To druga część opowiadania, pierwsza znajduje się w poprzednim poście. Mimo wszystko, jest na tyle długie, że rozbiłem je na trzy fragmenty, ostatni będzie planowo za tydzień. Jak zwykle, proszę o komentarze.
Staszek
otworzył oczy, a potem zmrużył je, kiedy oślepiły go promienie
słońca, padające przez okno. Natychmiast przypomniał sobie
wczorajszą noc - tragedię, jaka się rozegrała w zajeździe. To
jak nieporadnie próbował pocieszać Martę, zdając sobie sprawę,
że żadne słowa nie są w stanie zmniejszyć jej bólu... I to, jak
w końcu, pomimo rozpaczy, zmęczenie zrobiło swoje, gdy zmorzył ich
sen i położyli się spać w jednym z pokoi, nie zwracając uwagi na
konwenanse.
Staszek
odwrócił się, żeby spojrzeć na sąsiednie łóżko. Było puste!
Zerwał się natychmiast. Musiał odnaleźć Cavalieri, miał
nadzieję, że nie zrobiła niczego głupiego...
Nie
było jej nigdzie w budynku... Jednak... Drzwi od składziku były
otwarte i panował tu bałagan. Najwyraźniej Marta czegoś tu
szukała. Staszek wybiegł na zewnątrz. Po chwili odnalazł kobietę.
Siedziała na kamieniu, koło kilku kopczyków czerwonawej ziemi. Jej
ubranie było brudne od
pyłu i krwi. Obok niej leżała na ziemi łopata.
-
Sama... sama ich pochowałaś? - powiedział Staszek, podchodząc do
niej. Poczuł nagły przypływ poczucia winy. - Czemu mnie nie
obudziłaś, zrobiłbym to.
Marta odwróciła się w jego stronę. Miała cienie pod oczami, a jej
włosy kleiły się od potu. Twarz była tak samo brudna jak ubranie, ale
z jakiegoś powodu widniał na niej delikatny, nieobecny uśmiech.
Zaś oczy kobiety lśniły jakimś dziwnym blaskiem.
- Nic
się nie stało - odpowiedziała melodyjnym głosem. - To moja
rodzina, ja zadbałam o ich pochówek.
-
Aha, no tak - odparł zmieszany Staszek, stając koło Marty.
Odetchnął a potem wykrztusił - Przepraszam. Pewnie obwiniasz mnie,
że nie... nie uratowałem twoich dzieci... ani nie pozwoliłem ci
pobiec do nich... Ale nie dalibyśmy rady tej bestii... tylko
byśmy....
- Nie
musisz przepraszać - przerwała mu Marta. - Nie zrobiłeś
niczego złego...
-
Bardzo... bardzo mi przykro z powodu pani rodziny - wyjąkał
Staszek, zdając sobie sprawę, jak bezsensowne i błahe są to
słowa.
-
Niepotrzebnie. - Na twarz kobiety powrócił uśmiech, a jej głos
podniósł się o kilka tonów. - Mój mąż i moje aniołki już nie
cierpią. Są już po lepszej stronie, a Bóg udziela im swojego
zbawienia i pokoju! - zadeklarowała z zapałem.
Poczucie
winy Staszka ustąpiło miejsca irytacji. ,,Jeśli Bóg tak ich
kocha, to czemu po prostu ich nie uratował?!". Miał ochotę
wykrzyczeć te słowa, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Nie będzie wrzeszczał na kobietę, która przeżyła taką
tragedię. Poza tym - widać było wyraźnie, że Martaa jest na
granicy... I jeśli wiara pomagała jej to wszytko przetrwać, czy
miał prawo ją rozwiewać?
-
Dobrze. To co teraz zrobimy? - zaczął po chwili kłopotliwego
milczenia. - Nie wiem, czy jest sens iść do Chopin Prim - tutaj
mamy całkiem sporo jedzenia, a bestia chyba nie wróci... Choć z
drugiej strony, gdyby wróciła, nie obronimy się tutaj... - głośno
rozmyślał. Marta nic nie odpowiadała, patrząc gdzieś w
przestrzeń. Nagle Staszkowi przyszedł do głowy pomysł. - Nie,
lepiej idźmy do stolicy! Tam jest bunkier... Założę się, że nie
jest zamknięty, na pewno wszyscy oficjele się ewakuowali i zabrali
dokumenty, pieniądze, czy co tam mogli trzymać... Zatrzaśniemy się
tam i bezpiecznie przeczekamy do przylotu żołnierzy. Ale...
będziesz w stanie dojść do Chopin Prim? - spytał z niepokojem
kobiety.
Marta
odwróciła się w jego stronę. - Tak. Musimy dotrzeć do stolicy.
Gdyż tam pokonamy tego demona. Taka jest wola Boga. Wyruszajmy
natychmiast. - Kobieta zerwała się z kamienia i zaczęła iść w
stronę drogi.
-
HEJ! Poczekaj! - Staszek złapał ją za ramię. - Zjedzmy chociaż
śniadanie i zabierzmy jakieś zapasy.
Marta
rzuciła mu pełen nagany spojrzenie. No tak, nie była to najlepsza
chwila na mówienie o jedzeniu... Ale przecież z pustymi żołądkami
nigdzie nie zajdą.
-
Musimy mieć siły, aby wypełnić naszą świętą misję! - dodał,
starając się wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu w swoim głosie. Marta skinęła głową.
- Bóg
doda nam sił. Ale masz rację, potrzebujemy pożywienia. Chodźmy. - Teraz dla odmiany ruszyła w stronę zajazdu.
Staszek
westchnął przeciągle, zanim poszedł za nią. Niepokoiło go jej
podejście do sprawy i cała ta gadka o walce z demonem... Miał
nadzieję, że to tylko kwestia szoku i za jakiś czas jej to
minie... Zanim w imię jakiejś urojonej krucjaty poprowadzi ich
oboje na pewną śmierć.
Zmierzch
zapadł już parę godzin temu, ale wciąż szli. W sumie to w nocy
podróżowało się nawet lepiej, przynajmniej słońce nie prażyło.
Jednak mimo wszystko byli na nogach już bardzo długo... Staszek
czuł, że jest jeszcze w stanie trochę przejść, ale miał
wątpliwości co do swojej drobno zbudowanej towarzyszki.
- Nie
jesteś zmęczona? - spytał się, zwracając głowę w stronę
kobiety.
-
Nie, ale dziękuję za troskę - odpowiedziała i obdarzyła Staszka
słabym, pozbawionym wesołości uśmiechem.
- Na
pewno? - chłopak chciał się upewnić, że kobieta nie robi jedynie
dobrej miny do złej gry.
- Na
pew... - zaczęła Marta, ale nie dokończyła. Nagle przystanęła,
przymknęła oczy i zachwiała się... A potem upadła na ziemię.
Staszek natychmiast do niej podbiegł i przyklęknął. Na szczęście
było to tylko omdlenie - widać stres, głód i wysiłek zrobiły
swoje. Organizm ma swoje prawa i choć Staszek chciałby jak
najszybciej dotrzeć do stołecznego bunkra, wyglądało na to, że
bez odpoczynku się nie obejdzie. Po chwili udało mu się znaleźć
małą jaskinię - w zasadzie to co najwyżej zagłębienie - pośród
skał. Zaciągnął tam, w miarę możliwości delikatnie, Śpiącą
Królewnę i ułożył pod ścianą. Zdjął plecak i zaczął
wyjmować rzeczy, które uznał za potrzebne - koc, którym nakrył Martę, termos z kawą i konserwy.
- Co
się stało? - usłyszał nie do końca przytomny głos. Kobiecie
wróciła świadomość i zaczęła przecierać oczy.
-
Zemdlałaś - wyjaśnił Staszek. - Pewnie ze zmęczenia... No i
uznałem, że pora na odpoczynek.
-
Musimy dotrzeć do stolicy - z nagłą siłą w głosie
odpowiedziała Marta, unosząc się lekko na rękach.
-
Nie, to nie ma sensu. Musimy odpocząć, inaczej i tak daleko nie
zajdziemy. - po raz kolejny
Staszek próbował pełnić rolę głosu rozsądku.
-
Może i masz rację - westchnęła Marta i otuliła się mocniej
kocem.
-
Wolisz sałatkę warzywną czy szynkę? Czy jedno i drugie? - spytał
Staszek, pokazując na konserwy.
-
Prawdę mówiąc, nie jestem głodna - odparła kobieta.
- To
mnie nie interesuje. Mówię to z czystego egoizmu. Na głodniaka
znowu mi zemdlejesz i będę musiał cię targać do samego Chopin
Prim.
-
Ciężary jedni drugim noście... Czy jakoś tak - mruknęła Marta. - Ale znowu masz rację... Jak zwykle. Poproszę sałatkę.
Po
chwili oboje spałaszowali po jednej konserwie. Staszek nalał do
kubka-pokrywki nieco kawy i wręczył towarzyszce, mówiąc - W sumie
to nie wiem, czy powinniśmy pić kawę teraz, lepiej jakbyśmy
przespali choć parę godzin, a potem napili, żeby się orzeźwić...
No ale musimy, jak to się mówi, uzupełnić płyny, wody już nie
ma... No i dobrze się nieco rozgrzać, niby zabrałem zapałki, ale
wolę nie palić ognia, no bo wiesz, to może COŚ ściągnąć, no
ale wziąłem ten koc, mam nadzieję, że to ci wystarczy -
produkował się chłopak, podczas kiedy kobieta piła kawę.
-
Czasem ja jestem gadatliwa, ale to już przesada - oświadczyłą Marta, oddając kubek Staszkowi. - Boże, racja, jest
strasznie zimno! - dodała. - Jak szliśmy to tego nie czułam... Ale
ty nie masz koca! Musisz się czuć okropnie.
- No
nie mam, do plecaka by dwa nie weszły - mruknął Staszek i machnął
ręką. - I nie jest tak źle. Napiję się ciepłego i jakoś
przeżyję.
-
Nie, przecież mamy tu spać, możesz zamarznąć przez sen! -
zaprotestowała Marta. - Koc jest duży, zmieścimy się oboje -
dodała, rozkładając płachtę.
- Nie
wiem, czy powinienem - pokręcił głową Maliniak.
Marta
westchnęła. - Daj spokój. Jesteśmy dwójką... przyjaciół? -
spytała niepewnie, a kiedy Staszek kiwnął głową, kontynuowała -
Którym jest zimno. Nie doszukujmy się żadnych podtekstów, dobrze?
Więc właź pod ten koc - mówię to z czystego egoizmu, jeśli
zamarzniesz, to kto poniesie ten plecak i zaprowadzi mnie do bunkra?
Staszek
uśmiechnął się i wszedł pod koc. Zresztą miała rację... Na
filmach takie sytuacje - mężczyzna i kobieta, zmuszeni żeby
nocować razem, przeżywający ciężkie chwile - zawsze kończyły
się... wiadomo czym. Jednak tu nie było o tym mowy. Chociaż Marta była bardzo ładna i zaczynał ją coraz bardziej lubić,
to... Oboje właśnie stracili bliskie osoby (stracił już nadzieję
na to, że odnajdzie Renatę - choć oczywiście jego straty nie
można było porównać do tego co spotkało Cavalieri) a Staszek nie
był na tyle prymitywny, żeby próbować to odreagować w ten
sposób.
W tej
chwili chłopak uświadomił sobie, że połleżąca koło niego Marta nuci pod nosem jakąś spokojną, melancholijną melodyjkę.
Zerknął w jej stronę. Kobieta wykonywała w powietrzu
powolne,
delikatne ruchy dłonią.
- Co
robisz? - spytał.
-
Układam moje aniołki do snu - odpowiedziała ze słodyczą w
głosie Marta, wpatruwając się gdzieś poniżej swojej uniesionej
dłoni. Staszek przełknął ślinę. Widząc, jak kobieta się
zachowuje... Jak nie poddaje się rozpaczy z powodu śmierci
bliskich... Zapomniał, że to szaleństwo pozwala jej normalnie (o
ile można tego słowa użyć) funkcjonować.
Maliniak
patrzył, jak Marta głaszcze główki nieistniejących dzieci.
Było to wzruszające... i upiorne jednocześnie.
Minęło
już południe, kiedy wreszcie dotarli do Chopin Prim. Ulice miasta
były puste i ciche - jedynie śmieci walały się na chodniku.
Gdzieniegdzie, na środku drogi, stały samochody i inne pojazdy -
zapewne za ich pomocą ludzie przybyliw celu ewacukacji, a potem
porzucili, nie mogąc zabrać ze sobą.
,,Cholera,
jeden stwór to zrobił. Cała planeta - dobra, słabo zamieszkana,
ale jednak - ucieka przed nim" pomyślał Staszek. Jednak,
ponieważ sam widział potwora w akcji, zdawał sobie sprawę, że
koloniści nie byli w stanie się mu przeciwstawić i zginęliby
jeden po drugim w jego szponach. Co innego obiecani legioniści...
Dla nich rozwalenie tej pokraki to będzie chleb z masłem.
- Po
drodze zajrzymy do mojego domu - zaproponował Staszek. - Upewnię
się, że moja mam się ewakuowała... a to i tak po drodze do
bunkra.
Marta
bez słowa skinęła głową. Chłopak poczuł ukłucie żalu - na
pewno mama była zrozpaczona, że musi odlecieć bez syna. To była
jego wina... Ale przecież nie mógł wiedzieć, że złapie gumę -
i nie mógł nie spróbować uratować Renaty... Teraz mógł mieć
jedynie nadzieję, że Mirkof zmusił swoją żonę, aby mimo
wszystko wsiadła na statek... Przynajmniej na tyle by się przydał.
-
Hej, goście! - z zadumy wyrwał go ochrypły głos. Staszek odwrócił
się. Z jednego z zaułków wychynęło trzech mężczyzn. Dwóch
wyglądało na osiłków, obaj byli wygoleni na łyso i cierpieli na
syndrom braku szyi - jeden z nich, o nagich, potężnych
przedramionach pokrytych tatuażami, wymachiwał metalową pałką.
Trzeci, ten który mówił, był nieco szczuplejszy i niższy, ale
obleśny uśmiech i wąskie, świńskie oczka powodowały, że
sprawiał równie niemiłe wrażenie.
-
Najpierw ważniaki zostawili nas, bidaków, na zatracenie... A teraz
jakieś wsioki z prowincji przybywają, żeby na nas żerować -
stwierdził prowodyr bandy, a potem z ukrywanym smutkiem pokiwał
głową. - Chyba nie puścimy tego płazem, nie, chłopaki?
-
Pewnie, kurwa. - skwitował ten wytatuowany, powoli podchodząc w
stronę pary.
-
Jestem... Jesteśmy stąd, tylko byliśmy poza miastem! - Staszek
podjął próbę wyjścia z sytuacji
- co prawda bez większych nadziei na sukces.
-
Czyżbyście żerowali na tym nieszczęściu, jakie spotkało naszą
planetę? To nie po chrześcijańsku! - krzyknęła Marta głosem
pełnym oburzenia. Staszek jęknął w duchu - ich nikłe szanse na
załagodzenie sytuacji właśnie spadły do zera. Niski bandzior
zarechotał, a jego rośli kompani zawtórowali.
- To
się świetnie składa! - powiedział z ironią herszt. - Skoro
jesteście naszymi ziomkami, a w dodatku dobrymi chrześcijanami, na
pewno nie macie nic przeciwko dzieleniu się z bliźnimi? Od ciebie
weźmiemy tylko forsę, ale od panienki - nieco więcej! Brać ich! -
zakończył, już poważnym tonem.
-
Uciekaj! - krzyknął Staszek rzucając się z pięściami na draba,
który ruszał w stronę Marty. Choć chłopak nie był ułomkiem,
jednak jego ataki nie robiły na mięśniaku żadnego wrażenia. Zbir
wziął zamach i przyłożył pięścią w podbródek Staszka.
Chłopakowi aż pociemniało w oczach. Zatoczył się, potknął i
upadł na chodnik. Po chwili do jego uszu doszły kobiece piski. Z
wysiłkiem uniósł się na rękach. Zobaczył, jak niski bandyta
trzyma wyrywającą się i krzyczącą Marta.
-
Spokojnie, mała, to będzie mniej bolało! - zaśmiał się zbir. -
AAAAAAA! KURWA MAĆ! Ugryzłaś mnie, suko! - śmiech przeszedł we
wrzask.
-
Zostawcie ją! - krzyknął Staszek, próbując wstać, jednak
skutecznie powstrzymał go przed tym kopniak wymierzony przez
wytatuowanego bandytę. Chłopak zajęczał i zwinął się z bólu.
-
Chłopak dobrze mówi. - Dał się słyszeć męski głos, dochodzący
od drugiej strony ulicy. - Zostawcie dziewczynę. I jego też. Bo źle
się to skończy. Dla was.
- Nie
wtrącaj się w nieswoje sprawy! - wrzasnął szef zbirów. Staszkowi
udało się wstać - i obejrzeć ich wybawcę. To był Mirkof. Ubrany
w roboczy kombinezon stał na ulicy, trzymają w rękach dubeltówkę.
Był z nim jakiś nieznany facet. Ojczym Maliniaka bez słowa uniósł
lufę broni i wystrzelił. Mięśnika z tatuażami z krzykiem padł
na chodnik. Chyba nie żył.
-
Ostrzegałem - warknął Mirkof. - Mam jeszcze jedną kulkę, któryś
z was reflektuje? - rzucił w stronę dwóch pozostałych bandytów.
Szef natychmiast puścił Martę i zaczął się wycofywać,
chichocząc nerwowo.
- Oj,
po co zaraz te nerwy... Tylko sobie żartowalim - powiedział. - Bez
urazy, prawda?
-
Wypierdalaj, albo znowu strzelę - skwitował Mirkof. Tym razem
przesłanie dotarło do zbirów w pełni - rzucili się do ucieczki.
Po chwili ich kroki ucichły.
- Nic
ci nie jest? - Staszek podszedł do Martę.
- Nie, Bogu dzięki nie... Ale to ja powinnam spytać ciebie, mocno
oberwałeś - z troską w głosie odpowiedziała kobieta.
-
Trochę - odparł chłopak, wypluwając odłamany kawałek zęba. -
Żebro mnie napier.... strasznie
boli, ale chyba nie złamane.
-
Bardzo to pięknie. Może jakieś słowa podziękowania, za
uratowanie waszej skóry? - burknął Mirkof, razem ze swoim
towarzyszem podchodząc do rozmawiającej pary.
-
Oczywiście! - zmieszana Marta skłoniła się lekko w stronę
mechanika. - Niech Bóg pana za to błogosławi. - Mirkof w
odpowiedzi na te nieco egzaltowane słowa uniósł brwi.
-
Dzięki - mruknął Staszek. Nie przepadał za ojczymem, ale musiał
przyznać, że krucho by z nimi było, gdyby Mirkof nie pojawił się
we właściwym miejscu i czasie. Zaraz... skoro on tu był...
-
Czemu tu jesteś? - krzyknął Staszek, łapiąc mechanika za szelki
od kombinezonu. - Nie wylecieliście? Co z mamą?
- Wy
się znacie? - spytała zszokowana Marta.
- To
mój ojczym - szybko wyjaśnił Staszek. - No mów!
-
Spokojnie. - Mirkof odsunął pasierba. - Twoja matka odleciała. Co
prawda płakała, rozpaczała się i zarzekała, że nie zostawi
dziecka na zatracenie... Aleśmy ją wepchnęli na statek. Dla
mnie... i paru innych... zabrakło miejsca. Pewnie Maria teraz
wypłakuje sobie oczy. Mam nadzieję, że jesteś z siebie
zadowolony. - zakończył opierając ręce na dubeltówce, jak na
lasce.
- Nie
rozumiesz... - warknął Staszek. - Dobra, nie będziemy się teraz
kłócić. Grunt, że mama jest bezpieczna... Chcieliśmy ukryć się
w bunkrze. - spróbował zmienić temat.
- My?
- Mirkof znowu uniósł brew.
- To
jest pani Marta Cavalieri. - Staszek wskazał na swoją
towarzyszkę, która skłoniła się lekko.
-
Mirkof Velarez. - mruknął mechanik. - A to Jean Lucarda - wskazał
na mężczyznę, który z nim przyszedł - szczupłego człowieka w
tanim garniturze, wyglądającego na urzędnika. Lucarda uśmiechnął
się niepewnie.
-
Dobra. Tak się składa, że my już zajęliśmy bunkier... I nie
tylko my. Mamy nawet gościa spoza planety - ciągnął Mirkof.
- Co?
- zdziwili się chórem Staszek i Marta.
- A
tak. Zresztą sami zobaczycie. Dosyć gadki-szmatki - idziemy do
bunkra. - zakomenderował mechanik i sam ruszył ulicą. Pozostali
musieli iść za nim. Po chwili Marta wdała się w rozmowę z
panem Lucardą. Staszek przesunął się do przodu i zrównał z
Mirkofem.
-
Dzięki - mruknął.
- Już
dziękowałeś za ratunek, chłopaku - odparł ojczym, nie patrząc
na pasierba.
- Nie
za to. Za to, że zadbałeś, żeby mama odleciała - wyjaśnił
chłopak. Mirkof zwolnił i rzucił szybkie spojrzenie w stronę
chłopaka.
- A.
Spoko. W końcu obaj ją kochamy, nie? - odparł starszy mężczyzna.
Staszek skinął głową. Cholera, wciąż nie lubił Velareza... Ale
coraz gorzej się z tym czuł.
-
Ale, mówiąc o uczuciach, chyba nie jesteś w nich zbyt stały, co? -
ciągnął Mirkof. - Nie patrząc na nic, wyruszyłeś, żeby ratować
jedną dziewczynę... A wracasz z inną. Szybko się pocieszyłeś po
Renacie.
-
Zamknij się! - warknął Staszek. Mirkof znowu uniósł brwi i
skrzywił wargi. Chyba ostro się wkurzył i zanosiło się na to, że
zechce nauczyć pasierba moresu. Jednak chłopak nie zważał na to i
kontynuował - choć na tyle cicho, żeby pozostała dwójka ich nie
słyszała. - Ta kobieta wczoraj w nocy straciła całą rodzinę.
Męża i piątkę dzieci. Ten potwór zabił ich prawie, że na jej
oczach... Ja przy tym byłem. To chyba normalne, że się nią
zaopiekowałem?
Po
chwili milczenia Velarez kiwnął głową. - Wierzę, wygląda na
taką co sporo przeszła. Dobra, przepraszam, ale naprawdę mnie
wnerwiłeś tą całą wyprawą. Ale nie ma sensu się kłócić,
choć wiem, że do tej pory nie bardzo nam się układało. Razem
jesteśmy w tym gównie, musimy się trzymać razem. No i było nie
było - jesteśmy rodziną. Czy czymś w rodzaju. Sztama? - Mirkof
niespodziewane przystanął i wyciągnął rękę do pasierba.
Staszek również przestał iść. Przez chwilę wpatrywał się w
kwadratową twarz ojczyma, a potem uścisnął jego dłoń.
Czwórka
w końcu stanęła do wejścia przed bunkrem, które znajdowało się
obok budynku, który na Chopinie pełnił rolę ratusza - czyli de
facto siedziby władz planety. Mirkof podszedł do metalowej,
niepozornej budki, która mieściła w sobie windę. Nacisnął jeden
z przycisków na konsolecie.
- Kto
tam i czego chce? - odezwał się po chwili głos z interkomu.
-
Velarez i Lucarda - odpowiedział mechanik. - Mamy jeszcze dwójkę
ze sobą, to swoi.
-
Dobrze... - osoba po drugiej stronie przyjęła to oświadczenie do
wiadomości i po chwili z sykiem metalowe drzwi się otworzyły i
oczom czwórki ukazała się kabina windy o sterylnym wyglądzie.
-
Zapraszam - Mirkof machnął ręką w stronę maszynerii. Wszyscy
obecni wsiedli, a potem mechanik nacisnął jeden z przycisków na
konsolecie. Drzwi się zasunęły, a po chwili szum i lekkie
przeciążenie dały znać, że podróż na dół się rozpoczęła.
Podczas kiedy ojczym pogwizdywał coś pod nosem, Staszek zerknął
kątem oka na Martę. Kobieta spoglądała w lustro (które zgodnie
z odwieczną tradycją musiało się znajdować w windzie). W zwierciadle widać było wymizerowaną
twarz pokrytą kurzem i plamami krwi. Chłopak po raz kolejny poczuł przypływ
żalu i współczucia wobec biedniej kobiety. Zbyt wiele razy stał z
boku lub uciekał. Zbyt wiele razy zawiódł w ostatnich dniach... W
tym osoby, na których mu zależało. Poprzysiągł sobie, że
chociaż tym razem nie zawiedzie - i że zrobi wszystko, żeby
Cavalieri przetrwała ten cały burdel... I odzyskała szanse na w
miarę normalne życie. W końcu niejako była pod jego opieką -
odpowiadał za
nią.
Nagle
winda stanęła, a po chwili drzwi się rozsunęły.
-
Kuniec jazdy - oświadczył Mirkof. - Witamy w podziemnym
królestwie. Chodźcie, poznacie resztę pechowców... I naszego
gościa. - to powiedziawszy, mechanik ruszył podziemnych korytarzem,
którego ściany były wyłożone tym samym metalem, co wnętrze
windy. Po kilkunastu krokach zatrzymał się i otworzył jedne z
drzwi, które znajdowały się na korytarzu.
- To
sala zebrań - wyjaśnił. - I wydaje mi się, że coś się tu
wyrabia. - Faktycznie, nawet na korytarzu było słychać jakiś
męski, głos, który chyba wygłaszał jakieś przemówienie. Cała
czwórka weszła do pomieszczenia. Wewnątrz znajdowało się kilka
rzędów składanych krzeseł - ale tylko siedem było zajętych,
wszystkie przez dorosłych mężczyzn (no tak, kobiety i dzieci
pewnie dostały przydział na statek w pierwszej kolejności). Za
mównicą, stojącą na podwyższeniu, stał ósmy mężczyzna. I na
pierwszy rzut oka Staszek mógł powiedzieć, że nie był
on człowiekiem - jego niebieska skóra wskazywała na pochodzenie z
gatunku Laszamarów. Chłopak nigdy w życiu nie spotkał
nieczłowieka - nie było takich na Chopinie, wśród kupców i
inspektorów Paktu, którzy czasem odwiedzali planetę, również się
nie zdarzali. No ale przecież chodził do szkoły i wiedział, jakie
inteligentne rasy zdarzają się wśród obywateli Paktu - a poza tym
oglądał filmy, prawda?
-
Witam - odezwał się Laszamar, patrząc na nowoprzybyłych. -
Przyprowadziliście nowych, panowie? - spytał Velareza i Lucardę.
-
Ano - przytaknął mechanik. - To mój pasierb, a to pani Cavalieri.
- dokonał błyskawicznej prezentacji. - Im więcej tym weselej,
prawda panie inkwizytor? - dodał z przekąsem.
No
tak! Staszek teraz sobie to uświadomił - szary, prostu mundur ze
stójką, noszony przez Laszamara, to strój inkwizytora! Czyli pomoc
wreszcie nadeszła... Ale przecież mieli wysłać oddział
legionistów, nie zakonnika? I jakim cudem przybył tak szybko?
- Po
raz kolejny - witam. - Laszamar skinął lekko głową. Jego głos
był głęboki i mocny, ale suchy i beznamiętny. - Jestem
brat-asesor Abiatar Refuze. W Zakonie Ładu zajmuję się głównie
ksenobiologią - a konkretnie - badam organizmy tworzone i
przekształcane przez genetykę i spaczoną
alchemię Nihilistów. Parę dni temu, na podstawie pewnych zapisków,
doszedłem do wniosku iż słudzy Nieistoty mogli tu zostawić tak
zwaną ,,niespodziankę". Kiedy tu przyleciałem, okazało się,
że to niestety prawda - i że się spóźniłem, niespodzianka
została już aktywowana.
Teraz
wyjaśniło się, czemu inkwizytor dotarł dużo wcześniej niż
żołnierze - po prostu wyruszył zanim potwór zaatakował i władze
Chopina poprosiły Pakt o pomoc.
-
,,Niespodzianka"? - zdziwiła się na głos Marta, zajmując
jedno z krzesełek.
- Tak
jest. - skinął głową Refuze. - Jak zapewne wszyscy z was wiedzą,
około stu dwudziestu lat temu, ta planeta została odbita z rąk
Nihilistów, konkretnie celebracji zwącej się Oddechem Spaczenia.
Ponieważ planeta nie odgrywała w ich planach dużej roli, nie było
tu żadnych groźnych instalacji,
tylko baza obserwacyjna i nasłuchowa - dlatego bez problemu podjęto
decyzję o kolonizacji. Podobny los spotkał kilka innych, które
Pakt odbił w tamtym czasie. Jakiś czas temu na jednej z nich,
Aureliusie, podczas budowy kanalizacji natrafiono na groźną istotę,
która wywołała wielkie zniszczenia. Sięgnąłem do archiwów -
okazało się, że na innej planecie, która została odzyskana od
Oddechu Spaczenia, miał miejsce podobny wypadek - kilka lat temu.
Doszedłem do wniosku, że to nie może być zbieg okoliczności.
Celebracja OS słynie ze swojego zaawansowania na gruncie genetyki,
nawet pośród Nihilistów - oraz faktów, że używają zmutowanych
stworzeń, jako żywych broni. Najwyraźniej opuszczając te planety
wykazali się typową dla siebie perfidią - pozostawili ukryte,
zahibernowane potwory, ustalając ich czas inkubacji na tyle długo,
aby mieć pewność, że zanim się obudzą i ujawnią swoją
obecność, planety będą na tyle zasiedlone, żeby ich wytwory
miały... kogo zabijać. Oczywiście, to tylko pojedyncze istoty - na
planetach Centrum poradzono by sobie z nimi z łatwością, ale w
takich odległych koloniach, gdzie mieszkańców jest mało, są
słabo zorganizowani i nie mają zaawansowanej broni - mogą poczynić
naprawdę wielkie zniszczenia. - zakończył inkwizytor.
Jeden
z siedzących, starszawy, łysiejący mężczyzna prychnął z
oburzeniem.
-
Patrzcie, panicz z wielkiego świata, będzie nas obrażał!
Laszamar
spojrzał się prosto na człowieka. - Czy może nie mam racji? Jakoś
nie widać, żebyście sobie z nim radzili własnym sumptem? -
spytał. Starzec ponownie prychnął, ale niczego nic nie
odpowiedział. W związku z tym inkwizytor kontynuował.
-
Ponieważ nadleciałem parę godzin przed ewakuacją, udało mi się
porozmawiać z osobą, która widziała potwora na własne oczy.
Niejaki Hernandez, strażnik. Z opisu jaki mi przekazał, wynika, że
ta istota pasuje go gatunku Gargoyla Metabolens. Co znaczy, że
musimy jak najszybciej się nią zająć - inaczej będzie naprawdę
źle.
-
Taaa, jasne. - mruknął Mirkof, który cały czas stał koło
wyjścia, krzyżując ramiona na piersiach. - Po pierwsze, niby jak?
A po drugie - czemu nie mamy poczekać na żołnierzy? W bunkrze
jesteśmy bezpieczni - a sam pan mówiłeś, że ta bestia jest
zagrożeniem tylko dla bidnych kolonistów z zadupia - czyli nas -
ale ludzie z Centrum sobie z nią poradzą raz dwa... Więc z pana
gadki wychodzi raczej na to, że nie powinniśmy pchać się pokrace
do gardła, prawda?
Kilku
słuchaczy zaczęło wydawać potakujące okrzyki. Refuze zszedł z
podwyższenia i podszedł do mechanika. - Nie rozumiesz... - zaczął.
-
Rozumiem, rozumiem - burknął Mirkof. - Jesteś inkwizytorem, masz
świętą misję itede... Widzisz pan, wiem, że jesteś porządnym
facetem. Przyleciałeś tu, żeby nam pomóc. Oddałeś swój statek
na ewakuację, tracąc szansę na zabranie stąd swojego tyłka,
zanim potwór przybędzie. Szacunek. Ale widzisz, sam żeś mówił,
że w Zakonie jesteś badaczem. Gryzipiórkiem. Siedzisz przed
komputerem i oglądasz obrazki potworów. Ale tu jest prawdziwy
potwór, który nie będzie stał
i czekał aż go przebadasz. Witamy w prawdziwym życiu.
Refuze
pokręcił głową. - Mylisz się. To, że jestem uczonym, nie
znaczy, że jestem słaby. W Zakonie dbamy o harmonijny rozwój ciała
i umysłu. Byłbym w stanie cię bez problemu pokonać.
Mirkof
zmrużył oczy, a na jego twarzy ukazał się wyraz lekkiej irytacji.
Po chwili jednak machnął ręką. - Dobra, wierzę na słowo. Jak
pan jesteś taki mocny, to idź wyzwij stwora na solo. Wtedy chętnie
popatrzę. - słowom zawtórował śmiech siedzących.
-
Mogę to udowodnić. Jeśli się nie boisz - odpowiedział
niezrażony asesor.
Velarez
uśmiechnął się krzywo i zaczął podwijać rękawy zgrzebnej
koszuli, którą nosił pod kombinezonem mechanika. - Jak sobie
chcesz braciszku, nie będę się kłócił. - powiedział
i zamachnął się zaciśniętą pięścią w stronę
zakonnika. Reakcja Refuze była błyskawiczna - zanim ręka pokonała
pół drogi, on jakimś cudem stał za plecami mechanika. Złapał
jego wyciągnięte ramię a potem szarpnął do tyłu, przyginając
je do pleców Mirkofa. Mechanik jęknął a z z bólu i złości.
Zakonnik odepchnął go, jednocześnie kopiąc kolanem w tyłek - w
efekcie Velarez potknął się i upadł na podłogę. W tym czasie
dwóch mężczyzn zerwało się ze swoich krzeseł, by ruszyć na
pomoc Mirkofowi. Pierwszemu asesor po prostu usunął się z drogi, a
kiedy ten z rozpędu przebiegał koło niego, podstawił mu nogę - w
efekcie człowiek dołączył do Velareza. Trzeciego napastnika
Abiatar ogłuszył ciosem w skroń wymierzonym krawędzią dłoni.
-
Dosyć! - rozległ się krzyk Marty - Nie bijcie się! Pax!
To
podziałało. Jeden z mężczyzn zamarł, trzymając w rękach
składane krzesełko, które zamierzał użyć jako broń przeciw
asesorowi. Przystanął również Staszek, który w końcu zdecydował
się ruszyć na pomoc ojczymowi (niechętnie, ale jak sztama, to
sztama). Zaś Mirkof zaczął się podnosić z podłogi, stękając
lekko.
-
Racja - mruknął. - Koniec, panowie. W ogóle kto was prosił o
pomoc? Miałem się tłuc ja z braciszkiem. I wyszło na jego. - Mechanik zwrócił twarz w kierunku inkwizytora. - Dobra, nakopałeś
nam, szacun, jesteś gość... Ale co z tego wynika? I tak nie ma
sensu, żebyśmy polowali na to coś.
- On
ma rację - niechętnie (nie dlatego, że miał ochotę polować,
tylko dlatego, ze musiał się zgodzić ze swoim ojczymem) powiedział
Staszek. - Ja i Marta też spotkaliśmy to... coś. To nie jest
jakieś strasznie wielkie - było w stanie wejść do zwykłego domu.
Co prawda, pewnie przygarbione.
- Nic
mu nie będzie, tylko go ogłuszyłem - stwierdził inkwizytor,
patrząc na Martę, która nachylała się nad nieprzytomnym
mężczyzna, którego asesor wcześniej powalił. - Rzecz w tym, że
niedługo będzie większe... - dodał Abiatar, wracając do tematu potwora.. Zabrał
krzesełko mężczyźnie, który przed chwilą biegł z nim, żeby go
uderzyć (pozwolił sobie odebrać mebel bez protestów), rozłożył
je i usiadł. - Mówiłem, że zidentyfikowałem ten gatunek.
Gargoyla Metabolens charakteryzuje się tym, że jej przemiana
materii może osiągać dwie skrajności. Z jednej strony może
zapaść w letarg, trwający setki lat. Z drugiej kiedy się obudzi -
zużywa ogromne ilości energii. Dlatego potwór bez przerwy krąży
po całej planecie i dlatego nie spocznie, póki nie pożre każdej
żywej istoty na powierzchni. Kiedy żołnierze przybędą, będą
już mieli przeciwko sobie olbrzymiego, latającego behemota.
Słyszeliście o Smokach Zamętu? Otóż prawda jest taka, że
gargulec to młody smok. W ciągu tygodnia bestia osiągnie takie
rozmiary i siłę, że drużyna legionistów będzie dla niej niczym.
Potrzeba będzie całej centurii, z ciężkim sprzętem, żeby sobie
z nią poradzić.
Na
chwilę zapadła głucha cisza.
- I
co z tego? - burknął starszy człowiek, który już wcześniej
sprzeciwiał się wywodom inkwizytora. - Jakbyś pan nie zauważył,
jesteśmy pod ziemią. Do windy to to nie wsiądzie, a choćby
wyrosło na tego ,,smoka" o którym pan bajasz, to nie jest na
tyle cwane, żeby zacząć ryć w ziemi, bo a nuż znajdzie bunkier?
- starzec zaśmiał się skrzekliwie.
- Za
niecałe dwa tygodnie, przybędzie tutaj drużyna legionistów -
spokojnym tonem odpowiedział Abiatar. - Wszyscy zginą. Być może
któryś z nich wcześniej nada wiadomość, która wyjaśni z czym
mają do czynienia - wówczas poczekacie co najmniej kolejne dwa
tygodnie, aż władze wyślą poważne siły. Zatem nawet jeśli nie
rusza was to, że żołnierzy czeka pewna śmierć, a póki co
istnieje szansa na unikniecie tego i zabicie potwora przy minimalnych
stratach... To pomyślcie - czy perspektywa spędzenia co najmniej
miesiąca ze Smokiem Zamętu szalejącym ponad waszymi głowami jest
zachęcająca? Już nie mówiąc o tym, że jak wspominaliście,
oficjele Chopina uciekając, uszczuplili zapasy żywności w tym
bunkrze.
-
Brat Refuze ma rację. - znienacka odezwała się Marta. W jej
melodyjnym głosie czuć było nienaturalny spokój. - Musimy stawić
czoła temu demonowi rodem z czeluści piekielnych. Taka jest wola
Boga! - oświadczyła. - Został pan przez niego wysłany, aby
strącić tego diabła z powrotem w otchłań.
Kilku
mężczyzn zareagowała śmiechem i lub porozumiewawczymi
spojrzeniami na oświadczenie Cavalieri. Staszek jęknął w duchu.
Owszem, pamiętał wcześniejsze deklaracje Marty... Ale miał
nadzieję, że trochę ochłonęła.
-
Cokolwiek pan postanowi, pomogę w tym zbożnym dziele. - dodała
kobieta, stając koło inkwizytora. Zakonnik zmarszczył brwi. Chyba
był nieco zdziwiony poparcie i bojowymi słowami ust drobnej
kobiety. Jednak po chwili skinął głową i powiedział. - Dziękuję.
Na pewno pani pomoc się przyda.
- O
to, mocarna para! Już po potworze! - jeden z mężczyzn, zaryczał
śmiechem.
-
Może jestem słabsza od was... Co po waszej sile, skoro jesteście
zbyt wielkim tchórzami, żeby z niej skorzystać? - odpowiedziała z
dumnie podniesioną głową Marta, a jej spojrzenie wyrażało
krańcową pogardę.
-
Zam... - adresat jej nagany otworzył usta, by się odgryźć, ale po chwili machnął tylko
ręką. - Zresztą, róbcie, jak chcecie. Wasze życie, wasza sprawa.
-
Chyba ta panienka niezbyt się z tobą zżyła, co? Łatwo cię
opuszcza. - mruknął Mirkof, przysuwając się do Staszka. Chłopak
zagryzł wargi. Przez chwilę bił się z myślami. A potem podjął
decyzję. Zrobił kilka kroków i stanął koło Marty i Abiatara.
- Idę
z wami - powiedział. - Dwa razy się spotkałem z potworem i
przeżyłem. Widać nie jest mi pisane, żeby mnie dorwał.
- Po
mojemu to raczej kusisz los, chłopaku. - pokręcił głową Mirkof.
- I nie podoba mi się, to. Wcale.
-
Masz rację - oświadczyła Marta, patrząc Staszkowi prosto w
oczy. Jej twarz przybrała natchniony wyraz. - Nie zginiesz, lecz
pokonasz bestię i zasłużysz się w oczach Pana.
-
Jakaś nawiedzona. - mruknął ten sam mężczyzna, który wcześniej
śmiał się z Marty.
-
Zamknij się - warknął Staszek w jego stronę.
- Bo
co mi zrobisz? Mam do ciebie podejść? - zaczepnym tonem
odpowiedział człowiek, dla podkreślania swych słów, zaciskając
dłonie w pięści.
-
Stój, Victor. Ja też jestem z nimi. Może ze mną chcesz się...
kłócić? Proszę bardzo - oświadczył Mirkof, stając za
pasierbem. Staszek spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Mimo
wszystko, nie spodziewał się tego.
-
Taaa, wiem, że robię cholerne głupstwo - mruknął Velarez. - Ale
wolę sam zadbać, żeby twoja matka zobaczyła cię w jednym
kawałku... Poza tym, nie widzi mi się chowanie w dziurze. Ktoś
jeszcze chętny na samobójczą misję? - dodał głośniej. -
Lucarda?
-
Eeee.... Nie.... raczej nie... Ale życzę powodzenia - wymamrotał
Jean, cofając się pod ścianę.
-
Zatem czworo przeciw stworzeniu, które jak się rozkręci może
rozwalić całą centurię? Mam nadzieję, że to co mówią o Bogu,
o którym tak chętnie mówisz - Mirkof zwrócił się do Marty -
jest prawdą. Mam na myśli to, że kocha głupców.
W
odpowiedzi Cavalieri jedynie się tajemniczo uśmiechnęła.
-
Psychole - sarknął starszy pan z łysiną, wiercąc się na swoim
krześle.
- To
co? Jakiś plan? - rzucił Velarez. - Może zwabimy paskudę przed
ratusz. Na wieżyczce jest działko, zarządzający je zamontował po
tym, jak kiedyś nas piraci napadli.
-
Widziałem tą wyrzutnię - pokręcił głową Abiatar. - Nie nadaje
się. Jest za wolna, gargulec bez problemu uniknie pocisków z niej
wystrzelonych. Ale mam coś innego...
Choć
inkwizytor odrzucił pomysł Mirkofa. to jednak spotkał on się z
szerokim odzewem pośród pozostałych słuchaczy. Niezbyt
pozytywnym.
- Co?
- zaczął drzeć się, z niespodziewaną jak na jego wiek siłą
głosu łysiejący staruszek. - Chcecie
wabić TO tutaj? Koło naszego schronienia? Chcecie umierać, wasza
sprawa, ale zostawcie w spokoju normalnych ludzi! Musimy się pozbyć
stąd tych oszołomów, zanim sprowadzą śmierć na nas wszystkich!
- oświadczył.
- Ta.
Lepiej stąd idźcie - poparł dziadka Victor. Jego głos był
poważny, a mina groźna, ale w oczach widać było niepewność.
Mirkof był chłopem na schwał, a co gorsza był tu inkwizytor,
który z Mirkofem - i dwoma innymi mężczyznami poradził sobie bez
problemu. Jednak Refuze tylko pokręcił głową.
-
Chodźmy. Ani nie otrzymamy tu tej pomocy... Ani jej nie
potrzebujemy. Paru ludzi więcej nie ma znaczenia. Nasza szansa nie
leży w liczebności, tylko wykorzystaniu sposobności.
- I
łasce bożej. - dodała Marta.
-
Tak - potwierdził po chwili namysłu Abiatar.
-
Dobra, idźmy i zostawmy tych tchórzy! Zamelinujemy się w naszym
domu - oświadczył Mirkof. Czwórka ruszyła do wyjścia z sali, by
skierować się do windy, żegnana milczeniem zgromadzonych mężczyzn.
Zanim
wyjechali na powierzchnię, Abiatar zniknął w jednej z sal bunkra -
zapewne tej, którą obrał sobie (na niezbyt długo) za sypialnię i
powrócił z jakąś podłużną walizą. Maliniak zastanawiał się,
co też tam może być - zapewne jakieś naukowe przybory. Potem
mogli już pojechać na górę. Po kolejnej przygnębiającej
przechadzce ulicami wyludnionego miasta, ekipa trafiła do domu
Staszka. Szczęśliwie żadni szabrownicy się nim nie zajęli - już
ojciec Staszka, po nieudanej próbie obrabowania warsztatu, założył
na budynkach porządne (jak na Chopin Prim) zabezpieczenia.
-
Witam w naszych skromnych progach - z ironią powiedział Mirkof,
wykonując parodię ukłonu, kiedy weszli już do salonu. Staszek
pominął to zdanie milczeniem, choć nie do końca podobało mu się,
że to ojczym pełni honory gospodarza domu.
-
Ładnie tu - oświadczyła Marta, rozglądając się po pokoju
gościnnym.
-
Dziękuję. - Tym razem Staszek nie dał się uprzedzić Velarezowi. - Mama
wszystko tu urządzała - i dba o dom.
- Mam
nadzieję, że się spotkamy - Cavalieri uśmiechnęła się słabo.
- Jeśli nie, przekaż proszę wyrazy uznania.
- Na
pewno się spotkacie! - żarliwie zapewnił Staszek. - Przecież nikt
z nas nie zginie... Zabijemy bestię, wszyscy wrócą... Życie wróci
do normy... Prawda? - spytał, a jego głos, wbrew woli, zabrzmiał
nieco niepewnie. Nie doczekał się odpowiedzi. Zauważył, że Marta wpatruje się w zdjęcie, które stało na półce regału.
Przedstawiało ono małego Staszka z rodzicami. Być może Mirkofowi
nie było w smak, że taka fotka zajmuje tak poczesne miejsce w ich
salonie - ale nigdy nie
próbował go usunąć. Zresztą ani Staszek, ani jego matka (był
tego pewien) nie pozwolili by na to. Chłopak sam często z nostalgią
wpatrywał się w to zdjęcie, wspominając chwile, kiedy tata żył,
a on sam był małym brzdącem. Jednak zdawał sobie sprawę z
jakiego powodu Cavalieri patrzy ze smutkiem na roześmianą
rodzinkę... Jej usta lekko drżały, a dłonie nerwowo wędrowały
po przedramionach, jakby kobieta chciała objąć samą siebie.
Wyglądało na to, że za chwilę dojdzie do wybuchu uczuć, które
do tej hamowała tama zbudowana z wiary i... ciężko użyć innego
słowa - szaleństwa. Staszek nie chciał do tego dopuścić. Musiał
szybko przyciągnąć uwagę Marty.
-
Możemy trochę odpocząć, zanim pomyślimy co dalej? - zapytał
głośno. Oczy kobiety, tak samo jak Mirkofa i Abiatara, zwróciły
się na niego.
- No
nie wiem. Każda chwila może mieć znaczenie - odpowiedział z
powątpiewaniem Refuze, kładąc na stole swoją podłużną walizkę.
-
Tak, ale nie będzie z nas za dużo pożytku, jeśli nie wypoczniemy
choć parę godzin - kontynuował Staszek. - Taka prawda. Szliśmy
na piechotę do miasta, a przedtem... - chłopak zamilkł, bojąc
się, by przypomnienie o rzezi w hotelu nie przywołało u Marty
tych wspomnień, przed którymi chciał ją uchronić. Kobieta
westchnęła i pokiwała głową.
-
Staszek ma rację.- stwierdziła. - Ledwo stoję na nogach, on
pewnie też. Przepraszam, ale naprawdę nie będzie z nas dużego
pożytku... - zakończyła cichym głosem.
-
Dobrze - stwierdził po chwili namysłu Abiatar. - Zresztą pewnie i
tak dziś byśmy nie zdążyli nic zdziałać... A w nocy lepiej nie
próbować, po co dawać bestii przewagę... Za dwie godziny się tu
zbierzemy, wyjaśnię wam co i jak, a potem możecie iść spać, za
to jutro równo ze świtem zabierzemy się do pracy.
- Co
tylko rozkażesz, wodzu - mruknął pod nosem Mirkof. - Pójdę po
amunicję do tego cuda - wskazał na swoją dubeltówkę. - Może
gówno to da przy spotkaniu z tym czymś, ale przynajmniej wystrzelę
mu kaprawą gębę, zanim mnie zeżre. Wy róbcie co chcecie.
Marta
podeszła do Staszka. Zagryzła lekko wargi i nieśmiało spytała: -
Czy... No wiesz... Mogłabym się wykąpać? - wypaliła w końcu. - Skoro mam tu spać, nie chciałabym niczego pobrudzić...
-
Oczywiście! - natychmiast odpowiedział chłopak, patrząc na nieco
już wyblakłe plamy na skórze kobiety - na ubraniu zresztą też. -
Zaprowadzę cię do łazienki... A może chciałbyś się przebrać?
- dodał. - Na pewno mama nie wzięła nawet połowy ubrań ze sobą.
O ile w ogóle.
-
Dziękuję, chyba teraz tego nie dopiorę - kobieta zerknęła na
swój, będący w opłakanym stanie strój - ale nie wiem czy...
mogę... czy powinnam. Nie chcę nadużywać gościnności. -
wyraziła swoją niepewność Cavalieri.
-
Jestem pewien, że mama gdyby tu była, sama by to zaproponowała! -
odpowiedział zdecydowanie (i szczerze).
- No
dobrze. To jak możesz, poszukaj... Ja nie mam do tego głowy -
kobieta pokręciła głową.
-
Oczywiście. - odrzekł chłopak, prowadząc Martę do łazienki. -
Proszę! - otworzył drzwi. - Tutaj masz płyn i szampon, a tutaj
wiszą ręczniki. Miłego... eeee.... miłej kąpieli. - zakończył
dosyć niezręcznie, a potem zostawił kobietę samą. Po chwili z
łazienki dał się słyszeć odgłos płynącej wody. Staszek
postanowił pójść do pokoju mamy - chciał poszukać jakiegoś
ubrania, tak, żeby Marta mogła się w nie ubrać od razu po
wyjściu z wanny. Jednak po drodze do sypialni, w salonie, musiał
przejść przez salon. Tam napotkał inkwizytora. Zakonnik siedział
wygodnie w fotelu, wyglądał na rozluźnionego i miał zamknięte
oczy. Jego oddech był miarowy. Staszek nie miał pojęcia, co robił
Refuze - rozmyślał, modlił się, medytował, czy po prostu spał.
I tak nie miał ochoty mu przeszkadzać. Po cichu, niemal wstrzymując
oddech, ruszył przez pokój. Jednak na nic to się zdało. Kiedy
przechodził koło fotela Abiatara, powieki inkwizytora natychmiast
się uniosły, ukazując jego czarne laszamarskie oczy a z jego ust
dobył się głos.
- Nie
odpoczywasz?
-
Nie... widzi pan... brat... eee... wielebny... pomyślałem, że
poszukam... - zaczął zmieszany chłopak. Jednak natychmiast
przerwał. Przecież był u siebie w domu! Nie musiał się z niczego
tłumaczyć.
-
Szukam jakiegoś ubrania dla pani Cavalieri - oświadczył niedbałym
tonem, mającym przekazać ,,Skoro już pytasz, to niech tam, powiem,
ale nie wiem czemu cię to interesuje".
-
Słusznie. - kiwnął głową inkwizytor. - Pomimo straty, jaka ją
spotkała, przyda się jej zmiana garderoby.
- No
tak. - Staszek już miał ruszyć dalej, kiedy nagle coś go tknęło.
Stanął jak słup i zwrócił na zakonnika szeroko otwarte oczy. -
Skąd wiesz, że jej rodzinę zabił potwór? - spytał zdziwionym i
jednocześnie podejrzliwym tonem. Słyszał co nieco o...
nienaturalnych... zdolnościach inkwizytorów. Czyżby to był ich
pokaz?
-
Szczegółów nie znam, ale że do jakiejś tragedii doszło, to się
domyśliłem. - Abiatar wzruszył lekko ramionami. - O tym, że się
spotkaliście z potworem, sam wspomniałeś. Ubranie pani Cavalieri
jest tak zakrwawione, że gdyby krew pochodziła z jej ran, w
najlepszym wypadku nie byłaby w stanie utrzymać się na nogach. Co
znaczy, że udzielała pomocy rannym, albo przenosiła trupy.
Pierwsze wykluczyłem, gdyż żaden ranny z wami nie przybył. Zatem
w grę wchodzili polegli. Widząc, jak pani Cavalieri jest na skraju
płaczu, widząc rodzinne zdjęcie, doszedłem do wniosku, że coś
złego stało się z jej własnymi bliskimi... I doszedłem do
końcowego wniosku. Mam rację? - zakończył zakonnik.
-
Tak - westchnął Staszek, siadając na oparciu fotela. - Jej mąż
i dzieci zginęły, zabite przez tego... gargulca. Słyszała jak
umierają, potem widziała i chowała ich zwłoki.
-
Zatem i tak bardzo dobrze się trzyma - stwierdził Abiatar.
-
Właśnie... Aż za dobrze. Wiem, to brzmi głupio, ale... - zaczął
tłumaczyć chłopak. Analiza Refuzego zrobiła na nim wrażenie - i
wzbudziła nadzieję, że pomoże mu z... tym wszystkim. - Widzi...
brat... To rozklejenie się przed zdjęciem, to był wyjątek.
Oczywiście, na początku rozpaczała... Bałem się, żeby czegoś
sobie nie zrobiła... Ale potem... Zrobiła się dziwnie spokojna.
Zaczęła tłumaczyć, że jej bliskim już nic nie grozi, że już
nie cierpią, bo są w niebie...
-
Jesteś wierzący? - spytał Abiatar.
- Ja?
Tak - odpowiedział zdziwiony Staszek. - Ale co to ma do rzeczy?
-
Zatem nie wiem, co widzisz w tym dziwnego. Takie są logiczne wnioski
wynikające z wiary w życie pośmiertne. Śmierć jest kresem
cierpienia, a początkiem nieskończonej szczęśliwości dla dobrych osób - a
niewątpliwie za takie uważa swoich zmarłych pani Cavalieri.
-
Tak, jasne. Faktycznie logiczne. - mruknął Staszek. "Jednak jakbyś
nie zauważył, panie zakonniku, większość ludzi tak nie reaguje" - pomyślał.
- Tylko, że to nie koniec. Ona... - Staszek ściszył głos. - Jej
się wydaje, że widzi duchy swoich dzieci. I że one przekazały jej
od Boga misję zabicia tego potwora. Zresztą widział pan - czasem
zachowuje się normalnie, ale nagle nachodzi ją... coś dziwnego. -
zakończył niezgrabnie chłopak.
Laszmar
pokiwał z namysłem głową.
-
Czasem to się zdarza. Niekiedy szok towarzyszący traumatycznym
przeżyciom jest zbyt duży i coś w istocie pęka - dotychczasowe
życie, cały świat i zasady panujące w nim okazują się wobec
tragedii tak bezsensowne, że umysł je po prostu odrzuca, budując
sobie... Nowy obraz świata.
-
Pięknie. - Staszek zagryzł z rozpaczą wargi.
- Ale
powiedziałem ,,czasem" - ciągnął inkwizytor. - Niekiedy
dzieje się coś innego - osoba nie traci rozumu. Wręcz przeciwnie -
używa go, żeby stworzyć sobie... Powiedzmy mur ochronny, który ma
ją właśnie przed szaleństwem chronić. Po prostu podświadomie
szuka sobie... czasem na siłę, prawda... czegoś co sprawi, że
tragedia znajdzie swoje miejsce w porządku świata. Co sprawi, że
życie nie straci sensu, pomimo tego, co się stało. Czasem jest to
dosyć cienki murek, ledwo stojący - widział pan, że mimo wiary w
zbawienie mało się nie rozpłakała, kiedy zdjęcie przypomniało
jej utracone rodzinne szczęście. Dlatego nie ma sensu go burzyć -
dopóki sam nie przestanie być potrzebny. Choć z drugiej strony -
być może w pewnym momencie trzeba to będzie zrobić, aby wewnątrz
niego nie zamknęła się na zawsze? Tak jak kiedyś trzeba zerwać
opatrunek, choć to boli.
-
Więc to jej umysł... Płata jej figle... Właśnie po to, żeby nie
zwariować? - spytał po chwili milczenia Staszek ignorując
niepojącą dwuznaczność, jaka była zawarta w słowach
inkwizytora.
- Tak
można ująć to, co powiedziałem. - przytaknął Abiatar.
- I
kiedy już sobie poradzi... z tym... To znowu będzie normalna? - z
ulgą w głosie dodał chłopak.
Tym
razem to inkwizytor milczał, patrząc gdzieś w przestrzeń. A potem
zadał Staszkowi pytanie, które wprawiło go w osłupienie.
- A
skąd wiesz, że nie jest cały czas... ,,normalna"? Że te
wszystkie doznania, o których mówi są prawdziwe?
-
Co?!
Zakonnik
zaśmiał się cicho. Był to suchy, niemal mechaniczny i całkowicie
pozbawiony wesołości dźwięk.
-
Kiedy ty mówisz do Boga, nazywamy to modlitwą. a kiedy Bóg mówi
do ciebie, nazywamy to szaleństwem? Tak uważasz? - nie czekając na
odpowiedź, Abiatar ciągnął dalej.
-
Owszem, Wiele razy słyszałem o przypadkach, kiedy Bóg, czy anioł powierzał komuś specjalną misję. Widziałem także statki i
bronie poruszane siłą wiary. Widziałem demony - prawdziwe demony,
których sam widok wystarczyłby abyś poznał czym jest PRAWDZIWE
szaleństwo - kroczące po polach bitwy i zbierające krwawe żniwo
pośród śmiertelników. Widziałem kobietę, której sam gniew
potrafił zabijać, lub ratować życie. I wreszcie -widziałem już
umarłych przemawiających do żywych. Oczywiście - spirytyzm to jedna z najgorszych herezji, nekromancja to najgorsze plugawstwo, śmierć jest granicą, poza którą nie wolno nam sięgać pod żadnym pozorem... Nam. Ale w drugą stronę czasem to działa inaczej. Bóg czasem dopuszcza, pozwala, aby umarli przemówili do żywych. Wyjątkowo. Rzadko. Ale zdarza się. Dlatego nie szafuj tak
chętnie sądami. - Laszamar obrócił twarz w kierunku Staszka, a
jego oczy były mroczne i nieprzeniknione. - Bo to, co znasz, wiesz i
rozumiesz, to tylko maleńki skrawek wszechświata. Nie odrzucaj z
góry, tego, czego nie znasz - po chwili pauzy inkwizytor dodał,
znacznie swobodniejszym tonem. - Co rzecz jasna nie znaczy, że
całkowicie wykluczam poprzednią teorię. - to powiedziawszy,
inkwizytor ponownie zamknął oczy i zatopił się w rozmyślaniach.
Najwyraźniej uważał rozmowę za skończoną.
Prawdę
powiedziawszy, pozostawiła ona w głowie Staszka jeszcze większy
mętlik, niż wcześniej. Choć... Abiatar miał sporo racji. Do tej
pory Maliniak żył sobie spokojnie na peryferyjnej planecie. Choć
od czasu do czasu docierały tutaj - niepełne i z reguły mocno
spóźnione - wieści o nieustającym konflikcie, jaki Pakt toczył z
Nihilistami, to jednak ta tajemnicza... organizacja, religia, ciężko
było coś o nich pewnego powiedzieć.... była dla niego i innych
mieszkańców Chopina czymś nierealnym, jakąś mglistą metaforą
zła i zagrożenia... A wojna była równie odległa jak te, które
ludzkość toczyła wieki temu, jeszcze na Straconej Ziemi. A teraz
odpryski Wielkiego Konfliktu uderzyły w Staszka, życie jego i jego
bliskich. Potwór okazał się bronią Nihilistów, krwawym dowcipem
i zemstą za odebranie im tej planety. A z pomocą w walce z nim
spieszył członek mistycznego zakonu, którego początki kryły się
w niepamiętnej historii - w dodatku z rasy, której przedstawicieli
Staszek widywał dotąd tylko na filmach. Już nie mówiąc o tym, że
zaprzyjaźnił się z kobietą, która widuje duchy.
Właśnie.
Chłopak w końcu sobie przypomniał, że przecież szedł po ubranie
dla Marty. Szalona, czy też nie - odpowiadał za nią... lubił
ją, współczuł jej i chciał ją wspomóc, choć w ten drobny
sposób. Dlatego w końcu ruszył do pokoju mamy. Wszedł do środka
i zaczął grzebać w szafie. Po chwili westchnął ciężko.
Wszystkie te ubrania... Ich wygląd, a nawet zapach... Przypominały
mu matkę. Tą sukienkę zakładała, kiedy szli w gości... Tą na
naprawdę wielkie okazje... A w tej zielonej często chodziła po
domu. Staszek przytulił do niej twarz i nabrał powietrza, wdychając
ulotną woń jej perfum. Miał nadzieję, że gdzieś tam poza
planetą jest bezpieczna i że ją jeszcze zobaczy, jak krząta się
po mieszkaniu. Maliniak ponownie westchnął, a potem wyprostował
się. Musiał w końcu wybrać jakiś strój, zanim Marta się
wykąpie. Po chwili wahania zdecydował się na lekką, niebieską
bluzkę. Do tego do wyboru krótka - ale rzecz jasna bez przesady, w
końcu to była garderoba jego mamy (poza tym Staszek zdawał sobie
sprawę, że proponowanie Cavalieri miniówy byłoby lekko niefajne)
i spodnie.
W tej
chwili usłyszał ledwo słyszalne chrząknięcie od strony łazienki,
a zaraz potem ,,Już wyszłam" wypowiedziane tonem... JakbyMarta jednocześnie chciała, żeby ją usłyszano, ale
jednocześnie nie chciała zwrócić na siebie uwagi. Staszek
popędził w stronę łazienki, trzymając przygotowane ubrania. Po
drodze zauważył, że w salonie nie ma już Abiatara. Dziwne, nie
słyszał, jak inkwizytor wychodził. Po chwili stanął przed
drzwiami do przybytku higieny.
- To
może podam ci ubranie przez szparę? - zaproponował.
-
Dziękuję, ale... słuchaj, mogę wysuszyć włosy? - rozległ się
zakłopotany głos zza drzwi.
-
Jasne.
- A
gdzie jest suszarka?
-
Powinna być między pralką a wanną, na tym stojaku.
Chwila
ciszy, potem grzechot przegarnianych drobiazgów i znowu cisza.
- Nie
mogę znaleźć. - oświadczyła Cavalieri. - Możesz mi pomóc?
-
Mogę wejść? - wolał upewnić się Staszek.
-
Tak, poczekaj chwilkę.... Już.
Człowieku, ty sie musisz leczyć. Wstawiasz szajs i sie dziwisz ze nikt nie chce marnowac na to czasu? I jeszcze kasujesz madre komentarze? Zalosne!!!
OdpowiedzUsuńNie kasuję żadnych komentarzy, ani mądrych, ani głupich. Wątpię nawet, żebym zrobił to przypadkiem, bo kiedy wchodziłem w niedzielę, jeszcze nie było żadnego Twojego komentarza, a gdy wszedłem dziś rano, były trzy, w tym ten powyższy. Możliwe, że po prostu z jakiegoś powodu Twój komentarz się nie opublikował - to się zdarza na blogach/forach. Przykro mi z tego powodu, bo 1. sam spotykałem się z takimi sytuacjami i wiem, jakie to frustrujące, 2. bez powodu pomyślałeś o mnie źle - tak, jestem debilem, mendą itd ale akurat cenzorem nie byłem i nie jestem, 3. zwyczajnie chciałbym wiedzieć, co było w tym komentarzu i szkoda mi, że nie mogę go przeczytać. Dlatego proszę bardzo, żebyś napisał go jeszcze raz (na wszelki wypadek możesz go sobie najpierw napisać w wordzie i przekleić - zawsze tak sobie powtarzam, gdy mnie wywali z jakiegoś forum przy próbie publikowania... i prawie nigdy nie korzystam z tego dobrego pomysłu, no ale może Ty będziesz mądrzejszy ;). A jeśli mi nie ufasz, to po opublikowaniu możesz zrobić screena, żeby w razie czego mieć dowód, że coś skasowałem (czego nie zrobię, no ale jak wyżej - nie musisz mi wierzyć).
OdpowiedzUsuń