Ostatnio mam mało czasu, więc wygrzebuję kolejne teksty z szuflady, to bodajże ostatni, więc nie wiem, co to będzie, jak opublikuję całość... A no właśnie, ponieważ tekst jest długi, a przed publikacją muszę wprowadzić w nim pewne zmiany, na razie wrzucam fragment (nieco mniej, niż połowę). Reszta... za tydzień? Jak Bóg da. (Tak, wiem, że nikt na nią nie czeka).
-
Skończyłem. - Staszek otarł dłonią pot z czoła. Kiedy po chwili
zobaczył swoje odbicie w wypolerowanej blasze leżącej pod ścianą,
uświadomił sobie, że nie był to dobry pomysł. Teraz był nie
tylko spocony, ale i brudny - na czole miał ciemną plamę ze smaru.
Mirkof
przyjrzał się krytycznie naprawianemu przez pasierba pojazdowi. Po
chwili jednak pokiwał łysą głową, a na jego twarzy pojawił się
krzywy uśmiech.
-
Niech będzie. Teraz zabierz się za... - szef warsztatu przez chwilę
się zastanawiał. - Umyj tamten samochód. - Wskazał na stojący
przed pracownią pojazd marki Zefir. - Przecież nie oddamy klientowi
takiego upaćkanego... Tylko wpierw wyczyść ręce, bo jeszcze
gorzej go zafajdasz. - Mirkof zaśmiał się pod nosem.
- Od
kiedy to przykładasz wagę do czystości? - warknął Staszek. -
Przyznaj się, specjalnie wymyślasz mi coraz to nowe prace.
Mirkof
podparł się pod boki i spojrzał na pasierba z góry. Nie było to
trudne, gdyż był od niego sporo wyższy. Szerszy zresztą też.
- A
co? Nie chcesz pracować? Chcesz darmo chleb jeść? I jeszcze
pyskujesz? Chcesz, żeby twoja matka się o tym dowiedziała? Nie? To
przeproś.
Staszek
zagryzł zęby z wściekłości. Przez chwilę patrzył prosto w
kpiące oczy Mirkofa, a potem mruknął - Przepraszam.
- Co
powiedziałeś? Powtórz głośniej? - Mirkof przyłożył rękę do
ucha.
-
Przepraszam!
Mężczyzna
pokiwał głową z zadowoleniem. - No. I tak ma być. Żeby mi to
było ostatni raz! A teraz smyraj do do roboty!
Milcząc
chłopak zaczął myć ręce w pojemniku z rozpuszczalnikiem. Że też
jego matka była taka zapatrzona w swojego męża... A on nie miał
serca rozwiewać jej złudzeń. Pamiętał jaka była zrozpaczona po
śmierci ojca... Widać potrzebowała kogoś. Zresztą, Mirkof nie
był dla niej zły. Jak widać, wystarczało mu wyżywanie się na
pasierbie... Jedynym co pocieszało w tej sytuacji Staszka było to,
że po śmierci mamy (nie to, żeby jej tego życzył) Mirkof Galarez
gówno z tego dostanie... To była ojcowizna Staszka, a ten wieprz
mógł się tu panoszyć tylko dzięki... jak to mówił ten jurysta?
,,Wspólnocie małżeńskiej".
Chłopak
skończył myć ręce. Złapał za wiadro z wodą i szmatę i ruszył
do akcji. Umył Zefira. Raz. A potem drugi, ,,dla pewności" jak
to stwierdził Mirkof. Potem ustawiał skrzynki. A potem naprawiał
wycieraczki... A potem...
Kiedy
skończył pracę i ojczym łaskawie stwierdził, że to koniec na
dziś, było już po zmroku. Najgorsze było to, że gdyby Staszek
mógł użyć tych wszystkich ustrojstw, jakie znajdowały
się w warsztacie, uwinąłby się z tym o połowę szybciej...
Niestety, Mirkof nie wyznawał zasady ,,kiedy jest potrzeba, pracuj"
tylko ,,jeśli nie ma potrzeby pracować, znajdź ją". Szkoda
tylko, że stosował ją jedynie do innych, a sam znaczną część
dnia spędzał przy piwie w pobliskim pubie.
Staszek
przysiadł na jednej ze skrzynek. Rzucił tęskne spojrzenie na
stojący w kącie obiekt, nakryty płachtą. To było jego oczko,
jego marzenie. Od kilku lat próbował złożyć motor. Ale nie byle
jaki! Prawie każdego zaoszczędzonego solida wydawał na zamawianie technicznych książek i brakujących części
u kupców międzyplanetarnych odwiedzających Chopina raz na dwa
miesiące. Był
pewien, że udało mu się wpaść na kilka rozwiązań, które
umknęły inżynierom z wielkich koncernów... Był pewien, że
pewnego dnia na rynku pojawi się nowy model, który zostanie nazwany
jego imieniem. Był pewien, że zarobi na tym tyle pieniędzy, że on
i mama będą mogli żyć w luksusie do końca życia (miał
nadzieję, że Mirkofa trafi szlag z zazdrości). Był pewien, że
kiedy zabierze Renatę na jazdę próbną i będą jechać uliczkami
Chopin Prim, wszyscy będą patrzeć z podziwem.
Ale
najpierw musiał go skończyć... prawdę powiedziawszy - zostały mu
już ostatnie poprawki. Miał nadzieję, że za kilka dni wszystko
będzie gotowe.
Ale
dziś już nie miał siły się przy tym grzebać. Tym bardziej, że
jutro, choć była sobota, musiał rano wstać. Miał jechać z
Renatą nad staw. Następnym razem zabierze ją na motorze... Ale na razie mieli się zabrać razem z Tomasem.
Staszek
przeciągnął się, rozluźniając przemęczone mięśnie i ziewnął
przeciągle. A potem wyszedł z warsztatu i ruszył w stronę domu.
- Weź
wetrzyj mi krem, co? - poprosiła Renata. Staszek ochoczo złapał za
tubkę, wycisnął nieco na dłoń i zaczął energicznie wcierać w
plecy dziewczyny. Raz, że nie miał nic przeciwko dotykaniu jej
skóry - a po drugie, nie chciał, żeby wypad zakończył
się dla niej poparzeniami. Chopin był dosyć blisko słońca, jak
na skolonizowaną planetę. Prawdę powiedziawszy, rozsądek raczej
nakazywałby po prostu chronić się przed jego światłem, zamiast
wystawiać roznegliżowane ciało na działanie promieni. Ale cóż z
tego. Telewizyjne programy oraz gazety, które niezbyt często
docierały na planetę, jasno wykazywały, że w tym sezonie modna
jest opalenizna. Zatem kobiety z Chopina będą się opalać, choćby
nawet miało to je kosztować zdrowie.
Upały
panujące na planecie sprawiały, że mało było tu naturalnych
zbiorników wodnych pod gołym niebem. Staw nad który przyjechali,
został stworzony dzięki pobliskiej kopalni. Mieścił się w dawnym
wyrobisku - a dzięki łączności z podziemnymi źródłami oraz
częściowo osłaniającemu go przed promieniami słońca nawisowi
skalnemu - woda nie parowała na tyle szybko, aby jeziorko wyschło.
- No
to chyba wystarczy, nie? - spytał Staszek, zamykając tubkę z
kremem.
-
Ponieważ nie potrafię obejrzeć własnych pleców, zdam się na
twój osąd - odpowiedziała Renata, odwracając się. Odwróciła
się do chłopaka, jednocześnie nieco się przysuwając. Uśmiechnęła
się lekko. - Jak ja się odwdzięczę? - spytała.
-
Drobiazg. - bąknął Staszek.
- Nie
bądź taki skromny - mruknęła Renata, przymykając ciemne oczy i
zbliżając swoją twarz do jego. Staszek rzucił spojrzeniem na bok.
Ochroniarze przy lądowisku helikoptera byli zajęci rozmową.
Nigdzie nie było widać Tomasa. Dobra. Chłopak również się
przysunął i już miał pocałować dziewczynę, kiedy...
Renata
odskoczyła, kiedy oboje zostali obryzgani wodą przez wyskakującego
ze stawu Tomasa. Chłopak stanął na brzegu i otrząsnął się.
-
Byście też popływali trochę, zamiast się wylegiwać! Ruch to
zdrowie, czysta woda zdrowia doda, a w zdrowym ciele zdrowy duch! -
krzyknął Tomas. Staszek mimochodem zarejestrował jakiś dziwny
odgłos od strony kopalni.
-
Wybacz, ale nie. Ale jeśli chcesz samemu popływać jeszcze trochę,
to proszę, nie krępuj się - z kwaśną miną odpowiedziała
Renata.
- E
nie, zmęczyłem się już - odparł niezrażony Tomas, uwalając
się na kocu obok nich (i jeszcze bardziej go mocząc). W tej chwili
Staszek znowu usłyszał ten odgłos. Jakby... trzask? I jakiś
łomot.
-
Słyszycie to? - zwrócił się do przyjaciół. - To chyba z
kopalni.
Wszyscy
troje odwrócili się w tamtą stronę. Także ochroniarze wyglądali
na zaniepokojonych. Od strony widocznej jamy w jednej ze skał,
będącej wejściem do kopalni żelaza, znowu dały się słyszeć
jakieś hałasy. Tym razem dołączyło do nich coś, co brzmiało
jak rozpaczliwy krzyk.
-
Matko, co się tam dzieje? - spytała Renata.
-
Metan pewnie pierdyknął. Słyszałem, że to się zdarza w
kopalniach. - wtrącił się Tomas.
- To
chyba w kopalniach węgla. - z powątpiewaniem odpowiedział Staszek.
-
Cicho! - krzyknęła Renata, zrywając się na równe nogi. -
Patrzcie, ktoś wychodzi!
Faktycznie,
z jamy wybiegł mężczyzna. Był ubrany w szary górniczy
kombinezon. Gdzieś zgubił swój hełm. Staszek mógł dostrzec na
jego twarzy wyraz przerażenia.
-
Pomocy! - wrzasnął górnik, ciągle biegnąc. Nagle przewrócił
się o jakiś kamień. Nie zdążył się podnieść. W ślad za nim
z kopalni wybiegło coś... Coś... Staszek w tej chwili był w
stanie dostrzec jedynie tyle, że było wielkie, szare i bardzo
szybko się poruszało. Istota wybiła się w powietrze i spadła na
próbującego wstać górnika. Rozległ się okropny krzyk bólu.
I
choć ten agoniczny wrzask był okropny, to następny odgłos okazał się
jeszcze gorszy. Stworzenie
zaczęło
wydawać przeraźliwy ni to ryk, ni to skrzek. Teraz Staszek mógł
się mu przyjrzeć. Istota miała nieco ponad dwa metry wysokości.
Jej skóra była była szara i łuskowata - chyba pokrywał ją jakiś
śluz. Posiadała sześć kończyn. Dwie, pełniące rolę nóg były
ugięte (widać było, że kolana tego czegoś wyginają się w
odwrotny sposób niż ludzkie). Dwie były zakończone szponiastymi
łapami, a dwie - jedynie pojedynczymi, wielkimi zagiętymi pazurami,
przypominającymi ostrza od kosy. Łeb stworzenia posiadał co
rodzaju dziobu (ale nie do końca, gdyż widać w nim było wyraźnie
wielkie, pokryte krwią zęby) oraz rogowate narośle.
Potwór
po raz kolejny odchylił głowę i zaryczał.
-
Święty Joannesie-Cały-W-Bliznach, co to jest? - wyszeptał Tomas.
Kopalniani
ochroniarze zaatakowali istotę. Rozległa się kanonada. Jednak nie
wyglądało na to, aby stwora w jakikolwiek sposób ruszały kule z
automatycznych karabinków i pistoletów. Stwór kucnął, a potem
wybił się w powietrze. Błyskawicznie przeleciał kilkanaście
metrów, a potem spadł na najbliższe skupisko zbrojnych. Część
zgniótł lądując, a ostatniego przebił ostrzem na końcu swojej
łapy. Uniósł go w powietrze i zaczął nim wymachiwać,
rozsiewając dookoła krople krwi. Kanonada, skrzek potwora, krzyki
wciąż jeszcze żyjącej ofiary i pisk Renaty zmieszały się ze
sobą. Z domów należących do małej osady mieszczącej się przy
kopalni zaczęli się wychylać przerażeni mieszkańcy.
Potwór
zamachnął się łapą. Ciało człowieka poleciało w stronę skał,
a następnie z wielką siłą w nie uderzyło, obryzgując krwią.
-
Uciekajmy! - krzyknął Tomas. - Do samochodu! - wskazał na swój
wysłużony, czerwony ,,kabriolet". Renata dalej krzyczała.
Staszek złapał ją i potrząsnął. - Uspokój się! - krzyknął.
- Musimy uciekać!
Renata
zamilkła. Spojrzała na niego nie do końca przytomnym wzrokiem. -
Tak, tak... - wymamrotała. W tym czasie Tomas już biegł na
parking, położony koło lądowiska. Staszek ruszył za nim tak
szybko jak mógł, ciągnąc za sobą dziewczynę. Po chwili biegu,
właściciel samochodu dotarł do niego i zaczął gorączkowo
otwierać drzwi.
-
Jeszcze chwila! - Staszek odwrócił się do Renaty. Oboje stali
kilkanaście kroków od kabrioletu Tomasa. Dziewczyna pokiwała
niemrawo głową. Nagle cała zesztywniała. Otworzyła szeroko oczy
i krzyknęła. Potem wyrwała swoją dłoń z uścisku Staszka i
zaczęła uciekać.
- Co
jest... - w tej chwili Staszek usłyszał za sobą znajomy skrzek.
Błyskawicznie się odwrócił. Potwór już tu był. Stał koło
samochodu Tomasa. Sam Tomas też tu był - istota trzymała go w
jednej z łap. Mężczyzna nie był w stanie wykrztusić ani słowa,
jedynie wpatrywał się w swojego oprawcę. Potwór również patrzył
na niego. Parę razy mrugnął powiekami, chroniącymi małe,
jadowicie żółte oczy.
Staszek
zrozumiał, że podczas gdy istota zastanawia się, co zrobić z jego
przyjacielem (czy co tam
robiła) on może uciec i pobiec za Renatą. Już miał ruszyć,
kiedy stwór błyskawicznym ruchem dzioba odgryzł głowę Tomasa.
Fontanna krwi trysnęła z szyi mężczyzny. Potwór machnął łapą,
w której trzymał ciało.
I
ostatnią rzeczą, jaką Staszek zobaczył, zanim stracił
przytomność, było lecące w jego stronę truchło przyjaciela.
"Co to
może do cholery być? Skoro nawet rakiety go nie ruszyły..."
Staszek
na granicy świadomości usłyszał niewyraźny głos. Była to jego
pierwsza myśl od... nie wiedział jakiego czasu. To pozwoliło mu
się skupić. Przypomniał sobie wszystkie ostatnie wydarzenia.
Otworzył oczy.
- Nie
wiem. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. - Chłopak
zobaczył mężczyznę w uniformie służb ochronnych kopalni. Oprócz
niego była tu także jego matka i pielęgniarka. Pielęgniarka...
Tak... Poznawał to miejsce. Kilka łóżek - w tej chwili tylko to,
na którym leżał było zajęte - i białe ściany... To był
szpital w Chopin Prim.
W tej
chwili matka spojrzała na niego. Dostrzegał, ze otworzył oczy.
-
Staszek! - krzyknęła z radością, podchodząc do niego. Nachyliła
się i mocno go uścisnęła.
-
Niech pani nie przesadza...- powiedziała pielęgniarka, niska
starsza kobieta w białym fartuchu. - Właśnie przeżył silny
wstrząs.
Dopiero
teraz Staszek poczuł, że głowa go boli. Mimo wszystko nie chciał
aby matka była zmuszona do odejścia, dlatego stłumił jęk bólu.
- Pan
Hernandez cię uratował, niech go Niebiosa błogosławią -
powiedziała wzruszonym tonem matka Staszka, Maria Kielnik.
-
Dziękuję... Ale co się właściwie stało? - spytał chłopak.
Dotknął swojej głowy. Wyczuł, że jest obwiązana bandażem.
- Nie
do końca wiem. - pokręcił głową śniady ochroniarz. - Znalazłem
cię nieprzytomnego, kiedy biegłem do helikoptera. Na szczęście
potwora nie było w pobliżu... Miotał się po całej okolicy, to tu
to tam. Zaciągnąłem cię do kabiny. Wystartowałem. Próbowałem
trafić stwora rakietami, ale on poruszał się tak cholernie
szybko... Nie dało rady. Musiałem odlecieć. -
zakończył krótką opowieść.
Staszek
poczuł się, jakby ponownie dostał w głowę. Momentalnie podniósł
się na łóżku i nachylił w stronę Hernandeza.
-
Tylko my dwaj? Nikt inny nie odleciał?
-
Nie - odpowiedział zaskoczony ochroniarz.
Staszek
zeskoczył z łóżka i podszedł do siedzącego na stołku
mężczyzny.
- Nie
powinieneś się przemęczać! Wracaj do łóżka! - krzyknęła
Maria, ale syn jej nie posłuchał.
-
Dlaczego nie próbowałeś ratować innych! - syknął w
stronę Hernandeza.
Ochroniarz
uśmiechnął się smutno i rozłożył ręce. - Uwierz, chłopcze,
zrobiłbym to, gdybym mógł. Ale byłeś jedyną żywą osobą, jaką
napotkałem, biegnąc do helikoptera... Nie mogłem ryzykować i
szukać innych. Musiałem dotrzeć do śmigłowca. Miałem nadzieję,
że te rakiety powstrzymają bestię... Tak się nie stało. Ale i
tak, gdybym miotał się po okolicy szukając innych, zanim bym
pobiegł do maszyny, pewnie obaj byśmy teraz nie żyli. - Mężczyzna
wzruszył ramionami.
- Nie
powinieneś tak mówić - zwróciła się Maria do syna. - Pan
Hernandez uratował ci życie.
-
Przepraszam. - powiedział chłopak. - Ale czy nikt inny... W jakiś inny
sposób... Się nie uratował? - spytał z nadzieją.
Hernandez
pokręcił głową. - Z okolicy kopalni - chyba nikt. W każdym razie
nic o tym nie wiadomo. Z okolicznych osad nadciągają
uciekinierzy... Z jednej z nich dostaliśmy przekaz przez radio - tam
też potwór zaatakował. Podobno gubernator rozważa ewakuację.
Zrezygnowany
chłopak opadł na łóżko i skrył twarz w dłoniach. Matka usiadła
obok niego i przytuliła syna.
-
Wiem, że tam zostali twoi przyjaciele...- powiedziała kojącym
głosem. - Na pewno ni im nie będzie - dodała, gładząc syna po
głowie.
-
Tomas zginął na moich oczach - wyszeptał Staszek, również
przytulając matkę - A Renia... Nie wiem co się z nią stało.
Zdążyła uciec, zanim potwór mnie ogłuszył.
- Na
pewno udało się jej gdzieś skryć.
Przez
chwilę Staszek milczał. Po chwili jednak stanowczo - choć
delikatnie - odsunął Marię i wstał. W jego oczach płonął blask
zdecydowania.
-
Pójdę tam. Nie mogę tak jej zostawić. - oświadczył.
- Nie
rób tego! - krzyknęła błagalnym tonem matka. - Nie znajdziesz jej... A gdybyś sam zginął, nie przeżyłabym tego.
Determinacja
opuściła Staszka. Stał bez ruchu, rozdarty wewnętrznie. Z jednej
strony - nie chciał sprawić bólu matce. Z drugiej - nie był w
stanie pogodzić się z tym, że Renata (o ile jeszcze żyła)
pozostanie na łasce potwora, a on nic nie zrobi by jej pomóc.
- Ale
ona nie ma szans, żeby sama dostać się do miasta... Nawet jeśli
potwór jej nie dopadnie, to nie zdąży przed ewakuacją... -
powiedział niepewnym tonem.
Hernandez
odchrząknął. - To może pójdziecie na kompromis? Na razie niech
chłopak odpocznie, bo jest zbyt słaby. Jutro weźmie jakiś pojazd,
a mówiła pani, że macie warsztat, więc coś na pewno się
znajdzie... Niech wyjedzie w trasę. Niech jedzie drogą w stronę
kopalni,
powiedzmy
do piętnastej... Jeśli napotka dziewczynę, zabierze ją ze sobą.
Jeśli nie - trzeba ją będzie uznać za martwą. - wyjaśnił swój
plan.
- Nie, nie... - Maria przyłożyła rękę do ust. - To i tak byłoby
niebezpieczne.
-
Mamo. - Staszek kucnął obok matki i położył jej dłonie na
kolanach. - Mówiłaś, że nie przeżyłabyś, gdyby coś się ze
mną stało... A ja nie byłbym w stanie żyć ze świadomością, ze
nawet nie spróbowałem jej ratować.
Po
chwili namysłu kobieta przeciągle westchnęła i położyła rękę
na głowie chłopaka.
- Mój
dzielny syn... Dobrze. Zrób jak mówi pan Hernandez. Ale! - dodała
podniesionym tonem. - Przysięgnij, że jeśli minie piętnasta...
Albo dowiesz się w jakiś sposób, że potwór jest blisko...
Natychmiast zawrócisz!
-
Przysięgam mamo. - odpowiedział Staszek. - Przysięgam na Niebiosa
i na pamięć taty.
-
Przepraszam państwa, ale on naprawdę musi wypocząć! - odezwała
się surowym tonem pielęgniarka. - Chłopcze, wracaj natychmiast do
łóżka! A państwa muszę wyprosić.
Po
niespokojnie przespanej nocy, podczas której parę razy budził się
z krzykiem na skutek sennych wizji dotyczących potwora i rzezi,
jakie sprawiał, Staszek zdecydowanie odmówił dalszego pozostania w
szpitalu. Zresztą personel zbytnio nie nalegał. Pracownicy zbyt
byli zajęci przygotowaniami do ewakuacji. Gubernatorowi planety
udało się nawiązać kontakt z najbliższym wojskowym sztabem
Paktu. Jego dowódca obiecał, że wyśle na planetę statek z
oddziałem komandosów i bronią ciężką. Szkopuł w tym, że statek
przybędzie najprędzej za dwa tygodnie. W związku z tym, gubernator
nakazał ewakuację. Co w tym przypadku oznaczał "ewakuację poza planetę". Chopin był słabo zaludniony i łatwiej było wysłać ludzi - zwłaszcza mieszkańców tak zwanej "stolicy" poza niego, niż kazać im koczować na pustyni. Zwłaszcza, że nie było wiadomo, gdzie uda się potwór. Walka z potworem nie wchodziła w grę - miejscowe siły porządkowe nie dysponowały niczym silniejszym od rakiet, które wcześniej wypróbował Hernandez. Dlatego gubernator podjął taką właśnie decyzję. Wszystko, co potrafiło opuścić atmosferę,
zostało skonfiskowane. Odlot miał się odbyć jutro rano.
W
całym mieście trwały gorączkowe przygotowania. Kiedy Staszek
szedł do domu, ciągle napotykał zabieganych ludzi, gorączkowo
załatwiających różne sprawy. Przed budynkami widział całe
rodziny, pakujące się do odlotu (i tak pewnie nie pozwolą im zabrać tych wszystkich bambetli).
Wrócił
do do swojego domu. Tam zjadł śniadanie w towarzystwie milczącej
matki i ojczyma. Kiedy po zakończeniu posiłku chciał się pożegnać
z Marią, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Matka zaś
jedynie uścisnęła go, wcisnęła do ręki podróżną torbę (jak
się później okazało, zawierała ona kanapki oraz nieco lekarstw)
i ukradkiem otarła łzę. Młodzieniec ruszył do warsztatu.
Zerwał
płachtę z motoru. Zadecydował, ze to będzie chrzest bojowy jego
maszyny. W zasadzie była gotowa, włącznie z ulepszeniami, jakie do
niej wprowadził. Brakowało tylko paru kosmetycznych dodatków...
Jak choćby lakieru. Motor był wielokolorowy - nic dziwnego, do
montażu użył wielu części z odzysku, pochodzących od różnych
maszyn. Staszek wyprowadził pojazd na dwór. Wsiadł na niego i już
miał odpalić, kiedy usłyszał głos Mirkofa.
- Nie
lepiej wziąć samochód?Jak chcesz, to weź.
Chłopak
odwrócił się w stronę nadchodzącego ojczyma. Postawny mężczyzna
stał z założonymi rękoma i krytycznie przyglądał się
Staszkowemu dziełu.
-
Nie. Podobno jest wielu uciekinierach na drogach. Mogą być
zatłoczone. Zmieścimy się tu oboje. - sucho odpowiedział pasierb.
Mirkof
pokiwał głową. A potem powiedział: - Powodzenia.
Staszek
przez chwilę stał, przytrzymując motor. A potem odrzekł: -
Dzięki. - Odpalił motor i ruszył w drogę.
Prosta
droga biegła przez pustkowia. Jedynymi punktami
orientacyjnymi wyróżniającymi się pośród pomarańczowych
piasków były skały i suchorośla. Choć raz zdarzyło się
Staszkowi minąć jakiś budynek znajdujący się w pewnej odległości
od szosy - zapewne zajazd albo coś w tym rodzaju.
Choć
chłopak jechał przez pustynię, to jednak nie przebywał drogi w
samotności. Co prawda, wszyscy, których spotykał, jechali w
przeciwną stronę. Zwykłe samochody, ciężarówki wypełnione po
brzegi ludźmi, grupy pieszych. Co jakiś czas Staszek łapał
zdziwione spojrzenia uciekinierów, nie rozumiejących po co jedzie w
rejon, gdzie grasuje potwór. Udało mu się zaczepić paru pieszych.
Nie wiedzieli oni nic pewnego - nie było wiadomo, co stało się z
ludźmi przykopalnianej osady. Co gorsza, krążyły pogłoski, że
potwór wybił też kilka okolicznych wiosek i wciąż szaleje po
powierzchni planety. Niektórzy dzielili się z nim swoimi
przemyśleniami na temat pochodzenia monstrum. Długowłosy
młodzieniec obwieszonymi koralikami podnieconym tonem próbował
Staszkowi wmówić, że to efekt nieudanego eksperymentu prowadzonego
przez korporację wydobywczą. Jakiś dziadek mruczał coś o
kopalnianym upiorze. Mało to obchodziło Staszka. Najgorsze było
to, ze faktycznie nie spotkał nikogo, kto byłby świadkiem zdarzeń
przy kopalni i przeżył.
Choć,
prawdę mówiąc, nie spotkał nikogo od... Staszek zerknął na
zegarek. Od ponad pół godziny. (Szlag, za godzinę piętnasta,
obiecał, że wtedy zawróci...). Od czasu jak minął ostatni pochód
i kilka samochodów, droga była pusta. Chłopak jechał, czując na
sobie prażące promienie słońca (nie miał nic przeciwko - chronił
go kask, wyłożony od środka materiałem przeciw nagrzewaniu i krem,
a poza tym motor był na baterie słoneczne i potrzebował
doładowania). Ochładzał go pęd powietrza. Prawdę powiedziawszy,
było to całkiem fajne doznanie. Miał okazję wypróbować swój
sprzęt - i jak na razie sprawował się bez zarzutu. Dopóki
poddawał się uczuciom związanym z jazdą, był spokojny. Teraz
jednak na nowo obudziły się w nim wątpliwości....
Nagle
motor podskoczył. Świat zawirował przed oczyma Staszka, a po
chwili poczuł straszny ból, kiedy walnął o powierzchnię szosy.
Zaś motor przeleciał jeszcze parę metrów i zatrzymał
się na poboczu. Chłopak jęcząc podniósł się, rozcierając
obolałe miejsca. Na szczęście niczego nie złamał. Lekko
kuśtykając podszedł do maszyny, żeby zobaczyć, co się stało.
Ukląkł przy niej. Po chwili oględzin wszystko było jasne. Złapał
gumę... Cholera jasna! Wszystkie te stabilizatory, resory,
zabezpieczenia, jakie zainstalował stały się bezużyteczne... Bo i
tak nie mógł dalej jechać. Klapa na całej linii... Ani nie
odnajdzie Renaty... Ani nie zdąży na ewakuację... Nie zdoła
uratować swojej dziewczyny, a złamie serce matce... Już nie mówiąc
o tym, że pozostanie na tej planecie, podczas gdy potwór szaleje.
Chłopak usiadł na nagrzanym piasku i zaczął z wściekłością
uderzać pięściami w maszynę, która go tak niecnie zawiodła...
Czuł jak po jego policzkach zaczynają spływać łzy bezsilności.
- Coś
się panu stało? - nagle usłyszał dziecięcy głos. Błyskawicznie
się odwrócił. Najwyraźniej w gniewie nie usłyszał, jak w jego
stronę zbliża się mała dziewczynka... I jej rodzina. W sumie
siedmioro osób. Dwóch chłopców, trzy dziewczynki - dzieci były
na oko w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Co do rodziców -
kobieta była blondynką, raczej drobnej budowy. Jej towarzysz zaś
miał ciemne włosy i poczciwą twarz. Co dziwne, miał na sobie
szarą, standardową sutannę.
-
Miał pan wypadek? - spytała kobieta. Miała melodyjny głos, w
którym słychać było troskę.
-
Złapałem gumę - mruknął Staszek podnosząc się.
-
Fajny. Nie widziałem jeszcze takiego. - powiedział najstarszy
chłopiec, przyglądając się leżącemu motorowi.
-
Dzięki. Sam go zmontowałem. Ale co z tego, skoro dalej nie
pojedzie. - machnął ręką Staszek.
Człowiek
w sutannie pokręcił głową ze smutkiem.
-
Więc jest pan w podobnej sytuacji, jak my... - powiedział. - Nasz
samochód odmówił posłuszeństwa kiedy go odpalałem... Już dawno
powinniśmy oddać go do naprawy.
-
Mamy warsztat w Chopin Prim, zapraszam - z ironią odrzekł Staszek.
-
Pracujesz przy samochodach? Fajnie masz. - wtrącił się
dziesięciolatek.
- Byś
się zdziwił - westchnął chłopak. Nie był w nastroju do
podejmowania tematu.
-
Wygląda na to, że razem będziemy podążać do portu - westchnął
najstarszy członek grupy.
Staszek
nie mógł zaprzeczyć. Nie był również w nastroju, żeby
tłumaczyć, że jechał w przeciwną stronę, ani tego, w jaki celu
tam jechał... Ale... Właśnie sobie uświadomił, że... On nie
zdąży na ewakuację. Oni też. Jednak wolał tego nie mówić przy
dzieciach, żeby nie wzbudzać paniki.
-
Jesteśmy z osady Makaris. - powiedział mężczyzna. - Nazywam się
Herbert Cavalieri i jestem diakonem Wszechkościoła, a to moja żona Marta. - Wskazał na kobietę, która lekko się uśmiechnęła i
skinęła głową.
-
Stanisław Maliniak - odpowiedział Staszek, ściskając po kolei dłonie
państwa Cavalieri.
- A
to nasze dzieci - Marta zaczęła prezentację swoich pociech.
- Tobias, Anna, Irena, Peter, Magda... - Kobieta po kolei wskazywała na dzieci. Staszek zastanawiał się, jak mogła być ich matką... Nie mogła
być wiele od niego starsza, najwyżej kilka lat, nie dałby jej
więcej jak 25 lat.
-
Maamo, już nie mooogę... - zajęczała chyba piąty raz w ciągu
ostatniej pół godziny siedmioletnia Magda.
-
Jeszcze trochę, kochanie, widzisz, za chwilę będziemy w tym
zajeździe, o którym mówił pan Maliniak - łagodnym tonem
odpowiedziała pani Cavalieri, wskazując widoczny na horyzoncie
budynek.
-
Kochanie, zostało parę kroków - powiedział diakon w stronę
Irenki, najmłodszej córki, którą od jakiegoś czasu niósł na
barana. Herbert był już mocno zasapany - mimo wieczornego ochłodzenia oraz tego, że rozpiął
swoją sutannę i obwiązał wokół pasa.
-
Dobzie - dziewczynka skinęła jasnowłosą główką i kiedy
ojciec przykucnął, zeszła z jego pleców. Staszek uznał, że jest
to okazja, aby porozmawiać z duchownym.
-
Możemy pogadać na osobności? - zwrócił się do pana Cavalieri.
Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zdziwienia, ale kiwnął
głową. Obaj zaczęli iść wolnym krokiem, zostając nieco z tyłu.
- Nie
zdążymy na ewakuację. - Staszek postanowił nie owijać w bawełnę.
Diakon
przystanął i zamrugał oczami, zszokowany. Po chwili zaczął mówić
niepewnym tonem: - Ale dzieci są wykończone... Nie mogę zmusić
ich do dalszego marszu. Chyba, że odpoczniemy tylko chwilę i
ruszymy dalej...
Staszek
pokręcił głową. - Powiedziałem - nie zdążymy. Nawet gdybyśmy
biegli od momentu naszego spotkania... Zresztą nie dalibyśmy rady.
Równie dobrze pana rodzina może się normalnie wyspać w tym
zajeździe. I może pan nic im nie mówić. To niczego nie zmieni.
Diakon
westchnął. - I tak się dowiedzą. Lepiej, żebym teraz to
powiedział na spokojnie, niż żeby potem mieli szok.
Staszek
wzruszył ramionami. Jako jedynak, nie miał pojęcia, jak postępować
z małymi dziećmi. Herbert ruszył do przodu i w krótkich słowach
wyjaśnił rodzinie sytuację. O dziwo, dzieci całkiem dobrze to
przyjęły.
-
Cholera, po cośmy szli taki kawał drogi, jak to wszystko na nic? -
mruknął dziesięcioletni Tobias.
-
Prosiłam, żebyś tak nie mówił - lekko skarciła go matka.
-
Przepraszam.
- Ale
możemy być pewni, że Bóg się nami zaopiekuje i jakoś wyprowadzi
z tej sytuacji! Widzicie,
sprawił, że na naszej drodze znalazł się ten dom, w którym
możemy odpocząć! - kontynuowała Marta, tonem pełnym
entuzjazmu.
Staszek
uśmiechnął się pobłażliwie.
Najwyraźniej
właściciele i goście zajazdu zdążyli się ewakuować. Wewnątrz
budynku nie napotkali żywej duszy. Dzięki temu nie mieli problemów
z miejscem do spania. Jeden pokój zajęli państwo Cavalieri, dwa
kolejne ich synowie i córki. Staszek miał całe pomieszczenie dla
siebie. Prawie natychmiast, kiedy tam wszedł, walnął się na
łóżko, w ubraniu i butach. To był ciężki dzień...
Prawdę
powiedziawszy, inaczej sobie wyobrażał wnętrze takiego zajazdu.
Jego wyobrażenie oscylowały od sterylnych, metalicznych wnętrz -
po brudną, śmierdzącą spelunkę. Jednak nie spodziewał się, że
będzie tu tak... domowo. W pokojach były tapety, dywany, nawet
jakieś obrazki z widoczkami... Staszek dziwił się, że
właścicielom opłacało się utrzymywać taki wystrój... A może i
nie opłacało? Ich problem, zresztą możliwe, że już tu nie
wrócą.
Teraz,
kiedy miał chwilę spokoju znowu wróciły złe myśli...
Koncentrowały się wokół dwóch obrazów - Renaty rozszarpywanej
przez potwora i mamy lamentującej nad niewracającym synem,
zaciąganej na siłę przez Mirkofa do statku ewakuacyjnego... Szlag,
szlag, szlag!
-
Mama prosi na kolację! - usłyszał nagle zza drzwi głos Tobiasa.
- Już
idę... - odmruknął niechętnie, zwlókł się z łóżka i
podszedł do drzwi. Za nimi czekał na niego chłopiec.
-
Zostało sporo jedzenia po właścicielach. Tata mówi, że to nie
kradzież, tylko wyższa potrzeba, a mama, że Bóg nam to zsyła -
poinformował go Tobias.
-
Aha - odparł Staszek, ruszając w stronę jadalni.
- To
ma pan warsztat? - spytał Tobias ciekawskim tonem.
-
Tak. - Staszek nie zamierzał wtajemniczać go w prawdziwą strukturę
własności warsztatu... Ale uznał, że jednak powinien z chłopakiem
pogadać. Był wobec niego zbyt opryskliwy. Dzieciak przecież nie
był winien jego niepowodzeniom, a wyglądał na wyraźnie
zafascynowanego... i należało mu się nieco otuchy w tych ciężkich
chwilach.
-
Interesujesz się maszynami? - spytał Tobiasa, nieco przyjaźniejszym
tonem.
- No!
- chłopiec z entuzjazmem pokiwał głową. - Mam parę egzemplarzy
,,Młodego Inżyniera". Zbudowałem sam baterię, tak jak tam
pokazali! Chciałem pomajstrować przy naszym samochodzie, ale tata
nie pozwolił. Może bym go naprawił?
Staszek
zaśmiał się w duchu. "Tak, na pewno po lekturze kilku gazet
naprawiłbyś samochód". Ale prawdę mówiąc, czuł coraz
większą sympatię do Tobiasa. Czy on sam w jego wieku, nie marzył
o zbudowaniu statku kosmicznego ze starych skrzynek?
- Jak
dojdziemy do Chopin Prim, to pokażę ci nasz warsztat. Może nawet
coś razem zmontujemy, czekając na żołnierzy Paktu - podsunął
chłopcu pomysł.
-
Super! Dzięki! - odpowiedział Tobias, w momencie, w którym
przekraczali próg jadalni.
Jadalnia
również przypominała domową... No może stół był nieco
większy. Siedziała już przy nim reszta gromadki Cavalierów -
oprócz Marty, która kręciła się wokoło stołu, poprawiając
talerze. Na blacie stało kilka ładnie ułożonych półmisków z
ułożonymi artystycznie potrawami w rodzaju mięsa z puszki czy
sałatki z suchorośli. Jak widać, żona diakona nie poddawała się
stresowi, a na pewno nie na tyle, aby zrezygnować z bawienia się we
wzorową gospodynię. A może właśnie to ją uspokajało? Kto wie.
-
Witamy pana! - Marta odwróciła się w stronę Staszka, a na jej
twarzy pojawił się uśmiech. - Zapraszamy do stołu!
-
Dziękuję - odpowiedział chłopak, odsuwając sobie krzesło.
-
Chyba możemy zaczynać! - kontynuowała kobieta, zajmując miejsce
swoje miejsce przy stole. - Herbercie, możesz poprowadzić modlitwę?
W
pierwszej chwili Staszek był zaskoczony. Nie to, żeby był wrogiem
wiary czy ateistą... Ale w jego rodzinie i otoczeniu nikt nie
przywiązywał do religii aż takiej wagi, żeby się modlić przed
posiłkiem... No ale w sumie czego się spodziewać po rodzinie
duchownego?
Cavalieri
wstał z krzesła i odchrząknął. Na ten sygnał wszystkie dzieci,
które do tej pory były zajęte zabawą sztućcami, czy kłóceniem
się, które siedzi w lepszym miejscu, ucichły. Widać było już
zaznajomione z ceremonią. Herbert po chwili zaczął przemawiać -
starał się, aby jego głos brzmiał poważnie i pewnie, ale jednak
można było w nim wyczuć drobne drgnięcia niepewności.
-
Dziękujemy, Panie, ze te dary. Prosimy, pobłogosław, tych dzięki
którym je spożywamy oraz nas samych... Prosimy też, abyś chronił
nas i wszystkich inne swoje dzieci i sprawił, abyśmy wyszli cało z
tej sytuacji - zakończył po chwili wahania, nieco mniej
,,modlitewnym" językiem - zapewne dodał te słowa na
poczekaniu.
-
Amen! - odpowiedziały chórem cienkich głosików dzieci i zabrały
się do jedzenia.
-
Jestem pewna, że tak się stanie. Bóg ma nas w swojej opiece, tak
jak zawsze. - stwierdziła Marta z głębokim przekonaniem. - Nie ruszaj
noża! Mama zaraz wam posmaruje chleb! - dodała nieco bardziej
podniesionym tonem, widząc, że jedna z jej pociech sięga po
mordercze narzędzie leżące koło pojemnika na masło sojowe.
Prawdę powiedziawszy, Staszka coraz bardziej denerwowała jej naiwna
wiara i optymizm... Zresztą wyglądało na to, że jej mąż, choć
diakon, też czuje się nieco przytłoczony... Na jej pełne
wiary zapewnienia zareagował jedynie niepewnym kiwnięciem głowy.
- Pan
Maliniak powiedział, że kiedy dojdziemy do Chopin Prim, pokaże mi
swój warsztat! - pochwalił się Tobias, zanim zapchał usta
kanapką.
-
Bardzo miło z jego strony - odpowiedział pan Cavalieri. - Więc
pański warsztat jest w stolicy? - Była to dosyć szumna nazwa, na
jednej z planet Centrum władze musiałyby okazać naprawdę dużo
dobrej woli, żeby uznać Chopin Prim za miasto, no ale nie zmieniało
to faktu, że było stolicą tej planety. - Czyli jaka pana
spotkaliśmy, to nie uciekał pan, jak my, tylko po prostu wracał do
domu?
-
Jechałem w drugą stronę - wymknęło się Staszkowi.
-
Czemu pan to robił? - zdziwiła się Marta.
Chcąc
nie chcąc, Staszek musiał wyjaśnić całą rzecz Cavalierom.
-
Tam, w osadzie przy kopalniach, gdzie pojawił się potwór. Była
moja dziewczyna. Jechałem, żeby ją zabrać - powiedział.
-
Współczuję panu - Marta przez chwilę jakby się wahała, ale
potem dotknęła lekko dłoni Staszka, leżącej na stole. - Ale
jestem pewna, że Bóg sprawi, że pana narzeczona zostanie
uratowana. - dodała uspokajającym tonem.
Staszek
zwalczył pokusę, żeby nie zabrać ręki... Albo lepiej walnąć
nią w stół. Ale czuł, że jeśli jeszcze raz usłyszy zdanie
zawierające frazę ,,Jestem pewna, że Bóg sprawi" to zrobi
coś naprawdę głupiego.
- Pan
Maliniak pojechał ratować swoją nazeconą od smoka. Jak w bajce. -
zauważył siedmioletni Peter.
-
Głupi jesteś! To nie smok, tylko obcy! - parsknął Tobias,
rozsiewając dookoła kawałki jedzenia.
-
Mama! On mówi, ze jestem gupi! - zaczął się drzeć mały. Marta
natychmiast ruszyła do akcji. Na szczęście to odciągnęło uwagę
Cavalierów i ich latorośli od problemów Staszka i mógł spokojnie
dokończyć posiłek.
Po
chwili posiłek się skończył. Dzieci grzecznie podziękowały,
matka otarła brudną twarz małej Irenki i maluchy poszły do swoich
pokoi - za chwilę zaczęły z nich dobiegać śpiewy, piski, krzyki
- generalnie odgłosy zabawy.
-
Chyba Tobias zawraca panu głowę... - odezwał się po chwili
milczenia diakon, podczas gdy jego żona zaczęła zbierać naczynia
ze stołu. - Przepraszam, jeśli to kłopot.
- Nie
ma sprawy! - Staszek machnął ręką. - Nie przeszkadza mi, poza tym
mamy wspólne zainteresowania. - Z kuchni dał się słyszeć odgłos
płynącej wody.
-
Chyba diakona żona zmywa. Pomimo, że jutro i tak odejdziemy z tego
miejsca i nie będziemy więcej używać zastawy...
- A
tak - odpowiedział Herbert. - Poczucie obowiązku. Wspaniała
kobieta. Co dzień dziękuję za nią Bogu. Miła, gospodarna. I
piękna.
-
Faktycznie. - Choć naiwny optymizm Marty nieco irytował Staszka,
chłopak musiał
przyznać,
że kobieta była ładna ze swoimi pięknymi włosami, uśmiechem i
dołeczkami w policzkach. - Nigdy bym nie pomyślał, że może być
matką piątki dzieci...
- Bo
nie jest. - Diakon nieco ściszył głos. - Tylko Irenka, Peter i
Magda są nasze wspólne. Tobiasa i Annę urodziła moja pierwsza
żona, świeć Panie nad jej duszą - wyjaśnił. - To również
była wspaniała kobieta... Na szczęście, dzieci bez problemu
zaakceptowały Martę jako nową matkę... A ona też kocha
wszystkie tak samo. No i dzieci są bardzo ze sobą zżyte - chłopcy
się ze sobą kłócą, ale tak naprawdę skoczyli by za sobą w
ogień... Dziewczynki też są nierozłączne. Nawet jak w nocy jedna
wstanie do łazienki, to pozostałe zaraz dołączają... Prawie co
noc mnie budzą - diakon zaśmiał się cicho.
Staszek
poczuł pewien przypływ sympatii do Cavalierów ale i lekkie ukłucie
żalu. On sam również cenił życie rodzinne... Pamiętał wciąż
wspaniałe chwile, kiedy jeszcze byli razem wszyscy troje, kiedy tata
żył... Oczywiście, mamę kochał równie mocno a ona jego... Ale
jednak od kiedy pojawił się Mirkof, to już nie było to samo. Poza
tym... nie rozmawiał o takich sprawach z Renatą - prawdę
powiedziawszy, to razem głównie się wygłupiali, a ich relacja
wyjąwszy trzymanie się za ręce, przytulanie, całowanie i takie
tam przypominała bardziej kumplostwo niż poważny związek - ale
często myślał o przyszłości. Często wyobrażał sobie, jakby
wyglądało jego małżeństwo z Renatą. Jakby
wyglądały ich dzieci.
-
Dzieci! Kto mi pomoże myć naczynia? - rozległ się dźwięczny
głos, dobiegający z kuchni. Po chwili zaś Staszek usłyszał kroki
dzieci. - No, wszyscy naraz nie będziemy myć! - zaśmiała się Marta.
Staszek
pokręcił głową. Dzieci, które bez namysłu porzucają zabawę,
żeby pomóc w myciu naczyń? Rodzina Cavalierów naprawdę była
udana... Aż trochę za bardzo. Diakon nie potrafił się powstrzymać
od dumnego spojrzenia.
-
Więc mieszka pan w Chopi Prim... - odezwał się po chwili duchowny.
-
Aha - odparł Staszek. I tak zaczęła się rozmowa - z początku
chłopak odpowiadał machinalnie, ale wkrótce się wciągnął i
zaczął dyskutować swobodnie. Raz, że pomagało mu to zapomnieć o
tym wszystkim... A po drugie - okazało się, że ma o czym pogadać
z Herbertem. Duchowny z zaciekawieniem wysłuchał jego wywodów na
tematy techniczne (choć sam przyznawał, że nie bardzo się na tym
zna). Potem się okazało, że mało nieco wspólnych zainteresowań.
Ot, choćby obaj lubili stare filmy (Staszek oglądał je czasem w
małym kinie w Chopin Prim, zaś Cavalierowie mieli własną
kolekcję, którą Herbert przywiózł z rodzinnej planety). Zresztą
jego żona również. Po kilkunastu minutach Marta podziękowała
dzieciom (które zaraz pobiegły do swoich pokoi) za pomoc i przyszła
do jadalni. Przysiadła na boku i z nieco nieobecnym uśmiech
przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn, ale włączyła się,
kiedy zaczęli rozmawiać o filmach historycznych.
-
,,Wielkie przemienienie" to chyba mój ulubiony. - stwierdził
Staszek. - Ta bitwa, kiedy bohaterowie oblegają pałac cesarski, a
jednocześnie cała stolica od zewnątrz jest atakowana przez hordy
nekrarchy, to chyba najlepsza, jaką widziałem.
-
Tak, fajna rozwałka - diakon się uśmiechnął a potem odchrząknął.
- Oczywiście cenię ten film przede wszystkim za pozytywne
przesłanie, jakie niesie - dodał, poważnym tonem.
Marta
zaśmiała się cicho. - Ciekawe, ja też lubię ten film, ale w
ogóle nie wiem jak wygląda ta scena, o której mówicie.
- Jak
to? - zdziwił się Staszek.
- Marta zawsze wychodzi, jak się zaczynają sceny z przemocą. -
wyjaśnił diakon.
-
Albo przewijam, jeśli oglądam sama - dodała kobieta wzruszając
ramionami. - Nie przepadam za krwią i mordowaniem... wy też nie
powinniście. Zresztą przecież to tak naprawdę film o miłości! O
tym jak pozwala przezwyciężyć przeciwieństwa, odmienić swoje
życie...
-
Ciekawe - Staszek pozwolił sobie na lekką kpinę - ja zawsze
przewijam sceny romantyczne...
Żona
diakona pokręciła głową i mruknęła coś pod nosem. Zaś jej mąż
nagle wstał i podszedł do okna. Staszek zerknął w tamtą stronę.
Zapadłą już noc, a widoczny na niebie księżyc planety świecił
czerwonawym blaskiem. Staszek nawet nie spostrzegł, jak szybko minął
czas.
- Coś
nie tak, Herb? - spytała Marta, zerkając w stronę męża, który
stał i wyglądał przez okno.
-
Zdaje mi się, że coś słyszałem - stwierdził diakon. - Może
jacyś inni uciekinierzy? Sprawdzę. Jeśli tak, to ich zaproszę do
środka.
- Nie
wiem, czy to dobry pomysł... - wtrącił się Staszek. - Nie muszą
mieć dobrych zamiarów... Jak się robi taki burdel... przepraszam -
rzucił w stronę kobiety - to zawsze szumowiny korzystają z okazji
do bezkarności, kradną i napadają. (Co prawda Staszek nigdy nie
przeżył prawdziwych zamieszek, no ale na filmach widział).
Poszukam lepiej broni, a wielebny niech będzie ostrożny.
-
Trochę zaufania do ludzi - pokręciła głową Marta, ale po
chwili namysłu dodała - Ale faktycznie bądź ostrożny, Herb.
Najpierw się im przyjrzyj, najlepiej dyskretnie.
-
Oczywiście - diakon pokiwał głową i ruszył w stronę drzwi. -
Tylko nic nie mówcie dzieciom, bo zaraz będą chciały iść ze mną
- rzucił wychodząc z jadalni.
Natomiast
Staszek ruszył na poszukiwanie broni. Obejrzał szybko pokój, który
należał do właścicieli, a także mały składzik, jednak nie
znalazł żadnego oręża. No tak, nie pomyślał - w sumie to
pewnie gospodarze, jeśli mieli broń, to zabrali ją ze sobą,
uciekając. W związku z tym Staszek zadowolił się dużym nożem,
zabranym z kuchni.
Idąc
w stronę wyjścia usłyszał jakiś hałas z łazienki - pewnie
któremuś z dzieciaków
zachciało
się siku... Przeszedł obok po cichu, ale na tyle szybko, by zdążyć,
zanim któreś z nich wyjdzie z ubikacji - księżulo miał rację,
lepiej żeby dzieci zostały w domu, a jak któreś z nich się
dowie, że choćby hipotetycznie coś się może dziać na dworze,
zaraz wszystkie zwalą się im na głowy.
Na
korytarzu chłopak napotkał panią Cavalieri. Kobieta stała oparta
o drzwi od schowka na miotły, który znajdował się pod schodami na
strych.
- Co
pan zamierza zrobić z tym nożem? - kobieta szeroko otworzyła oczy,
na widok ostrza trzymanego przez Staszka.
-
Korzystając z nieobecności wielebnego, poderżnę pani gardło. -
Mężczyzna zamachnął się w powietrzu nożem, wywracając oczami i
robiąc przy tym tak karykaturalnie groźną minę, że Marta nie
mogła go potraktować poważnie i roześmiała się. - To byłaby
nauczka, żeby nie ufać nieznajomym. - dodał po chwili. - Co prawda
raczej po czasie i mało użyteczna. A po co wziąłem nóż...Przecież
mówiłem, że idę po broń, na wypadek gdyby nasi ,,goście"
okazali się niemili... O ile w ogóle ktoś tam jest.
-
Prawda, przepraszam, jestem trochę... rozkojarzona - Marta
skrzywiła wargi i pokręciła głową, a potem przyłożyła rękę
do czoła. No proszę, pierwszy ludzki odruch ze strony pani Świętej
Optymistki.
- Jak
my wszyscy. - mruknął Staszek. - Się pani nie martwi, wszystko
będzie dobrze. Jutro dotrzemy do stolicy a potem przeczekamy w moim
domu, aż do przylotu wojska.
-
Dziękuję - kobieta uśmiechnęła się lekko i kiwnęła głową.
Chłopakowi przeszło przez myśl, że faktycznie diakon dobrze
trafił.
- Ale
teraz muszę iść, pani mąż nie wraca, może potrzebuje pomocy -
powiedział szybko i wyszedł przed dom. Na zewnątrz
panował przyjemny chłodek - choć za dnia na Chopinie słońce
mocno dogrzewało, noce potrafiły być naprawdę zimne.
Po
chwili poszukiwań odnalazł diakona. Duchowny stał za jedną ze
skał, które znajdowały się w okolicy zajazdu. Rozglądał się
dookoła, a kiedy usłyszał kroki Staszka odwrócił się w jego
stronę i przeciągle westchnął.
- Nie
ma nikogo - stwierdził.- Może mam obsesję.
-
Bywa. - wzruszył ramionami Staszek. - Lepiej przesadzić z
ostrożnością, niż umrzeć przez lekkomyślność, prawda?
-
Prawda - uśmiechnął się diakon. Na jego twarzy, do tej pory
lekko czerwonawej w świetle księżyca pojawił się cień. Pewnie
chmura zasłoniła satelitę. - Chyba wracamy, co nie?
- Na
to wygląda - odpowiedział Staszek, a potem przypadkowo zerknął w
górę. To nie chmura rzucała cień na Herberta... Chłopak nie był
w stanie wykrztusić ani słowa. Machinalnie zrobił krok w tył.
- Co
się dzieje? - spytał Cavalieri, a potem również spojrzał w górę.
Jego reakcja była odmienna niż Staszka - zaczął wrzeszczeć
wniebogłosy. A krzyki stały się jeszcze straszniejsze, kiedy
siedzący na skale potwór skoczył na niego i zaczął rozrywać na
strzępy. Chłopak odwrócił się i zaczął biec. Może było to
niezbyt bohaterskie, ale przecież nie miał szans ze swoim nożykiem
przeciw tej grozie... Poza tym musiał ostrzec resztę - w oknach
jadalni paliło się światło, to na pewno zwabi potwora do budynku!
Jak
burza wpadł do zajazdu i natychmiast zaczął ryglować drzwi.
Zaniepokojona Marta podbiegła do niego.
- Co
się stało? Co to za hałasy? Czemu zamykasz? Co z Herbertem? -
zasypała chłopaka gradem pytań.
Staszek
odwrócił się, złapał ją za ramiona i krzyknął prosto w jej
twarz - Potwór! Jest tutaj!
Marta
otworzyła szeroko oczy i usta. - Co robimy? - jęknęła.
-
Bierz dzieci i... - zaczął Staszek, ale przerwał. W tej chwili dał
się słyszeć upiorny skrzek, a po chwili szponiasta łapa przebiła
drzwi, wyrywając wielką dziurę. Było pewne, że za kilka sekund
stwór wtargnie do środka. Staszek zareagował instynktownie. Jedną
ręką otworzył drzwi do składziku, a drugą wepchnął Martę do
środka. Otoczył ją ramieniem, jednocześnie przytrzymując i
zatykając usta, żeby nie krzyczała. Stojąc w ciemności, pośród
mioteł, mopów, środków czystości i gratów, nasłuchiwali jak
sapiąc i poskrzekując, poczwara idzie przez korytarz. W tej dało
się słyszeć przytłumione, zaspane ,,Co się dzieje?"
wypowiedziane chłopięcym głosem... Jedno z dzieci się obudziło.
Natychmiast ciężkie, powolne człapanie potwora zmieniło się w
odgłosy biegu, dodatkowo wzbogacane przez łomot niszczonych po
drodze mebli. Po chwili do tych odgłosów dołączyły inne... I
była to najgorsza rzecz jaką Staszek kiedykolwiek słyszał, która
miała mu się śnić do końca jego życia. Dziecięce krzyki, pełen
strachu i bólu.
Kiedy Marta usłyszała, jak potwór morduje jej synów zaczęła się
wyrywać. Staszek nie puszczał jej, żeby nie pobiegła na pewną
śmierć.
- Nie
uratujesz ich, biegnijmy do dziewczynek, uciszymy je, schowamy się
razem, może się uratujemy! - zaczął gorączkowo tłumaczyć. Marta z bólem w oczach skinęła głową. Chłopak puścił ją i
otworzył drzwi. Puścili się pędem do pokoju, gdzie spały córki
Cavalierów. Potwór był wciąż zajęty chłopcami... Zdążyli
wpaść do sypialni, Staszek zamknął drzwi. Światło było
zgaszone i panowała cisza - najwyraźniej jakimś cudem dziewczynki
wciąż spały.
-
Obudź je po cichu i wytłumacz, że mają milczeć - szepnął
Staszek do kobiety. Marta natychmiast podeszła do łóżek.
Chłopak zaś zaczął przesuwać komódkę pod drzwi. Po chwili
jednak zorientował się, że to bez sensu - i tak to nie powstrzyma
potwora, ich jedyna szansa to to, że poczwara się nie zainteresuje
tym pokojem.
- Nie
ma ich! - dał się słyszeć pełen rozpaczy krzyk Marty. Staszek
rzucił się do łóżek i
zaczął
gorączkowo je sprawdzać... Faktycznie - były puste... Ale jak to,
wszystkie?
W tej
chwili do krzyków chłopców dołączyły dziewczęce piski,
dobiegające od strony łazienki... "Dziewczynki też są
nierozłączne. Nawet jak w nocy jedna wstanie do łazienki, to
pozostałe zaraz dołączają... Prawie co noc mnie budzą"
przypomniały się Staszkowi słowa diakona.
Marta
pobiegła w stronę drzwi. Niewątpliwie rzuciłaby się na potwora,
z szaleńczą odwagą broniąc swoich dzieci - i zginęła razem z
nimi - ale Staszek jej na to nie pozwolił. Złapał kobietę zanim
zdążyła wejść i znowu zatkał jej usta. Rozpaczliwie się
szamotała i wydawała nieartykułowane, stłumione jęki, ale
chłopak był dla niej silny. Po chwili straszliwe odgłosy agonii
małych Cavalierów ucichły. Dało się słyszeć ciężkie
człapanie i posapywanie. Monstrum było coraz bliżej ich
kryjówki...
-
Błagam, bądź cicho - wyszeptał Staszek do ucha Marty. Kobieta przestała jęczeć. Wciąż próbowała się wyrwać z uścisku, ale z każdą chwilą jej usiłowania słabły. Chłopak poczuł, jak po
dłoni, którą trzymał jej na ustach spływają łzy.
Sądząc
po odgłosach potwór najwyraźniej stał i rozglądał się (a może
obwąchiwał? Staszek miał nadzieję, że to coś nie ma czułego
węchu, inaczej już po nich).
Po
chwili znowu mogli usłyszeć kroki, tym razem powoli cichnące.
Najwyraźniej potwór uznał, że nie ma tu już nic do upolowania i
zdecydował się odejść. Po paru minutach odgłosy przez niego
wydawane ucichły. Staszek odczekał jeszcze chwilę, a potem
rozluźnił uścisk i wypuścił drżącą Martę. Kobieta
natychmiast wybiegła z pokoju - nie była w stanie uwierzyć, że
jej dzieci nie żyją, dopóki nie zobaczy tego na własne oczy.
Staszek poszedł za nią. Zobaczył jak kobieta klęczy, łkając
nad... nad czymś czerwonym, co kiedyś było małą dziewczynką,
sądząc po resztkach ubrania. Chłopak poczuł, że jemu również
łzy spływają po policzkach... A potem poczuł, jak żołądek
podchodzi mu do gardła. Nie mógł się powstrzymać i zwymiotował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz