poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Przemyślenia po "X-Men Apocalypse" i "Suicide Squad"

 (Tekst jest skierowany raczej do osób, które filmy już obejrzały i chciałyby porównać swoje doznania. Zawiera spoilery, to nie typowa recenzja, tylko analiza pewnych elementów filmów, które mi się podobały/nie podobały, a także poszukiwanie pozytywnego, chrześcijańskiego przesłania. Co dziwne, da się takie przesłanie odnaleźć w "X-Men Apocalypse", a co jeszcze dziwniejsze - również w Suicide Squad. )

Miałem okazję ostatnio obejrzeć dwa filmy superbohaterskie - najnowszy obraz z tego nurtu, tj. "Suicide Squad" oraz też nowy, ale trochę mniej "X-Men Apocalypse". W sumie to przypadek, że "Apocalypse" obejrzałem dwa dni przed "Legionem Samobójców". Pomiędzy tymi filmami jest pewne oczywiste podobieństwo - główny zły. W obu przypadkach mamy do czynienia ze starożytnym hiperpotężnym superzłoczyńcą, który potrafi zmieniać ciała i który wieki temu był czczony jako pogańskie bóstwo, zanim nie został pogrzebany i zapomniany, a który zostaje teraz odkopany i wyzwolony, po czym na skutek rozgoryczenia spowodowanego tym, że nikt go już nie czci, postanawia rozwalić świat, poczynając od instalacji militarnych. Przy czym moim zdaniem, twórcy "Suicide Squad", pomimo pewnych wad ich dzieła, poradzili sobie z tym motywem lepiej.

"Age of Apocalypse" to dla mnie słaby film. Miał być w założeniu "epicki" (a pewnie też liryczny i dramatyczny), a wyszło na poziomie klasy B. Plan En Sabah Nura jest żenujący. Tworzy sobie tych Jeźdźców Apokalipsy... I tyle. Magneto, spoko - jego moce są potężne, a po "ulepszeniu" wręcz hiperpotężne... I w zasadzie na nim zasadza się cały plan Apokalipsy. Pozostali pomagierzy są w zasadzie zbędni. Jeszcze Storm, jak Cię mogę, kontrolowania pogody jest fajne. Ale Angel i Psylocke? Po co komuś, kto potrafi zabić kilkanaście osób mrugnięciem oka (i kto ma za prawą rękę mistrza magnetyzmu potrafiącego rozwalić most na drugim końcu świata) "ochroniarz", który potrafi latać jak ptak i rzucać nożami? Toż zwykły żołnierz z karabinem maszynowym ma większą siłę bojową. I po niego Apokalipsa jechał aż do Berlina? Nie było silniejszych mutantów? Chyba chodziło tylko o image, że fajnie, aby wśród był Jeźdźców Apokalipsy był "Anioł Śmierci". Serio, gdyby Sabah nie był tak nadęty, to patrząc na zmaltretowanego przez X-menów Angela po pełnych pogardy słowach "Słabeusze", powinien westchnąć i dodać "Ale w sumie czego się spodziewałem". Psylocke reprezentuje podobny poziom mocy, a oboje reprezentują identyczny poziom braku charakteru i kwestii dialogowych. Choć to akurat nie jest jakiś wielki zarzut - ostatecznie, przy tak dużej ilości postaci, trzeba się liczyć z tym, że część będzie "statystami".
Jeszcze trochę więcej o Magneto. Motyw "próbowałem żyć jak mugol, ale PO PROSTU SIĘ NIE DA, WIĘC CHRZANIĆ TO, JESTEM SUPERZŁOCZYŃCĄ I NIE BĘDĘ UDAWAŁ, ŻE JEST INACZEJ" jest fajny, ale wykonanie - nie do końca. Śmierć Pani Magnetowej i małej Magnetówny była strasznie kliszowa, a i przemiana Magneto trochę przesadna. "Hej, drodzy koledzy z pracy - policjant niechcący zabił moją żonę i córkę, prawdopodobnie była to konsekwencja tego, że jeden z Was doniósł policji, że jestem ściganym na całym świecie superłoczyńcą... W związku z tym chcę wymordować was wszystkich, jak leci i to wcale nie świadczy o tym, że jestem poj...em, który wyżywa się na niewinnych za swoje nieszczęścia, tylko postacią tragiczną". Nawiasem mówiąc, widać, że twórcy starają się wybielać Magneto tak, żeby wciąż prof. Xavier mógł się z nim kumplować i mówić "jest w tobie dobro". Magneto wyraża chęć wymordowania Bogu ducha winnych hutników, ale ostatecznie zabija ich En Sabah Nur. Magneto unosi cały metal na ziemi (oprócz katany Psylocke) w górę, budowle się rozwalają, ale nie pokazujemy żadnych trupów, a na końcu świat mu wybacza, bo ostatecznie pomógł pokonać swojego szefa.
A właśnie - jak na film pokazujący w zamierzeniu "Apokalipsę" (nawet niedoszłą), to dzieło jest strasznie "kameralne". Główny Zły nie zawraca sobie głowy tworzeniem armii, wystarczy mu czterech pomagierów, z których dwójka to cieniasy (a przynajmniej tak są ukazani w filmie). A przecież w momencie, w którym usunął niemal bezkrwawo cały ziemski arsenał atomowy, mógł bez problemu zaprezentować się jako dobroduszny zbawca ludzkości (zwłaszcza, że dzięki porwaniu Xaviera miał telepatyczną łączność z wszystkimi ludźmi) i porwać za sobą mnóstwo wyznawców. Ale nie, po co, lepiej losowo wytłuc większość populacji, nie zawracając sobie głowy wcześniejszym odsianiem ziarna od plew. Gdyby miał chociaż namiastkę armii, ekipa X-menów by go nie dorwała.
Co prawda, wpadłem na jedno uzasadnienie, mogące jakoś "ratować" kreację pana Apocalypse. Otóż przespał on tysiące lat. Kiedy ostatnio był świadomy, rządził starożytnym królestwem (z definicji dużo słabiej zaludnionym) o niskim poziomie technologii - i do rządzenia czymś takim faktycznie mogły mu wystarczać jego własne supermoce+czwórka kolesi. Teraz znalazł się w zupełnie innym świecie, którego nie ogarnia... Więc próbuje przystosować go do warunków, które zna i w których potrafi się odnaleźć. Dlatego stara się wyeliminować nowoczesną technologię, zamiast użyć i dlatego zamiast próbować zostać władcą sześciu miliardów ludzi, stara się ich wytrzebić do poziomu, który potrafi ogarnąć.

Średnio wypadają też Ci dobrzy. Są dosyć bezbarwni, żadnego nie polubiłem. W dodatku cierpią na syndrom "mam superfajną moc, ale mogę jej użyć tylko wtedy, gdy scenariusz tak mówi". Weźmy takiego Quicksilvera. W tym odcinku jego szybkość jest już megaprzegięta. Do poziomu, w którym pojawia się pytanie "dlaczego nie mógł samemu pobiec do Kairu, nastukać En Sabah Nura i resztę?". W świetle sceny, w której ratuje wszystkich uczniów szkoły Xaviera przez wybuchem i jeszcze znajduje czas na poprawianie im fryzur, to, że dał się ogłuszyć żołnierzom Strykera i pokonać Sabahowi jest absurdalne. Ponadto - nawiązując do powyższych uwag o kameralności filmu - z Apocalypsem walczy kilku X-menów, koniec kropka. Wojska żadnego państwa (w tym Egiptu) nie odgrywają tu żadnej roli, a większość mutantów leży ogłuszona w bazie Strykera. Podobnie jak w niedawnym Civil War, wojna jest tu sprowadzona do bijatyki kilku gości. Tyle, że w Civil War było to dużo łatwiejsze do przełknięcia, bo tam nikt nikogo nie wkręcał, że na naszych oczach ważą się losy ludzkiej cywilizacji.

(Na koniec jeszcze jedno - co się stało z mieszkańcami Kairu? Apocalypse przerobił ich wszystkich na swój pałac? Bo od chwili stworzenia zamku żadnego nie widać na horyzoncie, a już wcześniej było pokazane, że Sabah lubi wtapiać ludzi w ściany... I czemu Storm, która wcześniej opiekowała się kairskimi sierotkami to nie ruszyło, a zaczęła myśleć dopiero, gdy zobaczyła jak jej nowy idol dusi jej starą idolkę?).

W tym zestawieniu znacznie lepiej wypada Legion Samobójców. Paradoksalnie, pomimo tego, że mamy tu mniejszą ilość bohaterów, a zwiastuny nie zapowiadały "epickości", ten film dużo lepiej pokazuje ratowanie świata. Głównym bohaterom towarzyszą zwykli żołnierze (jeśli SEAL-sów można określić jako zwykłych), a ich przeciwnicy są na tyle rozgarnięci, żeby stworzyć sobie armię liczącą więcej niż 4 wojowników. Same postacie są też barwniejsze... choć mogłyby być barwniejsze.
Harley jest psycholką, ale jednak czegoś mi brakowało, trochę zbyt mało odjechana była. Deadshoot - rzuca fajnymi tektstami, ale jest mocno sztampowy. Płatny zabójca, który kocha swoją małą córeczkę i który nie zabija kobiet i dzieci - ile już razy widzieliśmy takie postaci (swoją drogą, jak to jest z tym niezabijaniem kobiet? Przyjął zlecenie na Harley - co prawda w końcu celowo chybił, ale jednak). Z drugiej strony, nie do końca wpasowuje się w kliszę "cyngla o złotym sercu" - nie zabija ludzi, żeby zarobić na leczenie chorej na raka krewnej itd. Wygląda na to, że po prostu lubi tę robotę.
Kapitan Boomerang ma kilka fajnych momentów, ale też jest ich trochę za mało, żeby naprawdę się nakręcić na tę postać. Podobno w wersji niepociętej było go dużo więcej, w tym rozwinięto jego zaloty wobec Katany, z których w kinie ostały się okrawki - głównie dlatego, że uznano, że są zbyt "rasistowskie" (oczywiście, mamy skład złodziei i morderców, ale podrywanie Azjatki to za dużo). Jeszcze stosunkowo ciekawą postacią jest El Diablo - wbrew swojemu pseudonimowi ten członek oddziału przechodzi największą przemianę moralną ze wszystkich i jako jedyny odbywa pełną drogę od złoczyńcy do bohatera (inna sprawa, ze ta droga zaczęła się jeszcze przed akcją filmu... i definitywnie zakończyła śmiercią). Dowódca (i nadzorca) oddziału, płk Rick Flag również ma parę fajnych tekstów. Do pewnego momentu wyglądał na jedynego "nieskazitelnego" członka grupy (nie licząc bezimiennych żołnierzy, o których nic nie wiadomo), ale muszę przyznać, że trochę rozczarował mnie fakt, że przeszedł do porządku dziennego nad tym, jak jego szefowa (swoją drogą, chyba najbardziej zła postać) rozwaliła swoich informatyków, bo wiedzieli za dużo.
Niestety, podzielam zdanie wielu recenzentów. Film był całkiem fajny, bawiłem się na nim dobrze -   ale widać zmarnowany potencjał. Za mało "odjazdu", chemia pomiędzy postaciami jest momentami fajna, ale to jeszcze nie to. Dlatego okrzyk Diablo, w którym nazywa Suicide Squad swoją drugą rodziną, choć piękny, jest nieco przesadny. Mam taką refleksję - kiedy Marvel kręcił swoich Avengersów, miał trochę łatwiej. Większość członków drużyny miała już za sobą filmy solowe, w których ich sylwetka była zaprezentowana. Dlatego pomimo tego, że w Avengersach nie było czasu na znaczne pogłębianie większości postaci i poszczególni bohaterowie w sumie nie mieli aż tak dużo do powiedzenia, większość widzów miała już w głowie ich obraz zaprezentowany przez poprzednie filmy i w ten obraz wpasowywała ich zachowania w czasie "filmu zbiorowego", dzięki czemu odbierała ich jako postaci pogłębione (i tu się należą brawa dla Marvela za konstrukcję jego uniwersum filmowego - dla mnie jest to majstersztyk). Przy Suicide Squad tego zabrakło.
Poza tym - kolejny słaby punkt - Joker. Jedna z najlepszych postaci w uniwersum DC została tu moim zdaniem, spartolona. Oglądając zwiastuny jeszcze się łudziłem, że może na ekranie zobaczę "Agenta Chaosu" porównywalnego z tym z "Mrocznego Rycerza". Ale już stojąc przed salą kinową i widząc makietę Jokera wyglądającego wypisz wymaluj, jak stereotypowy wizerunek amerykańskiego alfonsa (rozchełstany fioletowy płaszcz, mnogość złotych łańcuchów, złocona laska w dłoni), tę nadzieję porzuciłem. Scena w klubie nocnym, gdy próbuje "sprezentować" Harley czarnoskóremu gangsterowi, jest chyba najgorsza w całym filmie. Ani nie ukazuje szalonego poczucia humoru Jokera, ani w sumie nic. Jeśli już musiała być, to można było to zrobić lepiej "Daję Ci w prezencie moją kobietę!" "Nie no Joker, co Ty, nie mogę przyjąć" "Aha, nie podoba Ci się moja panna? Uważasz, ze mam zły gust? Masz coś do niej, masz coś do mnie! BUM, nie żyjesz!".

Oczywiście, ponieważ to blog o określonym profilu ideologicznym, nie może w nim zabraknąć oceny "światopoglądowej".

Jeśli chodzi o Apocalypse, to obawiałem się, że film będzie antyreligijny, bo jeden z twórców w wywiadzie porównał En Sabah Nura do "Boga Sterego Testamentu". Na szczęście, ten tekst nie znalazł się w filmie. Jest kilka balansujących na granicy antyreligijności, ale chyba nie przekraczających granicy.
1. Kiedy Apocalypse wymienia imiona, pod którymi był znany, wśród nich pada "Elohim". W Biblii hebrajskiej jest to jedno z określeń Boga... Tyle, że nie jest to nazwa własna Boga jak JHWH, czy tytuł przynalezny tylko Jemu, tym słowem są określani również bogowie pogańscy, a skoro En Sabah Nur był czcony jako bóstwo, da się to wytłumaczyć.
2. W rozmowie o Jeźdźcach Apokalipsy, ktoś stwierdza, że Apocalypse pewnie ściągnął to z Biblii, na co pada odpowiedź "albo Biblia z niego". No cóż, można potraktować to jako żart, nawet jeśli nie w najlepszym guście. Film nie rozwija tego motywu i nie snuje teorii spiskowych nt powstania Apokalipsy biblijnej. Notabene, przyjęcie, że biblijni Jeźdźcy są wzorowani na tych od Sabaha, było nielogiczne - w końcu w naszym świecie nie było En Sabah Nura ani jego pomagierów, a i tak w Biblii Czterej Jeźdźcy są wspomniani.
3. En Sabah Nur rozbrajając atomowy arsenał krzyczy coś w stylu "Nie macie już broni, możecie sobie stać na wieży Babel i pokrzykiwać, ale nie dosięgnięcie boga!". Cóż, to to by się mogło wpasowywać w "Boga Starego Testamentu" - z drugiej strony, ta postać wyraźnie ma kompleks boga, czy raczej Boga (bo "bogiem" w rozumieniu pogańskim można powiedzieć, że już jest, a sam przyznaje, że chciałby "być wszędzie" - czyli jak Bóg monoteistyczny), więc nic dziwnego, że używa takiej metafory, siebie samego identyfikując z Bogiem.


Z drugiej strony mamy sporo (zwłaszcza jak film hollywoodzki) elementów pozytywnie religijnych. Przede wszystkim Nightcrawler - jego wiara jest mniej eksponowana niż w starej trylogii (ale na plus liczy się, że tym razem nie ma tej głupiej kliszy "katolicyzm to taki trochę masochizm"), ale w pewnym momencie modli się, a owa modlitwa jest całkiem wyeksponowana - zajmuje kilka zdań i wyraźnie jest kierowana do Boga osobowego. Po pokonaniu En Sabah Nura padają też zwroty "wygraliśmy z boża pomocą" i "nasze modlitwy zostały wysłuchane", także spoko.

Co ciekawe, całkiem sporo pozytywnych elementów jest też w Suicide Squad, mimo tego, że nie opowiada on o herosach, ale byłych przestępcach zmuszonych do walki ze złem. Przede wszystkim - zdecydowane potępienie okultyzmu. Enchantress i jej "brata" z chrześcijańskiego punktu widzenia nie da się opisać inaczej jako demonów - i odpowiednio zostali pokazani. Korzystanie przez rząd USA z usług Enchantress było absolutnym błędem, przy pierwszej okazji obróciła się przeciwko im - nie ma sensu paktować z diabłem. Dr June Moone, opętana "nosicielka" Enchantress nie traktuje tego jako fajnej magicznej przygody - wręcz przeciwnie, cały czas jest pokazywana jako udręczona ofiara, która do "współpracy" ze złym duchem została zmuszona, a jej happy end jest możliwy dzięki pozbyciu się tego magicznego pasożyta. Zresztą, wymowne jest, że podczas pierwszej prezentacji mocy Enchantress, jedna kobieta pośród zebranych oficjeli jest wyraźnie przerażona i czyni znak krzyża - gdyby reszta władz USA podzielała jej chrześcijańską postawę, nie doszło by do katastrofy, po której musi sprzątać Suicide Squad. Wspominałem już o El Diablo. Mimo pseudonimu i wizualnego efektu mocy - strzelania płomieniami - jego zdolności nie są efektem praktyk okultystycznych, to raczej wrodzona mutacja. U tego bohatera najwyraźniejsza jest przemiana - i nawet pojawia się w niej wątek religijny, choć niezbyt mocno wyeksponowany. Otóż Diablo, wspomina, że kiedy jeszcze jego żona żyła, modliła się za niego i starał się go nawrócić. We wspomnieniach tego bohatera widzimy niewątpliwie katolicki dom - najwyraźniej rzuca się w oczy wizerunek Matki Boskiej. To zapewne zasługa pani Diablowej. Diablo nie potrafił wyrzec się przemocy i jego agresywność w połączeniu z niepohamowanym korzystaniem z mocy doprowadziła do śmierci żony i dzieci. To odmieniło Diablo, który postanowił się wyrzec przemocy (oczywiście, w trakcie filmu daje się namówić kolegom, żeby znowu zacząć miotać ogniem - ale biorąc pod uwagę, że jak wyżej, moc Diablo nie pochodzi od prawdziwego Diabła, a przeciwnikami drużyny są demoniczni czarownicy i ich ohydny czarci pomiot, nie można mu tego brać za złe). Diablo jako jedyny potrafi przejrzeć mamiące wizje Enchantress i odrzuca jej kłamliwe obietnice - w jego przypadku obietnicę przywrócenia życia jego rodzinie. Stwierdza, że musi żyć z konsekwencjami swoich czynów, nie próbuje ich usprawiedliwiać, ani wypychać z pamięci. Ostatecznie poświęca się, żeby pokonać złowieszczego "brata" Enchantress, chwilę przedtem krzycząc "Nie stracę drugiej rodziny!", tym samym wykonując Jezusowe słowa "Nie ma większej miłości, niż gdy kto oddaje życie za przyjaciół swoich". Diablo jest postacią, co do której mogę zaryzykować stwierdzenie, że poszła do nieba - dużo nagrzeszył, ale przecież Bóg wybacza każdemu grzesznikowi, który na wybaczenie zasługuje. Diablo przerobił poszczególne punkty katolickiego sakramentu pokuty - dokonał rachunku sumienia, czuł żal za grzechy, powziął postanowienie poprawy, a potem dokonał zadośćuczynienia. Co prawda, brakuje tu spowiedzi - ale jak uczy Kościół, w godzinie śmierci, żal doskonały (czyli wtedy, gdy grzesznik żałuje krzywd, które wyrządził z samego obrzydzenia dla zła, a nie ze strachu przed karą) wystarcza do zbawienia, bez odbycia formalne spowiedzi. Wydaje mi się, że Diablo taki żal odczuwał (na pewno nie bał się kary, gdyż sam wcześniej pozwolił się schwytać policji). Jeśli się nie mylę, to jego zbawienie będzie zwycięstwem jego żony zza grobu. Kiedy jego żona żyła i się za niego modliła, Diablo to lekceważył, ale modlitwa, niczym ziarno, czasem ukrywa się głęboko w ziemi, by wykiełkować po długim czasie, tak, że nikt się nie spostrzeże, gdy wreszcie przyniesie owoc. To zabawne, że w tym filmie najlepszym wzorem dla chrześcijanina jest osobnik o imidżu szkieletora i "demonicznym" pseudonimie. Ciekawym przypadkiem jest też Harley Quinn. Jeden z recenzentów określił ją jako "dziwkarską psycholkę" i taki właśnie jest jej wizerunek. Tyle, że w tej postaci kryje się coś więcej. Niewątpliwie szczerze kocha swojego psychopatycznego chłopaka Jokera (nawet jeśli to toksyczna miłość wynikająca z warunkowania torturami) i kiedy wydaje się, że on zginął, jest autentycznie smutna. I jest taka scena, kiedy ta smutna Harley sobie siedzi i rozpacza, a kiedy pojawia się reszta drużyny, natychmiast zaczyna się uśmiechać, żartować i prężyć - w tej scenie wyraźnie widać, że jej zachowanie jest przynajmniej po części pozą. Potem, kiedy Diablo opowiada swoją smutną historię, Harley wybucha i krzyczy coś w rodzaju "Odbiło Ci? Wydawało Ci się, że możesz mieć normalną rodzinę i nic się nie stanie? Tacy jak my się do tego nie nadają!". No i wreszcie - gdy Enchantress ujawnia skryte marzenia Samobójców, okazuje się, że Harley wcale nie marzy o kolejnych szalonych napadach, strzelaninach i orgiach z Jokerem - wręcz przeciwnie, marzy o tym, żeby ona i Joker stali się normalni, wzięli ślub i wychowywali dwójkę dzieci. Jako katolik nie mogę nie pochwalać takich pragnień. I nagle okazuje się, że "dziwkarska psycholka" kryje w sobie tragizm - chciałaby normalnego, dobrego życia, ale jednocześnie jest przekonana, że dla niej to nieosiągalne.
Oczywiście, ten film nie jest chrześcijańską przypowieścią, a bohaterowie nie są świętymi. atmosfera moralnej, ujmijmy to delikatnie, dwuznaczności, jest silna. Ale też tego się spodziewałem i tego oczekiwałem. Nie należę do tych chrześcijan, którzy wychodzą z założenia, że pokazywanie zła, jest złe. Pokazywanie zła, analizowanie go, może stanowić podłoże ciekawej i dobrej historii (o ile autorzy nie ulegają fascynacji tym złem i nie starają się przedstawić go jako dobra). Tym niemniej, ukazanie, że w antybohaterach z Suicide Squad (przynajmniej niektórych) też się tli iskierka dobra, a przynajmniej w jednym przypadku pozwolenie, żeby ta iskierka wybuchnęła płomieniem (dosłownie), z chrześcijańskiego punktu widzenia było miłym akcentem.

Na koniec, ciekawa obserwacja. Otóż, przed premierą Suicide Squad Warner Bros udało się nakręcić wielki hype na ten film, wiele osób było zachwyconych trailerami itd. Ja niespecjalnie, nie oczekiwałem po tym filmie zbyt wiele - raz, że nie czułem żadnej więzi ze stosunkowo mało znanymi postaciami, dwa - nie lubię, jak ktoś się chwali swoim własnym dziełem (czy czymkolwiek), dlatego im głośniejsza i bardziej "przefajnowana" kampania reklamowa, tym mocnie mnie odrzuca od reklamowanego produktu. Zapewne nie poszedłbym do kina, gdyby nie wyciągnęła mnie znajoma osoba, która należał do tych zahypowanych na Suicide Squad. I co się okazało? Że ja bawiłem się o wiele lepiej od niej. Może dlatego właśnie dlatego, że poszedłem na ten film bez większych oczekiwań, więc mogłem się bawić tymi elementami, które wyszły nienajgorzej, zamiast odczuwać rozczarowanie z tego powodu, że końcowy efekt nie dorównał wrażeniom z trailerów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz