– Patrzaj, kto przyszedł – burknęła Magda do swojej kumy Dagny.
Młodsza kobieta uniosła wzrok sponad grządki warzyw, którą pomagała
pielić.
– No co? – Wzruszyła ramionami. – Co tydzień przyłazi, zapasy kupić.
Obie
kobiety – ciemnowłosa gospodyni nieco przy tuszy i młoda jasnowłosa
dziewczyna – patrzyły na miejscowego zielarza. Brodaty i długowłosy
mężczyzna właśnie rozmawiał z jednym z chłopów. Obaj stali kilkanaście
kroków od obejścia Magdy.
– A juści! – warknęła gospodyni. –
Sam ani nie sieje, ani nie zbiera. Nic nie robi, jedno swoje czortostwa
odprawia! Jeszcze jaki zły urok się z nim do wioski przypałęta.
Dagna
pokręciła głową. Wiedziała, że od śmierci Józwy, męża Magdy, kobieta
jest cięta na znachora. Chłopina zielarz starał się, ale widać na Józwę
przyszła pora i nic wskórać nie mógł.
– Może weź łopatę przynieś,
bo te chwasty mocne korzenie mają, psiajuchy – powiedziała Dagna, w nadziei, że to odwróci uwagę kumy od zielarza. Ale Magda już była
w swoim żywiole.
– Wracaj do swojej chałupy, nie strasz porządnych
ludzi! – krzyknęła w stronę znachora. – A jak głodnyś, to naparz se
swoich ziółek i zagryź ropuchą, czarowniku!
Kilku przechodzących
obok parobków zarechotało. Jeden z nich splunął niemal pod same nogi
zielarza a potem nakreślił w powietrzu kołomir.
Znachor nie
zaszczycił ich nawet spojrzeniem. Już przywyknął. Kiedy pomógł uleczyć
jakiegoś człeka lub zwierzę, ludzie z wioski przez parę dni kłaniali mu
się w pas. Ale potem zapominali. Znowu zaczynały się kpiny, spojrzenia
spode łba. Bo co to za chłop, co ziela warzy? Przeważnie tym się stare
baby zajmują przecież. Zresztą, przylazł nie wiadomo skąd, nie wiadomo
dlaczego, nawet nie wiedzieli, jak się nazywał… A nikt przecież nie lubi
jak obcy się kręcą koło domu.
Medyk ciągnął rozmowę z rolnikiem. W
końcu stanęło na tym, że chłop otrzymał maść na odciski (widać mu
dokuczały), a zielarz – worek rzepy. Ale to już Magdę niespecjalnie
interesowało. Wróciła do pracy i zapomniała chwilowo o znienawidzonym
znachorze. Z pomocą Dagny szło jej niezgorzej. A utrzymanie ogródka
w dobrym stanie było bardzo ważne. Kiedy Józwie się zmarło, Magda
musiała sprzedać ten kawałek pola, który mieli – sama nie dałaby rady go
obrabiać, na parobka pieniędzy nie miała, a Sławek był jeszcze za mały,
żeby orać. Ale dzięki pieniądzom ze sprzedaży ziemi, temu co Sławek
dostawał za pasanie gęsi sołtysa i warzywom zbieranym z ogródka, jakoś
przędli.
Z pomocą Dagny gospodyni zakończyła pielenie nim
słoneczko zaszło. Magda chciała podziękować przyjaciółce za pomoc,
zapraszając ją na kubek nalewki (jeszcze Józwa ją kupił, do tej pory
trochę zostało), ale młodsza kobieta podziękowała, tłumacząc, że musi
wracać do swojej chałupy, przygotować chłopu coś do jedzenia, nim ten
wróci z roboty.
Kiedy Dagna sobie poszła, Magda usiadła na
ławeczce przed domem, żeby chwilę odpocząć. Otarła pot z czoła, a potem
uniosła wzrok spoglądając przed siebie, ponad płotem. Na jej zmęczonej
twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Natychmiast wstała i ruszyła
w stronę płotu. Do obejścia właśnie dziarskim krokiem, pogwizdując pod
nosem i wywijając kijaszkiem, wkraczał Sławek. Na głowie jedenastolatka
(znaczy chyba jedenastolatka… Magda nie była pewna, trza by spytać
wielebnego) tkwił nieco powyginany słomkowy kapelusz.
– Mamo! –
krzyknął chłopiec, przerywając gwizdanie. – Dzisiaj jakiś kundel chciał
napaść gąski, to rzuciłem w niego kamieniem, aż uciekł! Sołtys był
niedaleko, wszystko widział! Pochwalił mnie i dał to! – w głosie Sławka
słychać było dumę, a na jego wyciągniętej dłoni widać było trzy
miedziaki. Nie było to dużo, ale była to połowa zwykłej tygodniówki,
jaką sołtys wypłacał gęsiopasom. Dzieciak miał z czego być dumnym…
Chyba, że sołtys odliczy mu te trzy miedziaki na koniec tygodnia… ale
chyba nie, stary nie był taką świnią.
– Dobrześ się spisał,
zajączku – Magda chętnie by pogłaskała syna, ale nie chciała ściągać mu
kapelusza. Kiedyś należał do Józwy, wyglądało na to, że chłopak jest do
niego przywiązany. – Biegnij do domu, zaraz zagrzeję zupę, to sobie
podjesz.
Sławek wbiegł do chałupy. Matka już chciała ruszyć za
nim, kiedy usłyszała chrząknięcie za swoimi plecami. Odwróciła się. Tuż
obok płotu stał znachor.
– Taki syn to szczęście. Zdrowy i pracowity. Niedługo będzie miała pani z niego prawdziwą pociechę – oświadczył zielarz.
Magda
przez chwilę zastanawiał się, czyby nie odesłać medykusa w czorty, ale
w końcu poprzestała na pogardliwym prychnięciu. Nie miała ochoty
zaczynać teraz kłótni, musiała iść do syna.
– Chyba, żeby coś mu
się stało. Szkoda byłoby – z zadumą w głosie ciągnął znachor. Sięgnął do
jednego z woreczków, które miał uwiązane u pasa. Rozwiązał go a potem
wysypał odrobinę zawartości na dłoń, którą wystawił w stronę Magdy.
Gospodyni wbrew własnej woli podeszła, aby się przyjrzeć. Na dłoni
zielarza widniała garstka szarego popiołu.
– Słyszałem kiedyś
o zaklęciu, które sprawia, że płuca człowieka zaczynają wypełniać się
takim prochem – powiedział znachor. – Ofiara krztusi się i kaszle
z całych sił, aż mięśnie i gardło zaczynają ją boleć, próbując usunąć
kurz, ale to nic nie daje, bo jego wciąż przybywa… Aż ofiara umiera
przez uduszenie. Straszna śmierć, straszne zaklęcie. Ale ktoś,
doprowadzony do ostateczności mógłby się nim posłużyć. Na przykład,
jeśli jakaś osoba utrudnia mu życie, próbując zamienić je
w piekło ciągłymi przytykami i nastawianiem ludzi przeciwko niemu…
Mógłby się zemścić, rzucając czar na tą osobę… Albo jednego z jej
bliskich…
Zielarz milczał przez chwilę. A potem odwrócił dłoń,
wysypując popiół na ziemię, gdzie zmieszał się ze zwykłym kurzem. Na
jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
– Ale miejmy nadzieję, że
do tego nie dojdzie, prawda? Moje uszanowanie i pozdrowienia dla pani
syna. Niech zdrowy rośnie. – Mężczyzna skinął lekko głową, a potem
odszedł.
Magda stała jak słup soli, przygryzając z trwogi
i zdenerwowania wargi. Czy znachor pierniczył, tylko po to, żeby dała mu
spokój… Czy może naprawdę mógł zrobić to, o czym gadał? To mógł być
prawdziwy magik. Gadał jak miastowy, albo i jakiś pan, znał się na
leczeniu, trzymał się z dala od wszystkich… Po co taki wykształciuch
osiadł na zapadłej wsi? Może ukrywał się przed Inkwizycją, albo swoimi
diabelskimi kamratami.
Magda ruszyła szybkim krokiem w stronę chaty, aby sprawdzić, czy nic nie stało się Sławkowi.
Chłopiec siedział na stołku za drewnianą ławą służącą za stół i majtał nogami.
–
Mama? Co z tą zupą? Podpalać? – jak tylko gospodyni przekroczyła próg
dał się słyszeć cienki głosik. Kobieta przełknęła ślinę, a potem
odparła:
– Nie, synek, zaraz sama podpalę.
Jej usta były wykrzywione w uśmiechu, ale gdyby ktoś spojrzał jej w oczy, dostrzegłby niepokój.
Minął
jakiś miesiąc. Przez ten czas Magda żyła w ciągłym niepokoju. Niemal
każdej nocy zrywała się ze snu, żeby sprawdzić, czy ze Sławkiem wszystko
w porządku. Pewnego dnia, kiedy zaczął kaszleć, niemal nie zmarła na
zawał. Dzięki Stwórcy okazało się, że to tylko zakrztuszenie kawałkiem
chleba. Myślała nawet o tym, żeby kazać synowi zaprzestać pasania gęsi,
żeby cały dzień mieć go na oku.
W tym czasie parę razy zdarzyło
się jej natknąć na znachora, głównie kiedy przychodził kupić coś do
jedzenia, a raz gdy odwiedzał chorego. Nie odzywała się do niego ani
słowem, ale rzucała zaniepokojone spojrzenia. Za pierwszym razem
odpowiedział jej lekkim uśmiechem, potem przestał zwracać uwagę na
gospodynię.
W końcu Magda uznała, że znachor jest okrutny, ale uczciwy. Skoro ona dała mu spokój, on nic nie zrobi jej dziecku.
Tak się jej wydawało.
Aż
pewnego dnia wieczorem po powrocie z pastwiska Sławek zaczął kasłać. W
nocy kasłał tak, że nie mógł spać. Kasłał tak, jakby miał wypluć własne
płuca.
Następnego dnia koło południa sołtys zajrzał do chałupy,
spytać, czemu Sławek nie przyszedł na pastwisko. Chciał zrobić awanturę,
ale kiedy usłyszał, jak chłopakowi w środku rzęzi, tylko pokręcił głową
i wyszedł. Koło południa przyszła Dagna. Pogadała trochę ze Sławkiem.
Młoda i wesoła ,,ciocia Dagna" zawsze potrafiła rozweselić chłopca.
Nawet przez chwilę udało jej się go uspokoić, nawet zaczął się śmiać.
Ale szybko śmiech przeszedł w kaszel przerywany płaczem i pojękiwaniem.
–
Żal serce ściska, jak patrzę jak się męczy – powiedziała Dagna do
Magdy. – Musisz iść do znachora, bo dzieciak całkiem zmarnieje.
Magda
wiedziała, że kuma ma rację. Wyciągnęła spod ławy garnek, gdzie
trzymała miedziaki na czarną godzinę. Wysypała wszystkie i zawinęła
w chustkę.
– Idę do zielarza. Posiedzisz ze Sławkiem? – poprosiła kumę.
– Pewnie… Ale, jakże to tak? – zdziwiła się Dagna. – Jak znachor ma go wyleczyć, jak go nie obejrzy?
– Nie chcę dzieciaka męczyć, może da radę namówić znachora, coby przyszedł tutaj go obejrzeć – skłamała Magda.
– A, spróbować możesz – kiwnęła głową młodsza kobieta.
Tak
naprawdę Magda uważała, że nie ma potrzeby, aby zielarz oglądał Sławka.
W końcu dobrze wiedział, co dolega chłopcu… Sam to na niego zesłał.
Kobieta
wyszła z chaty. Ruszyła przez wioskę. Mijając niewielką, pomalowaną na
biało świątynię, skłoniła głowę prosząc w duchu Stwórcę, aby ochronił
jej dziecko i zmiękczył serce czarownika tak, aby ten cofnął klątwę.
Ktoś mógłby rzecz, że prawdziwie wierząca osoba nie powinna nawet myśleć
o paktowaniu z czarnoksiężnikiem, ale tego typu wątpliwości nie
zaprzątały Magdzie głowy.
Gospodyni opuściła wioskę. Po chwili
zagłębiła się w las. Nie bała się zbójców – w tych okolicach rzadko się
pojawiali, w pobliżu nie było żadnego szlaku handlowego, na którym
mogliby grasować. Jeśli już czegoś się obawiała, to dzikich zwierząt. I
innych stworzeń… Magda pamiętała, jak jej dziadek czasem opowiadał, że
niegdyś w borze zamieszkiwał pewien straszliwy bies. Każdej nocy można
było słyszeć jego ryki, a każdy kto zapuszczał się w las ginął od
szponów potwora. Co gorsza, zimami, w czasie długich mroźny nocy bestia
podchodziła aż pod zabudowania wioski, porywając ludzi i zwierzęta.
Dopiero pewien błędny rycerz zaopatrzony w ostry miecz, lśniącą zbroję
i naręcze świętych relikwii dał radę paskudzie.
Magda nie
wiedziała, czy dziadek mówił prawdę – raz, dlatego, że sam przecież nie
widział nigdy biesa, całą historię słyszał od swego własnego dziadka –
dwa, dlatego, że zawsze kiedy o tym opowiadał miał mocno w czubie. Tak
czy inaczej, ludzie gadali, że w głębi lasu wciąż roi się od
pomniejszych czorcich stworów. Dlatego też Magda miała nadzieję, że uda
się jej wrócić do domu przed zmrokiem, porą upiorów i potworów.
Gospodyni
zapuszczała się coraz głębiej w las. Drzewa i krzewy rosły dookoła
coraz gęściej. Kobieta dostrzegła coś białego leżącego na ziemi – kiedy
zrozumiała, że to czaszka, ze strachu wykonała kołomir. Na szczęście, po
chwili oględzin okazało się, że to nie może być czaszka człowieka,
tylko jakiegoś zwierzęcia. Tym niemniej Magdzie nie było wesoło. Wiele
razy widziała kości obgryzione przez wiejskie kundle. Na czaszce były
bardzo podobne ślady. Znaczyło to, że kobieta weszła już na tereny,
gdzie grasują leśne drapieżniki.
Gospodyni zagryzła wargi i ruszyła dalej. Nie mogła dać się strachowi. Jeśli chciała, żeby jej syn przeżył, musiała iść.
Dobrze
znała drogę do chatki znachora, choć minęło już parę lat, odkąd była tu
po raz ostatni. Zdarzyło się jej parę razy odwiedzać to miejsce, zanim
znienawidziła zielarza za to, że ten nie uratował jej biednego Józwy…
Usłyszała
szmer strumyka przebijający się przez zarośla – znak, że zbliżała się
do siedziby medykusa. Faktycznie, po chwili ujrzała niewielką chatkę
stojąca tuż nad rzeczką. Koło domku pasła się koza. Z komina nie leciał
dym. Przez chwilę Magda zwątpiła, czy znachor jest w domu. Ale wtedy
koza przeciągle zabeczała i po chwili drzwi chaty otworzyły się. Stanął
w nich zielarz. Kiedy ujrzał Magdę jego brwi uniosły się w wyrazie
zdziwienia.
– Miałem wrażenie, że nie ma pani zamiaru już nigdy korzystać z moich usług – stwierdził mężczyzna.
Chłopka
przez chwilę wahała się, co ma zrobić, jak odpowiedzieć znachorowi. W
końcu nie wytrzymała napięcia. Padła na kolana u stóp mężczyzny ze łzami
w oczach.
– Proszę, zlituj się! – załkała. – Zabrałeś mi męża, nie zabieraj mi dziecka! Tylko ono mi zostało.
Mężczyzna wpatrywał się w nią nieodgadnionym wzrokiem. W końcu zdecydowanym tonem rozkazał – Wstań. I wejdź do środka.
Kobieta
wstała, skrajem rękawa wytarła łzy, a potem ruszyła za zielarzem w głąb
chatki. Jak tylko weszła, rozejrzała się dookoła. W głębi ducha musiała
przyznać, że nie wyglądało to na siedzibę mrocznego czarnoksiężnika. Ot,
wnętrze zwykłego domu. Stół, parę krzeseł, ława do spania, kominek pod
ścianą. W gruncie rzeczy jedynie półka, na której ustawiono kilka
książek oraz pęki ziół suszące się nad paleniskiem świadczyły o tym, że
mieszka tu ktoś inny niż zwykły kmieć.
Poza tym, trochę śmierdziało kozą.
Zielarz
odsunął krzesło od stołu i stał tak, trzymając oparcie. Magda przez
chwilę nie wiedziała, co ma zrobić, ale w końcu zrozumiała, że mężczyzna
chce, aby usiadła. Kiedy to zrobiła, znachor zajął miejsce po drugiej
stronie stołu.
– Nie zabiłem pani męża – oświadczył. – Po prostu
nie potrafiłem mu pomóc. Proszę mi wierzyć, człowiek, któremu obie nogi
zgniotło na miazgę drzewo nie potrzebuje ingerencji czarnej magii, żeby
umrzeć.
Magda otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale zielarz powstrzymał ją machnięciem ręki.
– Ale mniejsza z tym co było. O co chodzi z pani dzieckiem? Coś z nim nie tak?
Zmieszanie i strach ustąpiły w sercu kobiety miejsca wściekłości.
– Nie bawta się ze mną! Dobrze wiesz, co! – warknęła, unosząc się na krześle. – Twoje czary!
Zielarz wzniósł oczy do góry, a potem westchnął.
– Proszę mi opisać, co się dokładnie dzieje, dobrze? – odparł spokojnym, ale stanowczym głosem.
Coś
w rzeczowym tonie znachora sprawił, że Magda uspokoiła się
i opowiedziała mu o napadach kaszlu, które nękały jej syna. Mężczyzna
wysłuchał, a potem zaczął zadawać pytania:
– Pluje krwią?
– Nie, Stwórcy dziękować, nie!
– Kaszel suchy, czy wilgotny?
– E? – zdziwiła się Magda. Zielarz westchnął.
– Czy jak kaszle, to mu z płuc wychodzi taka… paskudna ślina? Lepka maź.
– Nie… Nie.
Znachor zadał jeszcze kilka pytań, a potem oświadczył:
– Według mnie, to może być zapalenie płuc.
– O matko, nawet nie popiół, tylko żywy ogień! – kobieta zaczęła załamywać ręce.
–
Nie, to się tylko tak nazywa, to taka choroba – uspokoił ją mężczyzna,
wstając i podchodząc do pęków ziół wiszących nad kominkiem. – Niech
chłopak leży i wypoczywa. Niech dużo pije… Niech mu pani zaparzy tego –
znachor położył na stole przed Magdą kilka zasuszonych liści. – Może
pomóc.
– Ja… przepraszam… dziękuję… – zaczęła mamrotać kobieta. – Proszę… – próbowała wcisnąć zielarzowi zawiniątko z pieniędzmi.
–
Nie, nie wezmę tego – odmówił mężczyzna. – Nie chcę pani straszyć, ale
nie wiem czy to, co poleciłem w czymkolwiek pomoże. A poza tym, już
i tak przeze mnie najadła się pani strachu… Przesadziłem. Zachowywała
się pani jak stara pinda – zaśmiał się – ale to nie usprawiedliwia
grożenia życia dziecka… Nie to, żebym miał zamiar je odebrać, tak czy
inaczej. A skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, to… nie to żebym wyganiał,
ale czy nie powinna pani wracać do dziecka?
Magda skinęła głową,
a potem zerwała się z krzesła i ruszyła w stronę drzwi. Ale nie zdążyła
wyjść z chatki. Na zewnątrz rozległo się beczenie kozy. Drzwi otworzyły
się i stanął w nich jakiś mężczyzna. Kawał chłopa, jego łysa głowa
niemal sięgała górnej futryny, a na odsłoniętych ramionach wyraźnie
odznaczały się mięśnie i żyły. Nieznajomy wpakował się do środka,
a w ślad za nim wszedł jego towarzysz – wąsaty człowiek z kordem za
pasem.
– Kim jesteście? – spytał zielarz.
– Prostymi,
pracowitymi ludźmi – warknął łysy. – Doszły nas słuchy, że taki jeden
dziwak lud gusłami tumani. Tośmy pomyśleli, że po sprawiedliwości będzie
mu zabrać dutki, co na ciemnym magostwie zarobił A że mieszka z dala od
ludzi, buc jeden, to sobie pomyśleliśmy, że będzie też łatwo.
Wyglądało na to, że jednak w okolicy są zbóje.
Magda
zrozumiała, że lepiej będzie, jeśli sobie już pójdzie. Ściskając w dłoni
zioła, zaczęła powoli przesuwać się w stronę drzwi.
– Gdzie, babo? – łysy odwrócił się w jej stronę. – Chcesz sprowadzić kogo?!
Ten z kordem zastawił wyjście. Spojrzał na Magdę, a potem położył rękę na głowni oręża.
– Nie, nie, ona nic nie powie, to tylko głupia wiejska kobieta, pozwólcie jej odejść – zaczął prosić zielarz.
–
Zamknij mordę! – Łysy wyciągnął rękę i mocnym pchnięciem dłoni w pierś
odepchnął znachora. Medyk padł obok kominka. Pozbierał się, a potem
przykucnął tyłem do pozostałych, jakby się załamał i czekał na
śmiertelny cios.
– Dobra, gadaj, babo! – pierwszy ze zbirów znowu zwrócił się do Magdy. – Czy kmioty ze wsi dużo płacili temu łachmycie?
Kobieta
nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Zrozumiała, że nie wyjdzie
z tej chatki żywa. A jeśli ona umrze… To Sławek też długo nie pożyje.
–
No mów, durna! – łysy uniósł rękę, jakby chciał uderzyć Magdę. – Bo jak
nie, to cię… – zbir przerwał. Odchrząknął i splunął. – Mów, bo… – tym
razem przerwał mu napad kaszlu. Krztusił się coraz bardziej. Magda
spojrzała na jego towarzysza. Wąsacz już nie blokował drzwi. Padł na
podłogę tuż obok. W jego oczach kobieta dojrzała strach
i niezrozumienie. Nagle bandyta otworzył usta. W pierwszej chwili Magda
pomyślała, że zbir wymiotuje, ale tak nie było. Z ust mężczyzny sypał
się szary proch. Twarz duszącego się człowieka zaczynała przybierać
podobny kolor.
Nagle, poprzez rzężenie cierpiących mężczyzn,
kobieta usłyszała, że zielarz nuci coś pod nosem. Odwróciła się w jego
stronę. Znachor zmienił pozycję. Teraz siedział w kucki, twarzą do
drzwi. Trzymał coś w złożonych dłoniach i wpatrywał się w to, wciąż
nucąc.
Nagle uniósł głowę. Spojrzał na Magdę. Wyciągnął dłoń.
Kobieta dostrzegła, że trzymał w niej kupkę popiołu, zaczerpniętą
z paleniska.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
I wtedy Magda zaczęła uciekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz