na prawo i
lewo, niewidzialnymi ciosami odcinając głowy i kończyny
nacierających stworów. Mimo tego, kolejne zacieśniały wokół
niego krąg i wątpliwym było, że przeżyje.
,,Dobrze...
Paskudy zajmą się klechą, a dotrę do piramidy!” – pomyślał
Mervel. Zapomniał, że przecież i tak nie wie, jak aktywować
kryształ. Ruszył, przebierając nogami tak szybko jak mógł. Już,
już... Ledwie kilka kroków brakowało mu do czerniejącego wejścia
do świątyni, kiedy potknął się na kamieniu. ,,Wstanie w tym
cholerstwie zajmie mi kilka minut” – pomyślał z paniką. ,,Mam
nadzieję, że żaden z tych stworów nie...”. W tym momencie
ujrzał nad sobą cień. To był jeden z ,,tubylców”. Pochylił
nad Mervelem swój, przypominający tygrysi, pysk. W pierwszej chwili
kapitan jęknął z frustracją – los był taki niesprawiedliwy,
żeby gubić niemal na progu ocalenia! Jednak po chwili już tylko
krzyczał. Najpierw kiedy potężne szpony zdzierały z jego ciała
blachy pancerza – potem, kiedy zdzierały z kości skórę i mięso.
Pokryty
krwią (zarówno tubylców, jak swoją), kolekcją blizn powiększoną
chyba dwukrotnie i szatą w strzępach, Torwal wszedł do wnętrza
świątyni. Walka była ciężka, ale z łaski Pustki, udało mu się
tu dostać. Tym lepiej, że tubylcy wykończyli najemników. To
zaoszczędziło wielebnemu trudu ich wykończenia po akcji. Poza tym,
naocznie przekonał się, że kryształ nie jest już potrzebny na
tej planecie. Kiedyś tutejsi mieszkańcy mieli wysoko rozwieniętą
kulturę – teraz byli jedynie dzikimi bestiami. Ta świątynia to
niejedyny pomnik ich dawnej chwały – Torwal wiedział, że gdzieś
lesie kryją się wielkie miasta – teraz zapewne opustoszałe.
Taaaak... Niewątpliwie ta planeta została dotknięta Zmianą. Niech
pobłogosławiona będzie Zmiana!
Torwal kroczył korytarzami świątyni, podziwiając malunki na ścianach.
Wszędzie roiło się od Symboli Zatracenia, Wszystkoniewidzących
Ócz i Piekieł Niebios. Zauważył nawet na jednej ze ścian piękne
malowidło z cyklu Lord Lecante W Całej Swej Chwale. Jak widać,
emisariusze Nieistoty wykonali tutaj kawał dobrej roboty...
W
końcu stanął w głównej komnacie. Nie było tu żadnych otworów
w ścianach i niemal całą salę spowijał mrok. Oprócz środka,
gdzie na podeście stała rozgałęziony, żółty kryształ, spowity
lekką poświatą. Torwal podszedł do niego. Zdawało mu się, że w
ścianach obiektu widzi, jakby przewijające się zarysy mordowanych
członków załogi ,,Ostatniej Szansy” – oraz tubylców. A kiedy
wytężył zmysły, miał wrażenie, jakby na granicy słuchu,
rozbrzmiewały nikłe echa wściekłych ryków i okrzyków bólu.
Tak, wiedział, że takie kryształy karmią się strachem,
cierpieniem, nienawiścią i innymi emocjami. W końcu skądś
musiały brać swą moc do Zmieniania istot w swym otoczeniu. Niech
pobłogosławiona będzie Zmiana!
Po
namyśle Torwal doszedł do wniosku, że jednak źle się stało, że
choć część najemników nie ocalał. Przydałby się ktoś, by mu
pomógł zatargać to do lądownika.
W
tej chwili usłyszał dźwięk kroków na kamiennej posadzce.
Odwrócił się. Z ciemności, które skrywały obrzeża komnaty,
wychynął Marco. Obojętnie patrzył na Torwala.
-
Dobrze, że przeżyłeś. – stwierdził wielebny. – Pomożesz mi.
– z lekkim powątpiewaniem spojrzał na wątłego dzieciaka – ale
zawsze lepsze to, niż nic. – Tylko powiedz mi, skoro tu dotarłeś
przed nami, zgodnie z planem, czemu nie aktywowałeś kryształu?
- Aktywowałem.
– odpowiedź była krótka.
- Więc...
Więc kiedy przejąłeś kontrolę nad tubylcami, zamiast ich
uspokoić napuściłeś na swych towarzyszy ze statku? No tak, z
tego co wiem, nie traktowali cię zbyt dobrze. W sumie prawidłowo
zrobiłeś. – stwierdził Torwal. – Zemsta jest jedną z
motywacji, które pomagają zrozumieć, że istoty – i same
istnienie – są nic niewarte i które umożliwiają pojęcia prawdziwych nauk
Nieistoty. To kolejny krok na drodze, abyś stał się jednym z nas.
Ale teraz – pomóż mi z tym kryształem.
W
niczym ci nie pomogę. Ty też nie traktowałeś mnie zbyt dobrze. –
odpowiedział chłopak.
- Kiedyś
zrozumiesz, że cierpienie, które ci zadałem jest niczym wobec
ogromu bólu, jaki przenika wszechświat. – tłumaczył Torwal. –
On jedynie ci pomoże zrozumieć bezsens istnienia. Powtarzam –
pomóż mi z tym kryształem. Potem wrócimy na statek, zmusimy tego
dziada i dziewuchę, by polecieli na jedną z planet kontrolowanych
przez Armię Mrocznego Oświecenia. Potem ich zabijemy – a ty
będziesz mógł dokończyć swoje szkolenie. - Obojętność
została zastąpiona na twarzy Marca przez czystą nienawiść.- Nie skrzywdzisz Andrei! – warknął. – Nie pozwolę!
Torwal
pokręcił głową w rozczarowaniem. – Widzę, że przywiązanie
zbyt mocno cię pęta. Błędem było marnowanie na ciebie czasu.
Nigdy nie zostaniesz Czarnym Inkwizytorem. A w każdym razie ja nie
mam czasu, by cię do tego... przekonywać. – wielebny wyciągnął
rękojeść pustego ostrza. – Jakoś sobie sam poradzę z tym
kryształem.
Jednak
zanim zdążył zadać cios, Marco machnął ręką. W ciemności
wychynęła szponiasta łapa, która wytrąciła z dłoni Torwala
rękojeść. Po chwili kilka innych ramion wciągnęło go w
ciemność. ,,Zapomniałem, że ich wciąż kontroluje” – zdążył
pomyśleć, zanim osiągnął cel swojej egzystencji – Pustkę.
Marco
usiadł na stopniu podestu. Wokół niego zaczęły się gromadzić
stwory. Nie zwracał na nie uwagi. Myślami był daleko. Gdzieś tam
Andrea czeka na sygnał. Czeka na niego. Miał nadzieję, że uzna,
że wszyscy zginęli i nie będzie go szukać. Wiedział, że nie
może się z nią spotkać. Torwal nie miał racji. Marco mógł się
stać jednym z Czarnych, o których wspominał, a których chłopiec
wiedział z opowieści, jakimi raczyła go jego błękitnoskóra
przyjaciółka. Tak naprawdę aż tak nie nienawidził ludzi z
,,Uśmiechu Losu”, żeby ich mordować. No, może kapitana. Ale...
Ale te rytuały Torwala coś w nim zmieniły. A kiedy stanął koło
tego kryształu... Dziwne... Paskudne obrazy i słowa same pchały mu
się do głowy. Były w nich różne rzeczy. Byli tam pozabijani
załoganci... Był on sam, już dorosły, jako potężny wojownik,
wódz i czarnoksiężnik, podbijący planety... I niszczący je.
Wreszcie respektowany... ale i znienawidzony.
W
tych obrazach był też on sam, zabijający Andreę. Głosy mówiły,
że przecież gdyby się postarał, już dawno mogłaby go uchronić
przed razami i obelgami ze strony swego brata. Że w gruncie rzeczy
jest tak samo nic niewarta, jak wszyscy. Ze tak samo jak wszyscy,
zasługuje na karę.
Marco
nie potrafił się powstrzymać przed wydaniem tubylcom rozkazu, by
wymordowali najemników. Czy będzie potrafił powstrzymać się
przed zrealizowaniem tych innych wizji? Wolał nie sprawdzać.
Pozostanie tu, razem z tymi bestiami. Tutaj zdechnie on, i te zło,
które się zalęgło w jego głowie.
Chłopiec
skulił się, obejmując kolana i zaczął płakać. Z kąta
dochodziły odgłosy szczękania i przeżuwania. To jego nowi
towarzysze ucztowali na ciele Torwala.
Fajne opowiadanie, chociaż ,,Moc Zaufania” spodobała mi się bardziej. Sam miałbym spory problem z zamknięciem historii z nie tak znów małą liczbą wyrazistych postaci w tak krótkiej formie.
OdpowiedzUsuńRozumiem, że ten Torwal (podobnie jak cały jego ,,zakon”) celowo jest tak przerysowany?
Swoją drogą, sam miałem kiedyś pomysł na coś podobnego do pustych ostrzy, ale one miały nazywać się Widmowe Ostrza i działać inaczej: żywym istotom nie robiłyby żadnej krzywdy, natomiast cięłyby duchy, niewrażliwe na zwykłą broń. Nie były też powiązane ze złem, wręcz przeciwnie, często używane przez dobrych bohaterów do walki z duchami kontrolowanymi przez nekromantów.
Zauważyłem jeden istotniejszy błąd: Klaudia zmienia imię na Helenę, a Torwal w jednym momencie jest wspomniany jako Geirdo, poza tym jakieś tam drobne literówki. Dobrze, że napisałeś że to Twój starszy tekst, bo moim zdaniem widać postęp w tych nowszych ;)
"Rozumiem, że ten Torwal (podobnie jak cały jego ,,zakon”) celowo jest tak przerysowany?"
OdpowiedzUsuńZależy w jakim sensie.
Błąd z imionami już poprawiłem, dzięki za wskazanie.
,,Zależy w jakim sensie.”
OdpowiedzUsuńChodzi mi m.in. o jego wygląd (swoją drogą, jeśli członkowie tej sekty nie ukrywają swojej tożsamości, tylko noszą się tak, że z daleka widać, kim są, to jakim cudem Inkwizycja jeszcze ich wszystkich nie wytropiła?).
Poza tym fragmenty takie jak ,,puste ostrze – jedno z tych, które Nieistota wykuwa z czystego niebytu gdzieś w mrocznych kazamatach podziemi Czarnego Słońca” czy ,,Wszędzie roiło się od Symboli Zatracenia, Wszystkoniewidzących Ócz i Piekieł Niebios. Zauważył nawet na jednej ze ścian piękne malowidło z cyklu Lord Lecante W Całej Swej Chwale” wydają mi się przesadzone. Domyślam się, że Twoim celem było wzbudzenie ,,mrocznego klimatu”, ale w takich sytuacjach chyba lepiej zachować pewną powściągliwość, by Ci Źli nie zaczęli wyglądać karykaturalnie. Oczywiście, to jest bardzo uznaniowe, ale moim zdaniem lepiej Ci to wyszło w innych tekstach, np. ,,Ląd Ostateczny”, ,,Moc zaufania” czy tamtym o nekromancie.
Hasło ,,Niech pobłogosławiona będzie Zmiana!” wydaje mi się bardziej pasować do czcicieli Chaosu z Warhammera – w końcu to z ich perspektywy pożądanym stanem jest nieustająca się Zmiana wszystkiego. Do nihilizmu wydaje się bardziej pasować coś w stylu ,,Niech nie będzie niczego”, czy ,,Nic nie ma sensu”.
Niemniej, sam koncept tych Nihilistów wydaje się ciekawy i chętnie dowiem się o nich czegoś więcej.
"Chodzi mi m.in. o jego wygląd (swoją drogą, jeśli członkowie tej sekty nie ukrywają swojej tożsamości, tylko noszą się tak, że z daleka widać, kim są, to jakim cudem Inkwizycja jeszcze ich wszystkich nie wytropiła?)"
OdpowiedzUsuńTorwal przebywa wśród kosmicznych piratów, którym niekoniecznie po drodze z Inkwizycją.
Nie będę tu robił suchego wykładu na temat tego, czym są Nihiliści, bo może kiedyś jeszcze rozwinę ten wątek, gdy się przeproszę z "science'-fiction (generalnie, świat fantasy, na którym teraz się bardziej skupiam, ma być w pewnym sensie powiązany z tym światem sf... choć nie do końca wiem jak, bo koncepcja cały czas ewoluuje). Ale przyznaję, że mogą przypominać chaosytów (i może też dlatego na razie nie będę rozwijał tego tematu, dopóki nie "dopracuję" ich na tyle, żeby stali się bardziej oryginalni). To znaczy - z tego cyklu mam jeszcze jedno opowiadanie, ale przed wrzuceniem na bloga będę musiał pewne jego fragmenty mocno przeredagować, bo wypadają strasznie, eeee, psychologicznie niewiarygodnie.
Powiem tak - przyznaję, że to jeden z moich słabszych tekstów (nie to, żebym inne uważał za wybitne dzieła, ale nawet w takim gronie są utwory lepsze i gorsze). Wrzuciłem go, bo chyba mimo wszystko, nie jest zupełnie tragiczny, a co ma się kisić w "szufladzie".