Niebieski
citroen jechał drogą poprzez pogrążony w mroku nocy las. Jak
gdyby ciemność nie była wystarczającym utrudnieniem dla
widoczności, to dodatkowo okolicę spowijała gęsta, zawiesista
mgła. Pomimo włączenia przeciwmgielnych świateł zasię wzroku
ograniczał się do nie więcej jak trzech metrów – reszta świata
ginęła za zasłoną, na dobrą sprawę mogłaby w ogóle nie
istnieć.
Dlatego też
kobieta siedząca za kierownicą jechała powoli i ostrożnie. Całą
uwagę skupiała na drodze, tak, aby zawczasu dostrzec każdą
ewentualną przeszkodę czy choćby zakręt. Matkę interesował
jedynie ten niewielki fragment rzeczywistości, który mogła dojrzeć
przez przednią szybę dzięki promieniom świateł. Natomiast jej
synek, ulokowany na tylnym siedzeniu, bez przerwy patrzył w bok,
gdzie oprócz ściany mgły mógł podziwiać jedynie powykręcane,
bezlistne drzewa, widoczne jedynie dzięki temu, że rosły przy
samej jezdni. Tak przynajmniej można by uznać.
- Mamo,
widzisz ich? – niespodziewanie rozległo się pytanie.
- Kogo? –
spytała mimochodem kobieta, nie odwracając wzroku.
- No, te
twarze. We mgle, w lesie – powiedział chłopczyk.
Matka
niczego nie odrzekła. Mały bawił się w szukanie wymyślonych
kształtów we mgle? Może i dobrze. Przynajmniej nie będzie się
nudził. W tym tempie dotarcie do domu zabierze im jeszcze co
najmniej godzinę, może jeśli dzięki wyobraźni mały czymś się
zajmie, zamiast przeszkadzać w prowadzeniu, podróż pójdzie
sprawniej.
Niestety,
nadzieje matki okazały się płonne. Chłopczyk zmienił nieco
pozycję, tym razem przylepiając nos do tylnej szyby, jakby chciał
się dokładnie czemuś przyjrzeć, a potem oznajmił:
- Mamo, czy
to elfy?
- Jakie
znowu elfy, do cho... – kobieta przerwała w ostatniej chwili i
westchnęła z irytacją. – Skarbie, przestań. Muszę się skupić
na drodze. Opowiesz mi wszystko, jak wrócimy, ale na razie nie
gadaj, bo na coś się wpakujemy.
Prośba
matki nie wywarła skutku. Dzieciak milczał może przez pięć
sekund, po czym oznajmił:
- To chyba
nie elfy. Mają spiczaste uszy. Ale są brzydkie. I straszne... Mamo?
Możesz jechać szybciej? Szybciej niż one?
- Nie, nie
mogę, zwłaszcza, że ciągle mnie rozpraszasz! – krzyknęła
matka, w końcu odwracając się w stronę syna. Gdy to zrobiła, jej
wzrok padł na tylną szybę, a raczej na to, co było przez nią
widać. Natychmiast zapomniała o drodze i kierownicy. Wrzasnęła,
jakby ją ze skóry obdzierano.
Zapadła
ciemność. I w tym momencie Maciek zorientował się, że to już
koniec snu. Szkoda... Czy zawsze muszą się urywać w
najstraszniejszym – czyli najfajniejszym – momencie?
Trzynastolatek niechętnie otworzył oczy. Poprzez zasłonięte
firanki dostrzegł, że już świta. Zerknął na zegarek – było
dziesięć po piątej. Paskudnie. Maciek lubił budzić się w środku
nocy – na przykład koło pierwszej, czy drugiej. Obudzić się,
spojrzeć na zegar, uświadomić sobie, jak wiele błogiego snu
jeszcze zostało, nim trzeba będzie wstać – to była czysta
przyjemność, zwłaszcza jeśli rankiem nie szło się do szkoły.
Ale obudzić się tuż przed porą na wstanie... Nie, tego Maciek nie
lubił. Wiedział, że już nie zaśnie, a nawet jeśli zadrzemie, to
i tak po chwili się zerwie, kierowany bezsensownym strachem i
uczuciem, że przespał „godzinę zero”, nawet jeśli tak
naprawdę minie tylko kilka minut od zamknięcia oczu. Zawsze tak
było. Naprawdę wnerwiające.
Dziś
Maciek wraz z resztą rodziny miał wstać o szóstej. Tak zarządzili
rodzice. Zaplanowali dwudniowy wypad na działkę do ciotki Marzeny.
Ciotka wraz z mężem i synem mieszkała ponad sto dwadzieścia
kilometrów stąd, więc, jak powiedział tata „wyruszymy z rana,
żeby nie marnować dnia”. Prawdę mówiąc, Maciek nie miałby
nic przeciwko temu, żeby wyjechać dużo później. Nie chodziło
tylko o to, że nie miał ochoty być na nogach od szóstej rano w
wakacyjny dzień. Po prostu wolałby skrócić czas spędzony na
działce do minimum. I tak nie było tam co robić... W dodatku
Stefan, syn ciotki, znowu będzie sobie z niego robił cały czas
jaja...
Dla poprawy
humoru, Maciek zaczął rozmyślać o śnie. Dobry był, krótki, ale
miał klimat. Kojarzył mu się trochę z Królem Olch - ale nie tym
z "Wiedźmina", tylko oryginalnym, z tego niemieckiego
wiersza. Szkoda, że Maciek się obudził, zanim zobaczył, co się
czaiło we mgle... A w ogóle to czy w nocy może być mgła? Ona to
chyba raczej nad ranem się pojawia... A, chrzanić to! Sny to sny,
dlatego właśnie są fajne, że mają mało co wspólnego z
rzeczywistością!
Dzięki
rozmyślaniom czas szybciej zleciał. Ani się Maciek obejrzał, a
drzwi do pokoju uchyliły się i rozległ się głos mamy, nakazujący
mu wstać. Chłopak westchnął, a potem wyszedł spod pościeli,
ubrał się i ruszył do kuchni. Mama właśnie robiła kanapki
Jaśkowi.
- Sam sobie
coś zrobisz, dobrze? – rzuciła w stronę starszego syna, kładąc
kromkę chleba na talerzu ośmiolatka.
- Jasne,
mamo – odpowiedział Maciek.
- Pięknie.
To ja się pójdę umyć – oświadczyła kobieta, po czym zniknęła
w łazience. Maciek ukroił sobie chleba, a potem zrobił dwie
kanapki z serem. Jasiek milczał, przeżuwając jedzenie i machając
nogami. Do uszu trzynastolatka dochodził szum wody z łazienki oraz
szmer telewizora dochodzący z salonu. Pewnie ojciec coś oglądał.
Chłopak szybko zjadł pierwszą kanapkę, a potem z drugą w dłoni
ruszył do pokoju. Co prawda mama nie pozwalała mu jeść w
salonie... Ale przecież tego nie widziała, prawda? Zresztą,
postara się być ostrożny i nie nakruszyć.
Telewizor
faktycznie był włączony, ale tata go nie oglądał. Grzebał w
szufladzie komody, szukając czegoś.
- Cześć,
tata. Czego szukasz?
- Cześć,
młody. Mapy drogowej. Pomyślałem, że na wszelki wypadek ją wezmę
– odparł ojciec, wciąż kucając i przeglądając papierzyska.
- Pomóc
ci? – spytał Maciek, z nadzieją, że odpowiedź będzie brzmiała
„nie”. Nienawidził szukać rzeczy. Przeglądało się to samo
miejsce dziesięć razy, a i tak na końcu okazywało się, że to
coś leżało tam cały czas, tylko jakimś cudem dziewięć razy to
przeoczyłeś.
- Nie, niby
jak miałbyś mi pomóc? Na pewno jest gdzieś tu, a we dwóch w tej
szufladzie grzebać nie będziemy. Dzięki.
Maciek
skrycie odetchnął z ulgą, a potem zaczął wpatrywać się
w telewizor. Był włączony na kanał regionalny,
gdzie zwykle nadawano jedynie pogodę, wiadomości lokalne czy
reklamy miejscowych drobnych przedsiębiorców – czyli, według
Maćka, same nudne głupoty. Zresztą, nawet gdyby leciało coś
ciekawego, nie miałby przecież czasu, żeby obejrzeć to do końca.
Aktualnie
na ekranie widniała spikerka przekazująca wiadomości. Maćka w
ogóle nie interesowało, co kobieta ma do powiedzenia (jak to
możliwe, że kogoś ciekawią ceny buraków cukrowych?), ale jej
twarz przyciągnęła jego wzrok. Nie ze względu na urodę – Maćka
niespecjalnie interesowały dziewczyny, a tym bardziej dorosłe
kobiety. Poza tym spikerka wcale nie była ładna. Była... No może
nie brzydka, ale jakoś tak dziwnie wyglądała. Jakby była chora.
Twarz miała wychudzoną, włosy rzadkie, a jej oczy gapiły się
bezmyślnie gdzieś w przestrzeń. Zresztą, jej głos też nie
porywał – wiadomości przekazywała tak monotonnie, jakby
recytowała je z pamięci bez zrozumienia. Co w sumie Maćka nie
dziwiło. Jednakże w tej chwili chłopiec zorientował się, że
akurat nadszedł ten rzadki przypadek, kiedy w wiadomościach
lokalnych podawano jakąś faktycznie ważną informację.
- ...droga
powiatowa numer E 9875 zostaje zamknięta. Zalecamy objazd przez Rowy
Przyleśne – powiedziała kobieta.
- Co ona
gada? – spytał ojciec, wciąż buszując w szufladzie.
- Że
będziemy musieli jechać przez Rowy, bo jest objazd – odparł
Maciek.
- Ech, to
jeszcze wydłuży drogę... Czemu ten objazd? Wypadek? Roboty
drogowe?
- Nie
powiedziała – oświadczył trzynastolatek, wpychając do ust
ostatni kawałek kanapki, a potem ponownie skierował wzrok na ekran,
czekając, czy też dziennikarka zdecyduje się uzasadnić
konieczność zamknięcia drogi. Ale kobieta milczała. Już nie
wpatrywała się w dal. Teraz jej spojrzenie było żywe i czujne.
Maćka ogarnęło absurdalne uczucie, jakby spikerka wpatrywała się
właśnie w niego. W tej chwili coś zalśniło w obu kącikach oczu
dziennikarki. Po chwili po jej policzkach spłynęły dwie krwawe
łzy, zostawiając po sobie czerwone smugi. Maciek wrzasnął. Bogu
dzięki, że już przełknął, inaczej chyba zakrztusiłby się na
śmierć.
- Co jest?
– spytał ojciec, zrywając się na równe nogi, z broszurą o
żółtych okładkach w dłoni.
Maciek
wahał się przez chwilę. Gdyby powiedział, co zobaczył, pewnie by
mu się dostało. Rodzice bardzo niechętnie patrzyli na jego
zainteresowanie fantasy i horrorami (i tak nie odróżniali jednego
od drugiego). Gdyby pomyśleli, że ma od nich jakieś zwidy, na
pewno dostałby szlaban.
Poza tym...
Tak prawdę mówiąc, to sam nie był pewien, czy mu się to nie
przywidziało. Nie mógł sprawdzić, bo wiadomości już się
skończyły. W tej chwili na ekranie mężczyzna mieniący się
Wujkiem Czesiem reklamował swoje Jaja od Szczęśliwych Kur.
- Nie,
nic... Coś mi się przypomniało. Ale nic ważnego – wyjąkał w
końcu.
- Aha, no
dobrze – odparł ojciec, a potem pomachał trzymaną
broszurą. – Mam mapę! Zaraz zerknę na ten objazd...
- Co?
Objazd? – spytała mama, wchodząc do salonu. Zdążyła się nie
tylko wykąpać, ale i przebrać. – W takim razie musimy się
pospieszyć jeśli chcemy dotrzeć do Marzeny przed zmierzchem!
„Przed
zmierzchem? Będziemy tam przed południem, nawet gdybyśmy
zatrzymywali się na siku w każdym lasku” – pomyślał Maciek.
Mimo
wszystko, rodzina popędzana przez matkę zorganizowała się na tyle
sprawnie, że w ciągu piętnastu minut wszyscy siedzieli w
samochodzie i podążali na spotkanie z ciotką Marzeną i Stefanem.
Wkrótce opuścili miasteczko i skierowali się na drogę prowadzącą
przez Rowy Przyleśne. Miejscowość o tej nazwie była niewielką
rolniczą wioską. Kiedy przejeżdżali przez nią, Maciek przysunął
twarz do okna. Lubił patrzeć na pola uprawne. Równe połacie
falującego zboża miały w sobie coś uspokajającego... Tym razem
też tak było. Przynajmniej z początku. Po chwili Maciek uświadomił
sobie coś dziwnego – nie było widać ludzi. Ani w wiosce, ani na
polach. Co prawda było dosyć wcześnie, ale chyba mimo wszystko nie
na tyle, żeby nie napotkać żadnych przechodniów spieszących do
pracy lub do sklepu czy też rolników na polu. Za to pośród łanów
zboża wznosiły się strachy na wróble. Całe mnóstwo. Jeden obok
drugiego. Niektóre duże, inne dosyć małe, ale wszystkie zbudowane
w ten sam sposób – z szeroko ustawionymi „nogami” i
„ramionami”, tak, że cała sylwetka tworzyła literę „x”.
Widać też było wbite w ziemię paliki podtrzymujące każdego ze
strachów. Dziwne... Po co one? Skoro i tak „nogi” musiały być
kijami wbitymi w ziemię?... Bo tak było, prawda?
Maćka
ogarnęło straszliwe podejrzenie. Gdyby nie to, że strachy stały
daleko od drogi, a każdy z nich miał naciśnięty na twarz („Nie
na twarz, tam nie ma żadnych twarzy, tylko zwykłe gałgany, nie
bądź głupi) słomkowy kapelusz, być może byłby w stanie
sprawdzić, czy obrazy podsuwane mu przez umysł są prawdziwe.
- Co tak
wszyscy cicho siedzicie? – spytał tata. – Bo jeszcze usnę...
Jak nie chcecie rozmawiać, to może trochę muzyki?
- Pewnie,
puść coś! – poprosił Maciek. Jakaś wesoła piosenka sprawi, ze
droga będzie się mniej dłużyć. I pomoże odegnać głupie
myśli... To pewnie przez ten sen. Chyba rodzice mieli rację, za
dużo naoglądał się historii o duchach i demonach i teraz mu
odbija.
Tata,
szybkim ruchem ręki zdjętej z kierownicy, włączył radio.
Rozległa się muzyka. Dziwna melodia grana na fletach i jakieś
słowa w tle. Dźwięk instrumentów był dużo głośniejszy od
śpiewu, więc Maciek musiał wytężyć słuch, żeby zrozumieć
słowa. I tak mu się to nie udało – kobiecy głos śpiewał w
jakimś obcym języku. Nie po angielsku, tyle trzynastolatek był
pewien.
- Co to za
śpiewy dzikich ludów? Czy tam jakichś hinduskich
sekciarzy? – prychnęła mama. – Weź przełącz.
Prawdę
mówiąc, Maciek chętnie wysłuchałby tego utworu do końca. Był
jakiś taki... „hipnotyzujący” jak to mówili w filmach i
książkach, „wkręcający” jakby to określili jego koledzy z
klasy. Jednakże wolał nie protestować. Tata posłusznie wcisnął
przycisk, aby zmienić kanał – ale kiedy to zrobił, z radia
rozległ się jedynie szum. Tak samo na innych stacjach. Nawet kiedy
ojciec postanowił wrócić na pierwszy kanał, okazało się, że
radio niczego nie odbiera.
- Albo się
popsuło, albo nie ma zasięgu – stwierdził tata z rezygnacją i
wyłączył urządzenie.
Co dziwne,
pomimo objazdu na drodze nie spotkali zbyt wielu innych samochodów.
Aż do teraz. Kilkanaście z nich stało po obu stronach pobocza.
Kiedy ojciec podjechał bliżej, okazało się, że miał tu miejsce
wypadek. Co prawda żaden z samochodów nie wyglądał na uszkodzony
– ani zadrapania – jednakże niewątpliwie
byli ranni.
- Nie
patrzcie! – krzyknęła mama w kierunku tylnych siedzeń. Jasiek
posłusznie zasłonił oczy, ale Maciek nie usłuchał matki. Z
chorobliwą fascynacją przyglądał się poszkodowanym i martwym.
Ciału mężczyzny, bezwładnie spoczywające za kierownicą, z
wielką dziurą o równiutkich, okrągłych brzegach, przechodzącą
na wylot przez głowę. Człowiekowi z urwaną nogą, z wystającą z
kikuta śnieżnobiała kością, siedzącemu w rowie. Tata zwolnił,
żeby nikogo nie potrącić. Kiedy tak się wlekli, tuż przed maską
ich auta przeszła dziewczynka, mniej więcej w wieku Jaśka.
Zatrzymała się na chwilę, obdarzyła całą rodzinę smętnym
spojrzeniem i otworzyła usta. A potem jakby... Rzygnęła krwią.
Nie, w sumie nie rzygnęła. Po prostu rozchyliła wargi, a spomiędzy
nich buchnął strumień czerwonej cieczy. A potem, jak gdyby nigdy
nic, ruszyła dalej.
Tego było
już za wiele dla mamy.
- Zatrzymaj
się, powinnam im pomóc – zwróciła się do taty. – W końcu
jestem pielęgniarką.
- Daj
spokój, pogotowie jest na miejscu! – żachnął się ojciec.
Faktycznie, pośród samochodów stał ambulans. – To ich robota.
Ty masz urlop!
- No nie
wiem. Nie wygląda na to, żeby sobie radzili... – mruknęła mama.
Właśnie mijali jednego z sanitariuszy. Jedno spojrzenie na niego
mogło przekonać, że mama ma rację. Biały fartuch („Czy
pogotowie nie nosi takich czerwonych strojów z żółtymi
odblaskami? Może tylko w telewizji” – pomyślał Maciek) był
poplamiony w wielu miejscach krwią. Zresztą nie tylko fartuch –
jego twarz była pokryta krwawiącymi ranami. Jakkolwiek byłoby to
dziwne, wyglądało na to, że sami sanitariusze też ulegli
wypadkowi.
- Nie,
dosyć tego, zatrzymaj się! – rozkazał mama. Determinacja w jej
głosie była tak silna, że ojciec bez słowa zjechał na pobocze i
zgasił silnik. Kobieta otworzyła drzwi i ruszyła w stronę
lekarza.
- Och, jak
to dobrze, że się państwo zatrzymali. Już się niepokoiłem, że
będę musiał państwa zmusić – rozległ się głos okaleczonego
sanitariusza. W tym czasie mama zaczęła szperać w leżącej obok
na jezdni lekarskiej torbie, w poszukiwaniu opatrunków i narzędzi.
- Zmusić?
– mruknął ojciec. – Tą drogę też zamknęli? Jak pech, to
pech.
Jaśka
znudziło już zasłanianie sobie oczu, więc odsunął dłonie od
twarzy, by się rozejrzeć. Kiedy tylko spojrzał przez okno
wrzasnął, a potem ponownie zakrył oczy, tym razem z własnej woli.
Maciek postanowił zerknąć w tę samą stronę, żeby sprawdzić,
co tak przeraziło jego małego braciszka. Okazało się, że Jasiek
spojrzał na ambulans. A raczej na lekarza siedzącego na przednim
siedzeniu. Mężczyzna bębnił palcami w kierownicę, a jego
spojrzenie było spokojne, wręcz wyluzowane. To znaczy, spojrzenie
tego jednego oka, które wciąż miał. Połowa jego twarzy... Trudno
to było nazwać twarzą. W pierwszej chwili widok skojarzył się
Maćkowi z Harveyem „Dwie Twarze” Dentem, jedną z postaci z
Batmana... A potem przyszło mu na myśl inne porównanie. W sklepie
mięsnym na wystawie czasem leżały takie kości, które ludzie
kupowali żeby wrzucić do zupy, albo dać psu... Były niemal
całkiem oskrobane – niemal. Wciąż pozostawała na nich cienka,
równa warstewka czerwonego mięsa i białego tłuszczu.
Tak właśnie
wyglądała lewa połowa twarzy kierowcy ambulansu. To było...
chore. Pomimo straszliwego okaleczenia mężczyzna zachowywał się,
jakby nic się nie stało... A sama rana... Wyglądała zbyt równo...
Zbyt porządnie, aby mogła być skutkiem wypadku.
No i te
samochody... Żaden nie miał nawet zadrapania. Żaden.
Maciek
zrozumiał, że prawdopodobnie na tej drodze nie doszło do żadnego
wypadku. A mimo to „sanitariusze” – o ile można ich tak
nazwać – i tak wiedzieli, że będą się mieli kim
„zaopiekować”. Ich dobra przyjaciółka, dziennikarka o
krwawiących oczach zadbała o to, że na wiejskiej, mało
uczęszczanej drodze tego dnia pojawi się odpowiednia ilość
ludzi...
Zrozumiał
także, że jego podejrzenia co do strachów na wróble w Rowach były
uzasadnione.
Najwyraźniej
mama przeglądając torbę lekarską doszła do podobnie paskudnych
wniosków. Maciek wolał nie wyobrażać sobie, co tam znalazła. W
każdym razie ze wstrętem i strachem wypisanym na twarzy odrzuciła
torbę i podbiegła do samochodu. Usiadła na miejscu i krzyknęła
„Jedź!”.
- Co się
stało? – spytał tata, włączając silnik.
- Później
– wymamrotała kobieta. – Po prostu jedź... Jak najdalej od
tych... ludzi.
„Oni
opanowali nawet telewizję, mamo. Nigdzie przed nimi nie uciekniemy”
– pomyślał Maciek.
Na razie
wyglądało na to, że nie uciekną przed nimi ani kilometra.
Nadaremno tata raz po raz przekręcał kluczyk, silnik nie chciał
zapalić.
- Co jest
do cholery? – warknął ojciec.
Jeden z
piekielnych medyków niespiesznym krokiem podążał w stronę
samochodu rodziny. W jego dłoni lśnił skalpel wyciągnięty z
odrzuconej przez mamę torby.
Łukasz
otworzył oczy, a potem zamrugał kilka razy. Sam już nie wiedział,
co naprawdę mu się przed chwilą przyśniło, a co sam sobie
dośpiewał leżąc tak na wpół wybudzony. Często mu się to
zdarzało – w końcu sen to tak naprawdę zaledwie parę
króciutkich nielogicznych scen, a czasem nawet
mniej – oderwane od siebie chaotyczne obrazy, czy nawet
samo... wrażenie? Dopiero po odpowiedniej obróbce stają się
prawdziwą historią. Tak samo było i w tym wypadku... Dwa sny, a
jakoś udało się je Łukaszowi połączyć w jedną całość. Nie
mógł się doczekać ranka, kiedy będzie mógł przelać je na
papier. Może wreszcie uda mu się napisać coś na poziomie
drukowalności...
Ale na
razie był środek nocy. Najlepsze, co Łukasz mógł zrobić, to
ponownie zasnąć – wiedział, że i tak nie zapomni tego, co mu
się przyśniło, nie po tym, jak dokładnie obmyślił i rozbudował
te historyjki... Czy raczej jedną historyjkę złożoną z dwóch
snów.
Jednak nie
tak łatwo było zasnąć z tym silnikiem dudniącym za oknem. Do
cholery, czemu ten facet nie mógł go wyłączyć? Przecież nie
było zimno. Czy takie stanie z pracującym silnikiem nie szkodzi
samochodowi?
Łukasz
wydał pełne irytacji westchnienie, a potem wstał z łóżka i
podszedł do okna. Odrobinę odsłonił firankę, żeby zerknąć na
warczącą maszynę.
W świetle
rzucanym przez reflektory pojazdu chłopak mógł wyraźnie dostrzec
stojący na parkingu samochód, a także jego właściciela. Kierowca
opierał się o maskę. Jak gdyby wyczuł, że ktoś go obserwuje,
uniósł głowę i spojrzał wprost w okno Łukasza. Chłopak odsunął
się od okna, a potem przetarł oczy, żeby usunąć senne mroczki.
Niestety, kiedy spojrzał ponownie, okazało się, że to co zobaczył
za pierwszym razem nie wynikało z zamroczenia.
W miejscu
oczodołów kierowcy ziały dwie dziury wypełnione szkarłatnym
światłem.
Upiorny
nieznajomy otworzył usta, ukazując dwa rzędy ostrych kłów, a
potem uniósł rękę i powoli pokiwał głową, jakby chciał
przesłać Łukaszowi pozdrowienie, a może tylko zwrócić jego
uwagę.
Chłopak
oderwał od niego spojrzenie dopiero wtedy, gdy usłyszał, że ktoś
łomocze do jego drzwi.
„To chyba
w tej chwili powinienem się obudzić, tym razem naprawdę?” –
pomyślał Łukasz.
Ale
przebudzenie nie nadchodziło. Nie nadeszło nawet wtedy, gdy drzwi
do mieszkania zostały wyważone z taką siłą, że przeleciały
przez pokój i wybiły okno. Nie nadeszło także wtedy, gdy
przybysze zaczęli ukazywać Łukaszowi cudowne i straszliwe rzeczy,
przy których bladł najniezwyklejszy sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz