niedziela, 21 sierpnia 2016

"Moc zaufania" - opowiadanie

(Uwaga - opowiadanie może zawierać opisy zachowań i postaw niezgodnych z jedyną prawdziwą wiarą katolicką - to nie znaczy, ze autor pochwala takie zachowania. Jeśli ktoś chciałby zalajkować, może to zrobić tu: https://www.facebook.com/Adeptus-Gedeon-201337603602665/?fref=nf# . Opowiadanie wcześniej publikowałem m.in. na Poltergeiscie )

Muzyka grała, dziewczyny prężyły się w jej takt na scenie, a w szklance pienił się ulubiony drink Milesa, zwany ,,Supernową". Dla najemnika byłaby to pełnia szczęścia... Gdyby nie to, że zdawał sobie sprawę, że w kieszeni nie zostało mu już praktycznie nic. Co znaczyło mniej więcej tyle, że drink stojący na stoliku był dziś ostatnim, a na dziewczyny Miles mógł sobie co najwyżej popatrzeć. Przynajmniej muzyka była za darmo, ale prawdę mówiąc, słaba to pociecha.
Fulton zapewne dalej by tak siedział, snując niewesołe rozważania, gdyby nie zorientował się, że ktoś coś do niego mówi. Pośród głośnej muzyki i okrzyków podchmielonych gości, niełatwo było usłyszeć osobę, która mówiła normalnym tonem. Nawet, kiedy stała tuż obok twojego stolika. Gdy najemnik uniósł głowę, okazało się, że zwracał się do niego mężczyzna około trzydziestki, o krótko ostrzyżonych włosach, odziany w porządnie wyglądający garnitur. Za porządnie, jak na miejsce takie jak "Nora Gorynycza". Pewnie japiszon pracował w biurze firmy, która utrzymywała stację... jeśli chciał po pracy poczuć dreszczyk emocji i napawać się swoją "niegrzecznością"w takiej spelunie, to była jego rzecz.
- Pan Miles Fulton? - spytał (zapewne któryś już raz) garniturowiec. Najemnik uniósł brwi. Zatem facet miał do niego jakąś sprawę. Szukał go. Niedobrze. Byleby nie był z banku. Poddenerwowany Miles przegarnął dłonią swoje sterczące brązowe włosy (nie używał żelu, uważał to za "pedalskie", a i tak zawsze mu stały dęba).
- Tak, to ja - zdecydował się zaryzykować.
- Damien Costell, reprezentuję spółkę Tilaxian & Namolny.
Cholera, facet miał do niego grubszą sprawę. Tilaxian & Namolny byli znani w całym Pakcie jako jedna z najszybciej rozwijających się firm. Byli też znani z tego, że większość ich kapitału nie pochodzi wcale z oficjalnej działalności w transporcie, tylko z... powiedzmy, z działalności, która oficjalna nie była. Byli znani również z tego, że osoby, które z nimi zadarły, szybko padały ofiarą tak zwanych. nieznanych sprawców.
Na szczęście, Fulton nie miał nigdy wcześniej szansy z nimi zadrzeć - nie ta liga. Co znaczyło, że pewnie garniturowiec chciał zlecić mu... podwykonawstwo na polu nieoficjalnej działalności firmy. Dobrze, kieszeń Milesa potrzebowała właśnie czegoś takiego. Fulton wskazał na krzesło obok stolika.
- Siada pan. O co chodzi? - spytał.
- Mamy dla pana pewne zadanie. Chodzi o szpiegostwo przemysłowe - wyjaśnił Costell, siadając.
Jak widać gość nie czuł potrzeby owijania w bawełnę. Jak widać też, głosy, że Miles Fulton jest najemnikiem, który nadaje się nie tylko do rozróby, ale i delikatniejszych spraw, doszły do uszu możnych tej Galaktyki. Oba fakty najemnik przyjął z zadowoleniem.
- Przewidujemy duże wynagrodzenie - dodał urzędnik.
Jeszcze lepiej! Chyba Stwórca przed chwilą przeciągnął się na swoim tronie, a potem pomyślał "Hmm, dawno nie zrobiłem niczego dobrego dla tego biednego Fultona... Pora to naprawić!".
- Jestem zainteresowany - odpowiedział Miles. - Niech pan poda szczegóły.
- Wolę nie robić tego na głos - odrzekł Costell. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej dysk danych, który położył na stole. - Tam ma pan szczegóły. Proszę zapoznać się z tym jak najszybciej. Aha, gdyby wpadł pan na pomysł sprzedania informacji o naszych planach konkurencji, proszę go porzucić. Plik zostanie automatycznie wykasowany piętnaście minut po otwarciu - tyle wystarczy, aby pan się z nimi zapoznał. Jest zabezpieczony przed kopiowaniem. Owszem i bez niego może pan iść do konkurencji... Może uwierzą pańskim słowom, ale na pewno zrobi pan sobie potężnego wroga. A po co, skoro możemy prowadzić współpracę owocną dla obu stron?
- Jasne. Nie jestem głupi.
- Tak też mniemam - skinął głową urzędnik.
- No dobrze, to ja bardzo dziękuję za rozmowę, ale chyba nie ma co przedłużać - rzucił Miles, wstając do stolika - Do miłego.
Przedzierając się przez tłum gości, rzucił okiem na scenę. Tancerka jedną ręką osłaniała piersi, a drugą wymachiwała zdjętym biustonoszem, do wtóru wrzasków i gwizdów rozochoconej widowni. Dziewczyna była dosyć ładna i niezniszczona jeszcze przez "pracę". Chyba nowa, wcześniej jej nie widział. Przez chwilę Miles poczuł pokusę, aby zostać i popatrzeć... Ale szybko (choć nie bez żalu) ją zwalczył. Im szybciej zapozna się ze zleceniem, tym szybciej je ukończy... zainkasuje wypłatę... A potem będzie mógł sobie nie tylko popatrzeć.
Pogwizdując, wyszedł z baru na ulicę... a właściwie korytarz, jeden z wielu tuneli, które mieściły się we wnętrzu bazy Epikur Prim - jedynego osiedla na planecie Epikur. Nic dziwnego, powierzchnia tego świata była całkowicie jałowa, co gorsza, atmosfera nie nadawała się do oddychania bez specjalnej aparatury. Pewnie gdyby nie to, że w pobliżu znajdowało się jedno z Przejść, nikomu by nie przyszło do głowy czegokolwiek tu budować.
Miles skierował swoje kroki na północ, aby wyjść z tak zwanego ,,sektora rekreacyjnego" i dojść do swojego mieszkania. Wciąż pogwizdując, mijał po drodze przechodniów - głównie ludzi, ale mignęło mu paru Anpiris, Obege, a nawet Laszamar. Część z nich była wyraźnie lekko zawiana (w końcu to dzielnica rozrywek). Niektórzy nawet wyglądali jakby coś brali - coś bardzo mocnego i bardzo nielegalnego. Takich gości o błędnym wzroku i chwiejnym chodzie Miles omijał z daleka - o tyle, o ile pozwalała na to szerokość korytarza. Nie szukał kłopotów.
Niestety, czasem kłopoty same człowieka znajdują.
Tuż za jednym z zakrętów niemal wpadł na Otto Snivelsona. Lichwiarz jak zwykle był ubrany w wymiętoloną i niezbyt czystą koszulę, z krawatem zawiązanym w taki sposób, jakby miał się na nim zamiar powiesić. Jak zwykle pachniał tanimi fajkami, tak intensywnie, że nawet innych palaczy odrzucało (aż dziwne, że Fulton nie wyczuł go z daleka).
Ale nie to było najgorsze, tylko dwie inne rzeczy.
Po pierwsze, jak zwykle Ottonowi towarzyszył jego silnoręki, Brage, szaroskóry osobnik wyższy do Milesa o głowę i dwa od niego razy szerszy, znany ze zwyczaju łamania palców dłużnikom, którzy zbyt długo zwlekali oddaniem z długu jego pryncypałowi.
Po drugie, Fulton wisiał Ottonowi sporo kasy. I cholernie długo zwlekał z jej zwrotem.
- O, Miles, stary kumplu! Pewnie szedłeś do biura oddać mi moje pieniądze... A tu patrz, jakie szczęście, zaoszczędzisz sobie czasu i oddasz mi je tu i teraz! - wykrzyknął Otto.
Najemnik próbował dyskretnie rzucić okiem, gdzie by tu dać dyla, ale Brage był szybszy. Ciężka i wielka dłoń przedstawiciela rasy Obege zacisnęła się na lewej ręce Milesa, znacząco ograniczając jego ruchy.
- No wybacz, w tej chwili jestem spłukany, ale właśnie załapałem świetną robotę, jak skończę to na sto procent ci wszystko oddam. Z odsetkami - wyjaśnił lichwiarzowi.
- O? A jaka to robota, jeśli można wiedzieć? - zainteresował się Otto.
- Dla Tilaxiana & Namolnego. Ale nie zdradzę szczegółów, bo to tajne.
Snivelson uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. A po chwili wybuchnął gromkim śmiechem.
- Tak, jasssne - wykrztusił, kiedy przestał rechotać. - T&N zlecili ci tajną misję. I co jeszcze? Może Inkwizycja cię wynajęła, żebyś zastrzelił Tamalryka? Nie ze mną takie numery, takie gadki to sobie możesz wciskać dziwkom, jak im zapłacisz, może będą chciały słuchać. A skoro mowa o pieniądzach... Widzę, że nie masz zamiaru oddać mi moich. Pora na trochę oddziaływań wychowawczych. Brage, łamiemy paluszki.
- Twoje oddziaływania wychowawcze są debilne, Otto, jak niby zarobię coś z połamanymi palcami?! - warknął Miles. Najwyraźniej logika nie przemawiała do "bankiera", a tym bardziej do jego pomagiera. Brage zaczął sięgać drugą łapą ku prawej dłoni Fultona. Najemnik nie miał zamiaru dać sobie połamać palców... Nie teraz, kiedy miał na widoku zlecenie - nie to, żeby w innej sytuacji miał na to ochotę. Nie mógł sięgnąć po pistolet - miał go w kaburze, pod lewą pachą, a właśnie lewą rękę przyciskał mu do boku mięśniak, uniemożliwiając dostęp do broni...
Na szczęście, pistolet nie był jedyną zabawką, którą nosił Miles. Szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni kurtki mały, poręczny paralizator. Przycisnął go do brzucha Obege i wcisnął przycisk. Pojawiły się błękitne iskry wyładować, a porażony Brage puścił rękę Fultona... Ale wbrew oczekiwaniom, nie padł nieprzytomny na ziemię. "Cholera, za gruba skóra, za duża masa" zdążył pomyśleć Miles, zanim Obege wymierzył mu potężny cios w szczękę. Fulton zatoczył się do tyłu, zatrzymała go pobliska ściana. Brage podszedł do niego, aby przyłożyć drugi raz, ale Miles był szybszy. Uniknął ciosu, prześlizgnął się pod wysuniętym do przodu ramieniem siłacza i przyłożył mu paralizator do szyi. A potem włączył. Tym razem zadziałało.
- Eeee, grałeś nieuczciwie, ja pierdolę taką walkę - bełkotliwy głos dobiegał zza placów Milesa. Kiedy najemnik się odwrócił, zobaczył, że jakiś podstarzały, zarośnięty żulik przyglądał się starciu.
- Dziadek, nieuczciwe to jest to, że typowy Obege może rozsmarować typowego człowieka na podłodze. Ja tylko wyrównałem szanse - mruknął w odpowiedzi. A potem zwrócił się do Otta, który lekko zszokowany patrzył na rozciągnięte na podłodze ciało swojego ochroniarza.
- Nie bój nic, będzie żył - powiedział Miles, a potem wypluł kilka odłamków złamanych zębów pod nogi lichwiarza. - A ja na serio dostałem to zlecenie. Oddam kasę, jak je skończę. To na razie. Pozdrów wielkoluda, jak się obudzi.
Nie czekając na odpowiedź, najemnik ruszył w stronę swojego mieszkania. Po drodze czynił sobie lekkie wyrzuty - dał się zaskoczyć, był zbyt pewien, że uda się od razu sparaliżować osiłka... Ale i tak wyszedł z tego obronną ręką.
Wkrótce najemnik dotarł do odpowiedniego korytarza w części mieszkalnej bazy. Na ścianach, w nieco ponad metrowych odstępach były porozmieszczane drzwi. Każde z nich prowadziło do niewielkiego - ale za to taniego - mieszkania. Niestety, drzwi do pokoju Milesa były pokryte jakąś farbą w spreju. Najemnik zaklął. Na szczęście okazało się, że nikt nie powypisywał tu jakichś bluzgów, albo co gorsza gróźb, pod adresem lokatora. To tylko jakiś fan piłkarski chciał wyrazić tymi bohomazami uwielbienie dla swojej drużyny. W sumie można było to zignorować. Miles otworzył drzwi i wszedł do swojej klitki. Schylił się i wyciągnął spod łóżka przenośny komputer. Położył go na łóżku i odpalił. Kiedy rozległa się charakterystyczna melodyjka, a na ekranie pojawiło znajome logo systemu ,,OPSYS CURATOR", włożył dysk z danymi. Plik tekstowy nie był przesadnie długi. Okazało się, że Miles ma szpiegować firmę wydobywczą należącą do hrabiego Odolena. Czyli rozgrywka między grubymi rybami. Chodziło o to, że jakiś czas temu Odolen wykupił prawa do całego niezamieszkanego systemu, a potem zabronił obcym wstępu do jego przestrzeni. Jego flota strzegła granic. I te wszystkie środki przedsięwziął, pomimo tego, że wedle wszelkich danych, na planetach układu Simbolon nie znajdowały się żadne istotne złoża. T&N z jakiegoś powodu chciało się dowiedzieć, co robią w tym systemie ludzie Odolena. Wysłali już jednego agenta, który doniósł przez zakodowane wiadomości, że jest na tropie czegoś naprawdę dużego - niestety zaraz potem kontakt z nim się urwał.
Miles zagwizdał pod nosem. No, złapali go... Ale nie wiadomo, czy tylko gdzieś zapuszkowali, czy może sprzątnęli... Jak widać, ,,szpiegostwo przemysłowe" to nie jest nudna, prosta, łatwa, pozbawiona ryzyka robota. Ale to Fultona nie zrażało, nie takie ryzyko podejmował... Zwłaszcza, że suma za pozyskanie informacji o działaniach Odolena, podana na końcu tekstu, była tego ryzyka warta. 80 tysięcy sestercji - za tyle Miles mógłby spłacić wszystkie długi, a potem nie wychodzić z ,,Nory Gorynycza" przez miesiąc.
Fulton zerknął na plik jeszcze raz. No tak. Zleceniodawcy byli tak mili, że podsunęli mu dobry sposób na wkręcenie się między pracowników Odolen Extracte. Tak się złożyło, że ludzie hrabiego werbowali najemników akurat w bazie Epikur Prim... Wyjaśniło się, dlaczego T&N zwróciło się akurat do Milesa.
Kwadrans upłynął, plik uległ kasacji. Fultonowi nie pozostało nic innego, jak spakować do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, a potem ruszyć pod wskazany adres przedstawicielstwa firmy Odolen Extracte.

- Prawie zapełniliśmy etaty - mruknęła Julia Etien, przeglądając akta. - Musimy nająć jeszcze jednego najemnika, aby wykonać plan
- No to mam nadzieję, że szybko pojawi się jakiś gość zdatny do tej roboty i będę mógł się zmyć razem z całą ekipą... Lekko wkurzające jest słuchanie tych wszystkich pieprzonych ćpunów i nieudaczników, którzy myślą, że praca dla pana hrabiego, to łatwy zarobek - odparł postawny, brodaty mężczyzna odziany w coś na kształt jasnozielonego munduru. Z założonymi rękoma stał tuż obok biurka, na którym panna Etien rozłożyła formularze wypełnione przez najemników, których do tej pory przyjęli do pracy.
Urzędniczka w odpowiedzi na słowa mężczyzny, skrzywiła się. Prawdę mówiąc, jeśli o nią chodziło, to równie denerwujące było słuchanie kandydatów do sił zbrojnych hrabiego Odolena, jak i osobnika, który wspólnie z nią uczestniczył w tej rekrutacji. No ale co zrobić. W końcu Wilhelm Grossinger był szefem ochrony - tak naprawdę był tu na miejscu dużo bardziej, niż Julia. Ona miała tylko pilnować porządku w aktach, on był fachowcem. No i przede wszystkim, sam dobierał sobie podwładnych.
W tej chwili do lokalu, gdzie mieściło się przedstawicielstwo Odolen Extracte, wszedł jakiś nieznajomy, mężczyzna średniego wzrostu i budowy. Jego kasztanowe włosy były niezbyt długie, ale za to sterczały na wszystkie strony, jakby ich właściciel nigdy nie miał grzebienia w ręku. Odziany był w brązową skórzaną kurtkę z kilkoma kieszeniami. Na twarzy błąkał się lekki uśmieszek.
- Dobry, słyszałem że szukacie państwo ochroniarzy? - powiedział na powitanie.
Wilhelm spojrzał na niego spode łba - A uważasz, że się nadajesz? Nie wyglądasz.
- Mam pewne doświadczenie w tej robocie, jakiś czas latałem na statkach jako ochroniarz. Walczyłem też jako ochotnik, w czasie rebelii Borawoja. Nieźle radzę sobie z bronią - wyjaśnił przybysz.
- Każdy może tak powiedzieć - mruknął Grossinger. W odpowiedzi na to, kandydat szybkim ruchem wyciągnął spod kurtki niewielki pistolet i wycelował w Wilhelma. Julia krzyknęła, szef ochrony zaklął, ale zanim zdążył sięgnąć po własną broń, przybysz obniżył lufę, jednocześnie uspokajająco machając drugą ręką. Potem błyskawicznie wyciągnął magazynek ze swojego pistoleta, wsadził go znowu, przeładował, a następnie zakręcił bronią parę młynków placami.
- Efekciarz - pokręcił głową Wilhelm, chowając do kabury własny pistolet. - Dobra, widzę, że jako tako obyty z bronią jesteś... Ale trochę chuderlawo wyglądasz.
- To konkurs piękności? Nie wiedziałem. Poszedłbym do fryzjera - zaśmiał się przybysz.
- A żebyś wiedział, żeby ci się przydało. Ściągaj kurtkę i koszulę - zakomenderował Grossinger.
- O rany, trochę się wstydzę przy pani - zażartował kandydat, jednocześnie ściągając kurtkę.
- Nie wstydź się, dorosła jest, pewnie widziała nie raz faceta nie tylko bez koszuli, ale i bez gaci - odparł Wihelm.
Na twarzy Julii pojawił się rumieniec - tyleż zawstydzenia, co i złości. No, nie tego było już za wiele.
- Owszem, widziałam i średnio mnie to rusza - powiedziała do Grossingera. - Ale ciebie to chyba kręci, to już... chyba trzeci, facet, któremu każesz pokazać tors. Nie to, żebym coś sugerowała, ale chyba czerpiesz z tego dużą satysfakcję, nie?
Może riposta nie była zbytnio na poziomie, ale chyba osiągnęła swój cel. Wilhelm gniewnie prychnął i wymamrotał coś pod nosem, a kandydat zaśmiał się w głos ze słów urzędniczki. Skończył już ściągać koszulę. Wilhelm przystąpił do oględzin. Faktycznie, kandydat był raczej szczupły. Żadną miarą nie można go było określić pakerem, ale jednak pod skórą wyraźnie rysowały się mięśnie. Grossinger pokiwał głową, chyba zadowolony z oględzin. Nieznajomy już otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale w tej chwili szef ochrony znienacka wymierzył prawy prosty w jego głowę. Kandydat błyskawicznie odskoczył, unikając pięści, a potem przybrał postawę do walki - ugięte nogi, gotowe do wykonania szybkiego ruchu, lewa pięść zasłaniająca twarz, a prawa, nieco niżej, przyszykowana do kontrataku.
- Dobra, masz tę robotę - oświadczył Wilhelm.
- Super. Kiedy wylatujemy? - spytał rekrut, zapinając koszulę.
- Jutro rano. Ale czekaj. To do tej pory, to było małe piwo. Została ci najgorsza, najtrudniejsza część rekrutacji - grobowym głosem oznajmił Grossinger. - Będziesz. Musiał. Wypełnić. Formularze - wskazał na papiery rozłożone na biurku.
- O, jakoś to przeżyję, skoro będę je wypełniał z tak miłą panią - rekrut puścił oko do Julii. W odpowiedzi urzędniczka westchnęła.
- Mam nadzieję, że lepszy z ciebie żołnierz, niż podrywacz, bo inaczej Odolen Extracte robi kiepski interes cię zatrudniając. Nie przedłużajmy tego - sięgnęła po czysty formularz - Imię i nazwisko?
- Feliks Berger, psze pani.

Podczas podróży do układu Simbolon, Miles mógł się przekonać naocznie, jakim bogatym i wpływowym człowiekiem jest hrabia Kryspin Odolen. W końcu mało kto mógł sobie pozwolić na posiadanie statku takiego jak "Róg Obfitości". Fulton był kiedyś na pokładzie wojskowego pancernika - ten tutaj statek nie był aż tak wielki, ale i tak jego monumentalna, choć nieco toporna, sylwetka, na tle kosmicznej pustki i gwiazd robiła wrażenie. Miles mógł się jej dokładnie przyjrzeć na ekranie, kiedy podlatywał w stronę "Rogu" razem z pozostałymi rekrutami na pokładzie promu. Takie wielkie jednostki, jak flagowy statek floty Odolen Extracte, nigdy nie lądowały na na powierzchni planet - aby przyjąć lub wysadzić pasażerów, potrzebowały pomocy mniejszych pojazdów.
W czasie lotu Miles - a właściwie "Feliks" - miał okazję przyjrzeć się pozostałym rekrutom. Około trzydziestu chłopa - i kilka kobiet - zajmowało rzędy foteli ściśniętych w kabinie pasażerskiej promu, niczym uczniowie w autobusie szkolnym. Choć, prawdę mówiąc, znaczna część z nich chyba nie miała zbyt wiele wspólnego z niewinnymi dziećmi. Ogolone na łyso (albo wręcz przeciwnie - zarośnięte jak małpy) draby pokryte tatuażami sznytami, bardziej pasowały na "żołnierzy" jakiegoś gangu, niż ochroniarzy korporacji. No dobra, Miles wiedział, że czasem ta różnica jest dosyć płynna - ale akurat Odolen Extracte nie miało opinii firmy, która załatwia swoje interesy pałką i giwerą. Być może to się zmieniło... A może po prostu działania prowadzone w układzie Simbolon były na tyle szemrane, że hrabia uznał, że lepiej do nich ściągnąć ludzi bez kręgosłupa moralnego i na bakier z prawem - takich, którzy na pewno nie doniosą o niczym władzom?
- Dobra. A teraz proszę o ciszę - W pomieszczeniu rozległ się głos Wilhelma Grossingera. Natychmiast wszystkie rozmowy ucichły. Nic dziwnego. Dowódca posiadał umiejętność wypowiadania zdań takich jak "proszę o ciszę" takim tonem, że wszyscy odbierali to jako "Albo zamkniesz mordę, albo wybiję ci z niej wszystkie zęby".
Szef ochrony spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Najwyraźniej uznał, że uspokoili się na tyle, że może przejść do meritum.
- Za chwilę wylądujemy w hangarze ,,Rogu Obfitości"! - wskazał na widoczny na ekranie wielki statek. - Spotka się z nami sam eksce... em, sama... ech.... spotka się z nami Jego Godność, hrabia Odolen, prezes firmy.
- A co mnie, kurwa, obchodzi jakiś ramol?! - krzyknął ktoś z tylnych rzędów.
Wihelm zmarszczył brwi i rzucił spojrzeniem w tamtą stronę.
- Dlatego, kurwa, że ten ramol jest od teraz twoim szefem. A jak pracujesz dla kogoś, kogo nie szanujesz, znaczy, że sam siebie nie szanujesz. A po drugie dlatego, że ten ramol osiągnął w życiu dużo więcej niż ty. Gdyby nie to, on pracowałby dla ciebie, nie ty dla niego. A po trzecie, dlatego, że wpierdolę każdemu, kto będzie obrażał pan hrabiego. Więc jak ktoś ma ochotę wygłosić kolejne uwagi w tym guście, proszę o powstanie. A jak nie ma jaj, to niech, jak mówi Pismo, zamilknie na wieki.
Zapadła cisza. Jakoś nikt nie kwapił się, aby wstać.
- Dobra - oświadczył po chwili Grossinger. - Jesteście pracownikami Odolen Extracte. Zachowujcie się porządnie, a tak będziecie traktowani.
Miles zerknął na ekran. Byli już tak blisko ,,Rogu", że widać było tylko jego fragment, za to z bliska. Były to rozwierające się wrota zewnętrzne do śluzy próżniowej, za pomocą której prom mógł dostać się do hangaru statku flagowego firmy. Wyglądało to jakby jakiś kosmiczny potwór, gigant żyjący pośród gwiazd, otwierał paszczę, aby pożreć prom.


Procedura trwała kilkadziesiąt minut. Ale w końcu prom przeszedł przez śluzę i wylądował w hangarze. Była to olbrzymia sala - wiele osad, jakie Miles miał okazję widzieć, zmieściłoby się w jej wnętrzu. Stały tu jeszcze dwa inne promy - oraz jedna fregata. Bojowa, Fulton wyraźnie dostrzegał działka oraz rakiety podwieszone do pojazdu. Pewnie do ochrony przed piratami. Zapewne...
Podczas kiedy rekruci schodzili po trapie, do hangaru wkroczyła niewielka grupka osób. Jakiś niski mężczyzna w czerni, opierający się na lasce, z cylindrem na głowie, a po jego bokach - po dwóch ochroniarzy w zielonych uniformach, podobnych do tego, jaki nosił Grossinger. Kiedy podeszli bliżej, Miles zauważył, że każdy z nich miał przy pasie pistolet, pałkę paraliżującą i krótkofalówkę.
Jeżeli chodzi o tego niskiego mężczyznę... Fulton natychmiast go rozpoznał. Widział tę twarz na zdjęciach. Ta siwa krótka broda i bokobrody... Implanty w miejsce oczu... Nieodłączny cylinder i laseczka. To był hrabia Kryspin Odolen.
Pan prezes razem ze swoją obstawą stanął naprzeciwko rekrutów, których Grossinger bardzo sprawnie ustawił w całkiem równy dwuszereg. Hrabia oparł się na lasce, a potem zdjął cylinder, który podał jednemu z ochroniarzy. Chyba... Nie chciał się witać w kapeluszu? Taka kultura w stosunku do najemników?
- Witam panie i panów na pokładzie ,,Rogu Obfitości"! - rozległ się głos prezesa. Przyjemny głos - nie było to starcze rzężenie, ani wyniosła mowa nadętego korporacyjnego bubka. Był to mocny głos o głębokiej barwie - czuć w nim było siłę, ale także życzliwość i pogodę ducha.
- Pewnie większość z was zorientowała się kim jestem - ale na wszelki wypadek przedstawię się - jestem Kryspin Odolen.
- Cześć, Kryspek! - rozległo się nagle od strony najemników.
Zapadła cisza. Grossinger wyglądał, jakby nie wiedział, czy zapaść się pod ziemię ze wstydu, czy wyciągnąć pistolet i zacząć strzelać na oślep w stronę podwładnych, w nadziei, że trafi tego bezczela.
Hrabia przekręcił lekko głową.
- Nikt nie mówi do mnie ,,Kryspek" - oświadczył. Cisza jakby jeszcze bardziej się pogłębiła. - Bo przyjaciele mówią na mnie ,,Odo" - dokończył biznesmen, po czym na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Kilka osób zaczęło się śmiać. A kiedy sam hrabia do nich dołączył, rechot stał się niemal powszechny. Miles poczuł przypływ sympatii do hrabiego. Widać było, że ten luz był niewymuszony. Wyraz twarzy i śmiech hrabiego były zbyt szczere. Nawet soczewki, które miał wszczepione w oczodoły... U większości ludzi takie implanty sprawiały upiorne wrażenie, jakby właściciel był bezduszną maszyną - a u hrabiego jakby... lśniły jakimś zawadiackim błyskiem. Miles czuł, że mógłby polubić tego gościa. Gdyby nie to, że płacono mu za to, aby go szpiegował.
Hrabia odchrząknął. O dziwo, wszyscy ucichli.
- No dobrze. Skoro już się przedstawiłem... Co dalej? Warunki umowy, swoje prawa i obowiązki znacie, w końcu czytaliście umowy. A jak ktoś nie czytał... To bardzo mi przykro, przepadło! Umowa podpisana, za chwilę statek wchodzi w Eter, więc za późno na zmianę decyzji.
Znowu śmiechy. Miles też się zaśmiał, ale potem zmarszczył brwi. Wchodzimy w Eter? Odolen Extracte prowadziło interesy - zapewne wydobycie, biorąc pod uwagę ich branżę - na dużą skalę w systemie, gdzie nie prowadzi żadne Przejście i gdzie trzeba się przenosić przez Eter? Coś takiego było w ogóle opłacalne?
- Zatem na razie się pożegnamy, a kapitan Grossinger przejmie was ponownie pod swoje skrzydła - oświadczył hrabia. - To świetny dowódca, a zatem skoro was wybrał spośród kandydatów, musicie być świetnymi najemnikami. Na pewno się dogadacie i będzie się wam świetnie współpracowało. Czego sobie i wam życzę. Do widzenia.
Hrabia wraz ze ze swoją obstawą ruszył w stronę wyjścia z hangaru. Przez chwilę było jeszcze słychać stukot jego laski, potem szum otwieranych i zamykanych drzwi automatycznych.
Grossinger wystąpił przed szereg swoich nowych podwładnych i podparł się pod boki.
- Dobra. Zobaczymy, co z was będzie - mruknął niezbyt przyjaznym tonem.


Minęły już dwa tygodnie od kiedy "Róg Obfitości" przebył Eter, aby wyłonić się w układzie Simbolon. Gdy statek zawisł na orbicie trzeciej planety systemu, licząc od jego gwiazdy - jedynej która posiadała zdatną do oddychania atmosferę - świeżo zwerbowanych najemników czekała kolejna podróż promem, tym razem z pokładu "Rogu" na powierzchnię globu, gdzie Odolen Extracte założyło bazę. Miles dostał uniform, identyfikator (oczywiście na nazwisko ,,Feliks Berger") i służbową broń. Dostał też przydział. Co ciekawe, w jego dziesięcioosobowym oddziale znalazło się kilku z tych "zbirów", których Fulton dostrzegł jeszcze w czasie podróży. Przypadek? Mimo tego, że na początku paru z nich przysparzało nieco kłopotów - doszło nawet do bójki - to wkrótce udało się ich okiełznać. Była to zasługa Grossingera - który po bliższym zapoznaniu okazał się być dobrym i sprawiedliwym dowódcą, nawet jeżeli sprawiał wrażenie gbura - oraz Igora Wasenki, weterana wojen z Czantakami, który został wyznaczony szefem ich jednostki. No i samego hrabiego... Prezes co jakiś czas spotykał się z podwładnymi, wdawał w rozmowy... Kurde, wyglądało, jakby naprawdę o nich dbał. Miles nawet od czasu do czasu czuł wyrzuty sumienia, że będzie musiał mu podłożyć świnię. Zresztą, pozostali też polubili swego pryncypała. Widok dystyngowanego starszego pana w garniturze toczącego przyjacielską dyskusję z takim na przykład Jakiem Scirellem, bandziorem na sterydach, który (jak sam twierdził) siedział dobrych parę lat za rozboje, robił wrażenie.
Te dwa tygodnie Miles spędził pracowicie. Wykonywał zwykłe obowiązki ochroniarza - patrolował bazę i otaczający ją las, sprawdzał zabezpieczenia, raz miał też dyżur przy ekranach monitoringu. Poza tym, razem z resztą swojego oddziału, brał udział w treningach. Dziwne to było szkolenie. Używanie broni ciężkiej, podkładanie materiałów wybuchowych, walka grupowa, skrytobójstwa... Wyglądało jakby hrabia Odolen chciał mieć nie ochroniarzy, a komandosów.
Fulton nie poczynił większych postępów, jeśli chodziło o zadanie, jakie powierzyli mu ludzie z T&N. Nie miał pojęcia, czemu Odolen założył bazę w tym systemie. Nie wyglądało na to, aby na planecie cokolwiek wydobywano czy produkowano. Milesowi udało się nieco zaprzyjaźnić z paroma innymi najemnikami - oni też nie mieli pojęcia, o co chodzi. I w sumie mało ich to obchodziło, najważniejsze, że firma zapewniała wikt (i to całkiem niezły), kwatery, rozrywki (w bazie był nieźle zaopatrzony pub, a część drinków była za darmo, ,,wliczona" w wynagrodzenie). A co najważniejsze, już po pierwszym tygodniu wypłacono wszystkim zaliczkę.
Prawdę mówiąc, choć Miles nie dowiedział się niczego konkretnego, to miał pewne podejrzenia. W zasadzie dwie hipotezy. Być może Odolen chciał po prostu zająć planetę na własność, by potem sprzedać? Warunki do życia były tu niezłe, możliwe, że prędzej czy później jacyś koloniści z jednego z przeludnionych światów zainteresują się tym globem - wtedy hrabia mógłby odsprzedać im go za olbrzymie pieniądze... Albo na przykład objąć władzę nad tworzącą się osadą.
Jeżeli chodzi o drugą hipotezę... Wpływowy i bogaty człowiek zaczyna werbować najemników, gromadzić ich w odległym, odizolowanym systemie, na jakiejś dzikiej planecie i poddawać ich szkoleniu bojowemu... Może Odolen chciał stworzyć prywatną armię? Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Wielu przedsiębiorców i arystokratów tworzyło niewielkie siły zbrojne na własny użytek - dla ochrony przed piratami, rozstrzygania sporów z innymi możnymi, czy odpierania ataków niewielkich grup wrogów Paktu, które umykały uwadze regularnych armii.
Po tych dwóch tygodniach wypełnionych szkoleniem, patrolami i popijaniem w barze z kolegami, nareszcie zdarzyło się coś, co mogło choć trochę przybliżyć Milesa do rozwiązania zagadki.
Fulton siedział właśnie w pubie razem z ludźmi ze swojego oddziału. W ręku trzymał szklankę. Co prawda nie serwowali tu "Supernowy", ale za to barman potrafił przyrządzać całkiem niezłe drinki z użyciem wódki i soku z miejscowych owoców.
W drugiej ręce trzymał karty."Wysmyraniec" nie był zbyt wymyślną grą. Taktyki było tu co kot napłakał, w zasadzie liczył się ślepy traf. Pomimo tego, świetnie nadawał się do zabicia czasu. A może właśnie dlatego.
Całkiem nieźle mu szło. W ręku zostały mu tylko dwie karty, był bliski zwycięstwa... i zgarnięcia kilkunastu sestercji leżących na stole.
- Władca Młotów! Obczaj to, Berger! - radośnie oświadczyła Lily Gilmore. Miles zerknął na kartę, którą dziewczyna rzuciła na stół.
- Co się gapisz? - spytała Lily, dźgając palcem obrazek widoczny na karcie. - Szeroka ponura gęba, krótkie jasne włoski, w ręku kawał pały. Któż to jest na tym rysunku? Wypisz wymaluj Lord Dealiste, alias Władca Młotów. A wiesz co ten pan oznacza? Że bierzesz pięć kart! Ha! Gówno dostaniesz, a nie moje sestercje!
- Ty miła diewoćka, ale za dużo gawarisz - oświadczył Wasenko, podczas kiedy Miles dobierał swoje karne 5 kart.
- Oj tam, jak się gra w karty, to połowa radochy jest z takich gadek - Fulton uśmiechnął się. W odpowiedzi Lily zaśmiała się znowu, a potem poprawiła wolną ręką opaskę, która podtrzymywała burzę jej kręconych rudych włosów.
Miles przejrzał swoje karty. Nieźle, z jednej z kart, które musiał dobrać, szczerzyła się do niego gęba Władcy Sztyletów. Zaraz odpłaci dziewczynie pięknym za nadobne...
Niestety, nie było mu to dane. Do pubu wszedł kapitan Grossinger.
- Wstawać, smyracze. Jest robota - oświadczył.
- Co, kurwa?! - rozległo się warknięcie od strony stolika pod ścianą. To był Jak Scirell. - Mamy fajrant, tak czy nie?
- Wasze kontrakty przewidują pełną gotowość 24 godziny na dobę, gdyby coś się wydarzyło - odwarknął Grossinger. - Więc wstawaj, chyba, że chcesz pożegnać się z robotą. Poza tym... Jego Godność was potrzebuje - dodał dowódca, dziwnie uroczystym tonem.
Scirell natychmiast zdjął nogi ze stołu i podniósł się z krzesła, stając niemal na baczność.
- Dobra, to na co czekamy? Jedziemy z tym koksem...

- Dobra, za dziesięć minut macie być na lotnisku, sprzęt już czeka - oparł Grossinger i ruszył ku drzwiom.
- Lecimy poza planetę? - zdziwiła się Lily.
- Na lotnisku dowiecie się reszty - powiedział kapitan i wyszedł z baru.
- Wygląda na to, że kiedy indziej dokończymy - powiedział Miles, zgarniając ze stołu jedną trzecią leżących sestercji - tyle, ile wyłożył.
- Ech, ty farciarzu, a już cię miałam! - westchnęła Gilmore. - Mam nadzieję, że nic ci się nie stanie w czasie tej akcji... Żebym mogła cię ograć następnym razem!
- Nie mogę się doczekać.

Po paru minutach wszyscy członkowie oddziału stali na lądowisku. Obok jednego ze statków (Miles rozpoznał w nim barkę desantową) czekała na nich grupka mężczyzn. Był tu kapitan Grossinger razem z innym oficerem służb bezpieczeństwa firmy. Był też hrabia Odolen razem ze swoją eskortą.
- Witajcie, moi mili! - prezes zwrócił spojrzenie swoich sztucznych oczu na nadchodzących podwładnych. - Mam dla was pewne zadanie. Wybrałem do niego wasz oddział, gdyż - niczego nie ujmując pozostałym ludziom, których ostatnio zatrudniłem - wiem, że stanowicie doskonały zespół specjalistów od akcji bojowych i świetnie sprawdzicie się w walce.
- W walce? Z kim? Ktoś nas atakuje? - zdziwiła się Gilmore.
- Kapitan Grossinger zaprezentuje wam sytuację - Odolen skinął w stronę szefa ochrony. Wilhelm odchrząknął i zaczął mówić:
- Na księżycu piątej planety założyli bazę piraci - niewielka grupa, ale dosyć dobrze wyekwipowana. Może stanowić zagrożenie dla naszej działalności w tym systemie.
- Skąd wiadomo, że to piraci? - spytał Miles. - Napadli jakiś transport należący do firmy? - Fulton miał nadzieję, że przy tej okazji dowie się czegoś na temat ,,naszej działalności w tym systemie". W końcu piraci działają z chęci zysku, więc ich pojawienie sugerowałoby, że jednak Odolen Extracte przejawia w układzie Simbolon jakąś konkretną aktywność gospodarczą, wytwarza, lub magazynuje jakieś dobra atrakcyjne dla bandytów.
- Wkroczyli w naszą przestrzeń, mimo tego, że musieli wiedzieć, że nie mają do tego prawa. Nadajemy na szerokim paśmie cały czas komunikat, że do systemu mają wstęp tylko pojazdy należące do firmy. Ponadto, zaatakowali statek, który wysłaliśmy, aby zmusił ich do opuszczenia przestrzeni Simbolon - wytłumaczył Grossinger - co w żaden sposób nie wyjaśniło domysłów Milesa.
- To zaszło jakiś miesiąc temu. Dopiero teraz udało nam się zlokalizować ich siedzibę, którą zdążyli założyć w jaskiniach tego księżyca. Plan jest taki. Porucznik Gerrant i załoga jego korwety - Grossinger wskazał na drugiego oficera, chudego mężczyznę o włosach lekko siwiejących na skroniach - zapewnią nam osłonę podczas desantu. Jeżeli piracki statek będzie atakował, oni się nim zajmą. Jeśli pojazd tych drani będzie stał na lądowisku, unieruchomią go. Poza tym, gdyby okazało się, że piraci mają jakieś stanowisko broni ciężkiej, fortyfikacje, czy coś takiego, korweta załatwi je paroma rakietami.
- To czemu po prostu chłopcy-rakietowcy nie zbombardują tych sukinkotów? Zwalić im na łeb te jaskinie, gdzie się schowali i będzie spokój - wtrącił się Scirell.
- Jeśli desant tchórzy, owszem, poradzimy sobie sami - uśmiechnął się z wyższością Gerrant. Na te słowa Jak zareagował zmarszczeniem brwi i zaciśnięciem pięści.
- Ej, ty... - zaczął, ale nie dokończył. Ucichł, kiedy zobaczył, że Odolen otwiera usta, aby coś powiedzieć.
- Wiem, że to nie jest regularna armia, ale jednak... Jak widzicie, nasze służby bezpieczeństwa czasem muszą toczyć takie małe bitwy. Dlatego muszą zachowywać dyscyplinę na wzór tej wojskowej. Dla dobra nas wszystkich. W to wlicza się też posłuch wobec wyższych stopniem, nawet jeżeli to tylko stopień nadany przez naszą firmę - oświadczył hrabia.
Scirell w zakłopotaniu podrapał się po ogolonej na łyso głowie - Jasne. Przepraszam, panie hrabio - powiedział dziwnie potulnym głosem.
- Ale z drugiej strony każdy z naszych pracowników zasługuje na szacunek. I zwierzchnicy nie powinni obrażać podwładnych - dodał prezes, zwracając twarz ku Gerrantowi. Dowódca korwety wymamrotał przeprosiny.
- A jeśli chodzi o pańskie pytanie, panie Scirell - hrabia znowu spojrzał na umięśnionego najemnika - Gdyby zniszczyć statek piratów... A potem zbombardować ich samych... To niedobitki byłyby pozostawione na tym księżycu na pewną i powolną śmierć. To byłoby nieludzkie. Dlatego potrzebny jest desant. Aby była szansa wzięcia choć części z nich żywcem. Tym bardziej, że będę ich chciał przesłuchać, aby ustalić, czy nie pracują dla moich wrogów... A potem, oczywiście, postawić przed wymiarem sprawiedliwości - zakończył przedsiębiorca - Pan kapitan Grossinger przedstawi wam szczegóły podczas lotu. Życzę szczęścia. Proszę, nie zawiedźcie mnie.
- Nie zawiedziemy, panie hrabio! - wrzasnął z entuzjazmem Scirell. Po chwili inni najemnicy dołączyli do niego, wykrzykując pełne oddania hasła. Po chwili Miles z lekkim zdziwieniem uświadomił, że dołączył do tego chóru. Ech, widać dał się unieść nastrojowi chwili.
Hrabia obdarzył podwładnych ciepłym uśmiechem, pokiwał z ukontentowaniem głową, a potem dał znak swojej obstawie. Cała piątka zaczęła iść w stronę głównych zabudowań bazy. Porucznik Gerrant ruszył ku swojej korwecie - szaremu pojazdowi o podłużnym, lekko zaostrzonym kształcie, na którego ścianie widać było wyraźnie wymalowany napis ,,Odolen Extracte" oraz godło firmy - kilof skrzyżowany z pochodnią.
- Co się gapisz? Wsiadaj! - zakomenderował Grossinger, ze zwykłą sobie uprzejmością. Miles odwrócił się w stronę barki desantowej. Była duża mniejsza niż prom, jakim najemnicy przylecieli na pokład ,,Rogu Obfitości", ale i tak miała dobre kilkanaście metrów. Fulton wskoczył do środka w ślad za innymi, a potem zajął miejsce w głównej kabinie, podobnie jak pozostali, poza Miką Kolmanem, który jako pilot rozsiadł się na przedzie, w sterówce.
- Startujemy! - rozległ się jego głos. Miles usłyszał szum odpalanych silników, a potem szarpnięcie. Nie zdążył niczego się złapać i stracił równowagę. Nie przewrócił się, ale zachwiał, odruchowo robiąc krok do tyłu i wpadając na Scirella.
- Ej, cioto, uważaj se! - warknął Jak, odpychając Fultona.
- A co, nie jestem w twoim typie? Jestem za mało męski? - odszczeknął Miles.
- Spokój! - zakomenderował Grossinger. - Zamiast obmacywać jeden drugiego i się przekomarzać, lepiej skupcie się na tym - wskazał na stojące pod ścianą kabiny, odpowiednio zamocowane kombinezony. Oprócz dziewięciu typowych skafandrów, stały tutaj też dwa wojskowe pancerze wspomagane. O ile te pierwsze były w zasadzie ubraniami chroniącymi przed utratą ciepła i powietrza zrobionymi ze specjalnej folii, o tyle pancerze były prawdziwymi zbrojami, przypominające z wyglądu te ze starożytnych czasów przed Exodusem. Jednak od tych zabytków, pancerze wspomagane różniły się kilkoma istotnymi cechami. Były dużo grubsze. Gdyby nie to, że wykuwano je ze stopów lżejszych (i wytrzymalszych) niż zwykła stal, a w środku znajdowały się mechanizmy wspomagające stawy i mięśnie, zapewne żaden człowiek nie byłby w stanie wykonać w nich najmniejszego ruchu (i tak zresztą były one przewidziane dla raczej rosłych osobników). Instalowano też w nich różne inne udogodnienia - jak na przykład proste komputery celownicze.
- Zamawiam! Zawsze chciałem poszaleć w takim pancernym garniaku! - oznajmił Scirell.
- To się dobrze składa, jak myślisz, po co najmowaliśmy takiego szpetnego, głupiego, wielkiego małpiszona jak ty, jak nie po to, żeby był ruchomą tarczą? - parsknął Grossinger.
- Załączam sztuczną grawitację! - z głośnika rozległ się głos Kolmana. Miles poczuł nagły ciężar w żołądku. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai...
- Drugą zbroję bierzesz ty - Grossinger wskazał na Gambona. Ów najemnik siedział pod ścianą kabiny. Jak zwykle, kiedy nie robił niczego konkretnego, zajmował się struganiem kawałka drewna za pomocą noża. Na podłodze leżało już sporo drzazg. Gambon skinieniem głowy dał znać, że nie ma nic przeciwko rozkazowi Grossingera. Gabarytami przypominał Scirella - może nawet był nieco większy. Zresztą, jego skóra miała lekko szarawy odcień, co wskazywało, że w jego żyłach płynie domieszka krwi Ogere. Z czego wniosek, że albo jego matka miała specyficzny gust, albo jego ojciec był gwałcicielem.
- Każdy wie, jaka jest jego rola? - spytał Grossinger.
- Da, my trenowalim w zespołach, każdy znajut, kuda jego miejsce i co ma robić w czas walki - odparł sierżant Wasenko, podkręcając wąsa.
- Pewnie! - krzyknął jeden z najemników, na potwierdzenie tych słów.
Kapitan skinął głową, pozwalając sobie na lekki uśmiech.
- Wierzę. Widziałem was w czasie szkolenia i wiedzę, że sobie poradzicie. Za jakąś godzinę wejdziemy na orbitę tego księżyca. Macie czas na przygotowania, Ja w tym czasie zajmę się sprzętem - powiedział nieco mnie opryskliwym głosem, niż zwykle.
Miles zerknął na Lily. Dziewczyna przysiadła pod ścianą. Podpierając głowę ręką, wyglądała przez malutki bulaj. Oczywiście, nie był on z normalnego szkła, tylko z jakiejś plastycznej, utwardzanej masy. Przez to widok był nieco zamglony - ale mimo wszystko było to prawdziwe okno, a nie tylko ekran pokazujący zewnętrzne dzięki kamerom.
- Podziwiasz widoki? - spytał Fulton.
- Co? A tak - Lily odwróciła się, odsłaniając okienko. Widać było przez nie rozgwieżdżoną pustkę kosmosu. Opuścili już atmosferę.
- Lubię patrzeć na gwiazdy - wyjaśniła Gilmore. - Od dzieciństwa... Choć wtedy oczywiście mogłam sobie co najwyżej zadrzeć nocą głowę i gapić w niebo... Ale... i tak to było piękne. I dalej jest. Ale jednocześnie jakieś takie... Niepokojące. Możesz w tą pustkę patrzeć godzinami... I nie masz dosyć. I czujesz jakby... Jakby... Coś cię do tego ciągnęło. Jakbyś w tej pustce mógł się zatracić. Patrzeć, tak długo, aż zapomnisz o wszystkim innym, aż przestaniesz myśleć i czuć - głos dziewczyny przeszedł w szept. - Jak byłam mała, często miałam sen, że wpatruję się w nocne niebo... Ale nie jest ono takie jak zwykle... Są na nim takie... Barwne plamy. Trochę to wygląda jak na tych zdjęciach... no... mgławic i takich tam... Ale one są w ciągłym ruchu. Rozlewają się, przelewają, łączą i rozdzielają... Zmieniają barwę... To jest jeszcze piękniejsze niż zwykłe gwiazdy... I jeszcze straszniejsze. Zawsze w tych snach czułam, że te... kolory z przestworzy... coś... zwiastują. Jakieś zmiany. Nigdy nie wiedziałam na czym niby te zmiany miałyby polegać, ale wiedziałam, że będą ... wielkie. Zwykle wtedy budziłam się z takim dziwnym uczuciem i nie mogłam zasnąć do rana... - nagle dziewczyna otrząsnęła się i zaśmiała. - Ech, gadam jak nawiedzona - powiedziała sztucznie wesołym tonem. - Czas założyć skafander.
- Owszem, pod warunkiem, że w zamian wyświadczysz mi pewną przysługę. Bardzo osobistą przysługę... - zaczął Miles.
- Ej! Za dużo sobie pozwalasz! Jestem oburzona! - najemnniczka wymierzyła mężczyźnie kuksańca pod żebro.
-... że potem ty pomożesz mi założyć mój - dokończył Miles.
- Ech, a teraz jestem rozczarowana! Tylko na tyle cię stać?
- Wiesz, niektórzy stwierdziliby, że pomoc w ubieraniu się to BARDZO erotyczna czynność...
- Tak, zwłaszcza jeśli chodzi o pomoc w zakładaniu na ubranie foliowego worka i hełmu przypominającego garnek. Jeśli dla ciebie to fetysz, współczuję.
- Oj tam, nawet foliowy worek staje się fetyszem, kiedy opina tak zgrabne ciało.
- Ha! Więc skoro naprawdę tak cię to kręci, to skończ gadać, łap za ten skafander i pomóż mi go wreszcie założyć.
- Jasne. Wybiorę najładniejszy.
- Wszystkie są takie same...
- Więc to będzie prosty wybór.

Wkrótce cały oddział był odziany w kombinezony i zbroje. Grossinger dokonał przydziału broni. Do tej pory każdy z nich nosił tylko zwykły pistolet i pałkę ogłuszającą, cięższy sprzęt wydawano im tylko podczas ćwiczeń. Teraz każdy otrzymał sprzęt zgodny ze swoją specjalizacją i preferencjami. W każdym razie Miles był zadowolony z otrzymanego karabinka maszynowego klasy ,,Vetzer-14".
Scirell i Gambon do kompletu ze swoimi zbrojami dostali wielkie, prostokątne tarcze, dwa razy szersze od ich korpusów, nawet po założeniu pancerza. Na szczęście były wykute z tego samego stopu, co zbroje, dzięki czemu, w połączeniu z użyciem mechanizmów wspomagających, każdy z nich mógł utrzymać swój pawęż w jednej ręce, w drugiej zaś dzierżyć pistolet.
- Mam przekaz od Gerranta, daję na głośnik! - oznajmił Kolman. Po chwili w kabinie rozległ się głos porucznika dowodzącego korwetą:
- Namierzyliśmy i unieruchomiliśmy ich statek. Piraci wycofali się do jaskini - jest na godzinie trzeciej, 13 kilometrów od waszej pozycji. Możecie wylądować w pobliżu wraku, jest jeszcze sporo miejsca. Będziemy krążyć w pobliżu i czekać na sygnał.
- Leć tam i ląduj - zakomenderował Grossinger do pilota, kiedy przekaz się zakończył.- Hełmy na głowy, zaraz wychodzimy!
Miles założył kask. Zerknął w stronę bulaju. Przez okienko widać było szybko przemykający pod barką krajobraz księżyca, który był... no cóż... księżycowy. Szare, skaliste podłoże, w wielu miejscach przeorane kraterami czy wąwozami. Zresztą, właśnie w kierunku jednego z takich podłużnych zagłębień kierowała swój lota barka. Po chwili wszyscy poczuli jak pojazd ląduje na swoim płozowym podwoziu. Przez okienko widać było ścianę skalną.
- Drzwi próżniowe są gotowe - oznajmił Kolman.
- Zaraz - a ty nie idziesz z nami?! - spytał Scirell, wyciągając zbrojną w pancerną rękawicę dłoń w stronę pilota. Choć miał na głowie hełm, pozostali dobrze go słyszeli dzięki komunikatorom.
- A założyłem skafander? Nie. Zostaję na statku.
- My będziemy narażać skórę, a Ty będziesz se siedział? Tchórzysz?!
- Nie, po prostu ktoś musi zostać. Choćby po to, żeby miał was kto wpuścić z powrotem, nie?
W tej chwili wszyscy, mimo hełmów, usłyszeli jakiś hałas, jakby ktoś bębnił palcami po blasze. Miles natychmiast rozpoznał ten dźwięk. I nie tylko on.
- Strzelają do statku! Nie pierdolić, tylko wychodzić i strzelać! - krzyknął Grossinger.
Wszyscy, prócz Kolmana, ruszyli do drzwi próżniowych. Wychodzili dwójkami. Kiedy Miles wyskoczył ze statku, Scirell i Gambon już prowadzili wymianę ognia z piratami.
Ich wielkie tarcze zapewniały osłonę im samym, oraz towarzyszom kryjącym się z tyłu. Fulton dostrzegł wrak statku piratów - najwyraźniej był przedtem skryty pod jakimś nawisem skalnym. Nie przeszkodziło to korwecie Gerranta namierzyć go. Rakiety wysadziły skałę, której odłamki zasypały pojazd piratów. Potem, najwyraźniej, kolejne rakiety, posłane już wprost w nieosłonięty statek, dokończyły dzieła zniszczenia, niemal rozpruwając pojazd na pół. Miles natychmiast przeniósł wzrok w miejsce, skąd w stronę najemników Odolena sypały się strzały. Kilku piratów, w srebrnych skafandrach podobnych do tych, jakie miała na sobie w tej chwili większość oddziału Wasenki, stało przy wejściu do jaskini, które mieściło się na końcu wąwozu. Choć kule śmigały bez przerwy, Miles czuł się, jakby mógł je całkowicie zignorować. Jak na razie żadna z nich nie dosięgnęła nikogo z pracowników Odolen Extracte - większość z nich odbijała się od zbroi wspomaganych lub tarcz Scirella i Gambona. Dwaj najemnicy natomiast nieugięcie kroczyli naprzód. Ich strzały - a także strzały pozostałych członków drużyny, którzy zza osłony zapewnianej przez kolegów razili bez przerwy wroga - przynosiły większy skutek. Już trzech piratów padło trupem. Wszystko to odbywało się w niemal całkowitej ciszy. Ten księżyc nie miał atmosfery. W próżni nie było słychać terkotu karabinków, trzasku naboi uderzających o metal, ani wrzasków umierających. Jedyne dźwięki, jakie dochodziły do uszu Milesa, pochodziły z komunikatora zainstalowanego w hełmie - oddechy towarzyszy, czasem jakiś okrzyk bojowy czy przekleństwo z ich ust.
Przy życiu pozostało czterech piratów - przynajmniej tylu było widać. Najwyraźniej zorientowali się, że nie mają szans i zaczęli wycofywać się w głąb jaskini. W tej chwili Grossinger wychylił się zza tarczy dzierżonej przez Gambona. Z pistoletu kapitana - z którego w czasie tej walki nie wystrzelił jeszcze ani razu - zamiast kuli wyleciała wiązka wyładowań elektrycznych. Trafiła w plecy ostatniego z uciekających piratów, wybuchając deszczem iskier. Nie wypaliła dziury w skafandrze wroga, ale powaliła go na podłoże. Nie ruszał się.
- Trepidu, zajmij się nim - zakomenderował kapitan po udanym strzale, stając nad powalonym przeciwnikiem, leżącym tuż przy wejściu do groty. Melchior Trepidu był sanitariuszem. Zatem najwyraźniej porażony pirat żył - i miał stać się jeńcem.
- Idziemy dalej, do jaskini - zarządził kapitan, jednocześnie unosząc do góry rękę, w której trzymał dużą, wojskową latarnię. Przydała się, rozpraszając ciemności panujące w grocie. Przez chwilę oddział kontynuował swój marsz przez skalny tunel.. Promień z latarki Grossingera wreszcie omiótł kraniec jaskini - byli tam piraci, kryjący się za jakimiś skrzynkami. Najemnicy natychmiast zaczęli ich ostrzeliwać. Wyglądało na to, że przeciwnicy są w potrzasku i pozostaje im tylko poddać się, lub zginąć. I właśnie w tym momencie Gambon wypuścił tarczę. Upadła na skały. W tej samej chwili Miles usłyszał przez komunikator krzyk Emila Steinera, który szedł bezpośrednio za Gambonem, a pod Obere w zbroi wspomaganej ugięły się nogi. Ukląkł na kolanach, wyciągając do góry ręce, a potem padł na twarz, niczym wyznawca przed s woim bóstwem. Steiner też się zaliczył glebę - no, w zasadzie nie do końca, jego twarz wylądowała na nogach Gambona. Wyglądało na to, że obaj nie żyją.
- Co do chole... aaa! - w komunikatorze dał się słyszeć wrzask Paveza. Najemnik padł, ze skafandrem rozerwanym na piersiach przez pocisk. Śmierć Gambona uczyniła wyłom w obronie pracowników Odolena. Teraz piraci mieli równe szanse... Nie, Miles zorientował się, że z bronią, która przebija bez problemu zbroję, piraci mieli dużo większe szanse, mogli wystrzelać najemników jak kaczki! Fulton podbiegł do Grossingera i wyszarpnął podłużnego kształtu granat, który kapitan miał przypięty z tyłu do pasa. Zanim dowódca zdążył zareagować na tę rekwizycję, Miles odbezpieczył ładunek i rzucił go w stronę piratów, najmocniej jak potrafił. W normalnych warunkach słychać byłoby potężny huk. Ta eksplozja odbyła się bezgłośnie - ale i tak na brak efektów nie można było narzekać. Cała jaskinia zatrzęsła się, a Miles poczuł, jak w jego kask uderzają odłamki skalne. Kiedy kurz opadł, okazało się, że strop na końcu korytarza uległ zawaleniu. Pozostali piraci zginęli pod gruzami.
- Czyś ty ocipiał? Rzucasz granatami w jaskini? - warknął Grossinger. - Mogłeś nas zabić!
- Tak, ale gdybym tego nie zrobił, oni na pewno by nas pozabijali - odparł Miles, nachylając się nad trupem Gambona. Najpierw przyjrzał się jego tarczy. W blasze zrobionej z hiperwytrzymałego stopu widniała dziura o średnicy mniej więcej dwóch centymetrów. Podobna znajdowała się na plecach trupa - co znaczy, że kula przeszła na wylot przez ciało i zbroję... A potem zabiła Steinera. Kula, zwykły pocisk, a nie jakaś rakieta.... Za to broń, z której ją wystrzelono, musiała być niezwykła.
- Mieli rusznicę szynową - wyjaśnił Miles reszcie. - Starczyłoby im najwyżej na dwa-trzy strzały, bo to cholerstwo ciągnie strasznie dużo energii, ale to by wystarczyło.
- Co to jest niby ta rusznica szynowa? - spytała Lily.
- Słyszałem o działach szynowych. Instalują je na niektórych okrętach wojennych - stwierdził Grossinger. - To coś z elektro... elektromagentycznością. Przyśpiesza pociski do niesamowitej prędkości. Przebija każdy pancerz.
- O to chodzi. Rusznica szynowa to mniejsza wersja. Da się przenosić, może być używana przez piechotę. Parę lat temu to opracowano - wyjaśnił Miles. Nie wspomniał o tym, że taka broń była bardzo droga i rzadko spotykana - w zasadzie tylko na wyposażeniu służb specjalnych.
- Możliwe - mruknął Grossinger. - W takim razie dobrze zrobiłeś.
- Ależ dziękuję. Pańskie uznanie jest dla mnie bardzo ważne - poważnym tonem odparł Miles. Lily zachichotała.
- Dobra, dobra. Trzeba zabrać ciała. No i jeńca - powiedział kapitan. - Ja pomogę Trepidu go zanieść. Wy zajmijcie się trupami. Scirell, bierzesz Gambona....
- Czemu ja?! Może jeszcze mam wysprzątać te drzazgi, których nawalił na podłogę?
- Bo ma na sobie cholerną zbroję wspomaganą, więc jest kurewsko ciężki. A ty masz na sobie drugą cholerną zbroję wspomaganą, więc jesteś w stanie go unieść. Berger, pomóż mu.
Miles złapał za opancerzone nogi martwego Gambona. Niosąc ciało na statek, nie zwracał uwagi na narzekania i przekleństwa, jakie mruczał do mikrofonu Scirell. Miał sporo do przemyślenia. To nie mogli być zwykli piraci. Z taką bronią? Poza tym... Jakim cudem dostali się do układu Simbolon? Do tego systemu nie prowadziły żadne Przejścia, tylko okręt z napędem eterycznym mógł się tu dostać. Nie było szans, żeby ten statek, którego wrak leżał przed jaskinią miał taki. Wniosek - ,,piratów" musiała do systemu ,,podrzucić" jakaś większa jednostka. Czyżby w sprawę zamieszana była jakaś trzecia korporacja, poza Odolen Extracte i T&N - i to ona ich napuściła? Być może rozmowa z jeńcem wyjaśniłaby sprawę, ale Miles nie miał na nią okazji. Jak tylko znaleźli się na barce, Grossinger kazał sanitariuszowi, aby ten zrobił (wciąż nieprzytomnemu po porażeniu wyładowaniem) jeńcowi zastrzyk usypiający. Jak wyjaśnił kapitan ,,Żeby nie sprawiał problemów".
Po przylocie pochowano poległych najemników za bazą. Z ich akt wynikało, że nie ma nikogo, kto zgłosiłby się po ciała - zresztą, przysporzyłoby to zbyt dużo problemów. Pogrzeb był świecki - w bazie nie było kapelana, ani nikogo w tym rodzaju, ale hrabia Odolen wygłosił przemówienie. Wyraził głęboki szacunek dla poległych i żal z powodu i straty. Na zakończenie powiedział, że to tylko praca - i że jeżeli ktoś nie chce narażać swojego życia, może zrezygnować, on nie będzie miał o to żalu, ani nie wyciągnie żadnych negatywnych konsekwencji. Żaden z najemników nie skorzystał z tej propozycji.


Minął kolejny tydzień. Całkiem spokojnie, niemal nudno. Jednym znaczącym wydarzeniem był konkurs strzelecki zorganizowany w niedzielę. Miles zajął trzecie miejsce - nagroda pieniężna nie powalała, ale była miłym dodatkiem. Rutyna skończyła się, kiedy wszyscy członkowie oddziału dostali wezwanie do jednej z sal treningowych. Miał się tam z nimi spotkać sam hrabia Odolen. Miles szedł na wyznaczone miejsce. Był już w korytarzu prowadzącym do tej sali. Nagle przystanął. Zdawało mu się, że coś słyszy. Po chwili zorientował się, że to rozmowa toczona przez Grossingera i Odolena. Najwyraźniej kapitan był zdenerwowany, bo krzyczał tak, że pomimo zamkniętych drzwi do pomieszczenia było go słychać.
- Nie podoba mi się! To po prostu... kurewstwo! - wrzeszczał dowódca ochrony. Kiedy zamilkł, zza drzwi dał się słyszeć niski, głęboki głos należący do Odolena - niestety, hrabia mówił dużo ciszej i spokojniej od swego podwładnego, przez co Miles nie mógł rozróżnić poszczególnych słów, słyszał tylko coś w rodzaju pomruków zza drzwi. Nagle oba głosy umilkły, a Fulton dostrzegł, że klamka od drzwi porusza się. Najemnik nie wiedział, o czym rozmawiali ci dwaj, ale lepiej byłoby nie dać się przyłapać na podsłuchiwaniu. Zanim drzwi się otworzyły, błyskawicznie odskoczył, kryjąc się za zakrętem. Odczekał parę sekund, a potem znowu wyszedł zza niego, jakby nigdy nic, jakby dopiero tu dotarł. Grossinger stał z kwaśną miną w otwartych drzwiach do sali.
- Berger? Właź, Jego Godność czeka.
- Reszty jeszcze nie ma? - spytał Miles.
- Nie ma, dziesięć minut przed czasem.
- Aha... Kurde, zegarek mi się spieszy.
Fulton wszedł na salę. Jej podłoga i ściany były wyłożone materacami. Pod oknem stał prezes. Jak zwykle opierał się o lasce - jej końcówka lekko zagłębiała się w miękkie podłoże. Hrabia skierował na najemnika spojrzenie swoich sztucznych oczu.
- Pan Feliks Berger, prawda?
- Zgadza się - Milesa lekko zdziwiło, że prezes firmy zna nazwisko (co z tego, że fałszywe) szeregowego pracownika, ale po chwili pomyślał, że pewnie hrabia zerknął do akt członków oddziału, zanim zadecydował, że powierzy im zadanie... Właściwie, na razie Fulton nie wiedział, jakie zadanie.
- Co słychać u pańskiej siostry i jej rodziny? Mam nadzieję, że wszyscy zdrowi? - uprzejmym tonem spytał Odolen. Miles spojrzał na niego ze zdziwieniem. Wyglądało na to, że hrabia nie poprzestał za zerknięciu w akta... Wyglądało na to, że faktycznie interesuje go życie jego pracowników.
- Dziękuję, ostatnim razem kiedy rozmawialiśmy się, wszystko było w porządku... Ale to było ponad pół roku temu, na święta, rozmawiałem z nimi przez jeden z tych terminali... Mieszkają na Lavender, rzadko mam okazję się z nimi kontaktować, zresztą może to i lepiej, często zadaję się z niebezpiecznymi typami, lepiej, żebym trzymał się z dala od Katy i jej dzieciaków, to oni też ich nie ruszą. Ale zawsze jak dostaję jakieś większe pieniądze, to najpierw część przesyłam im, od razu, żeby nie przepuścić, rozumie pan.... - Miles zamilkł. Nagle zrobiło mu się głupio. Czemu właściwie opowiadał to wszystko zupełnie obcej osobie? Chyba... po prostu w Odolenie było coś takiego, co budziło zaufanie i skłaniało do zwierzeń... Budził sympatię - do tego stopnia, że Miles odczuwał wyrzuty sumienia, że go szpieguje.
Hrabia pokiwał głową - To dobrze, że dba pan o rodzinę, ale smutne, że tak rzadko może się z nimi kontaktować. Myślę, że można coś z tym zrobić. Po powrocie z tej akcji, jaką mam zamiar wam powierzyć, mógłby pan skorzystać z mojego osobistego systemu do komunikacji... Jestem pewien, że planeta Lavender znajduje się w jego zasięgu - i mogę zapewnić, że jest całkowicie bezpieczny.
- Ja... Dziękuję - wykrztusił Miles. Cholera... W tej chwili podjął decyzję - nie zdradzi Odolena, nie sprzeda żadnych informacji o nim T&N. Zresztą, przecież nie było o czym donosić. Facet był naprawdę w porządku, a te szuje z T&N chciały go po prostu wrobić.
- Nie ma za co, panie Berger - odpowiedział prezes, z ciepłym uśmiechem na twarzy.
Miles odczuł pokusę aby powiedzieć ,,Żaden Berger, nazywam się Fulton, oszukałem pana, niech pan wybaczy". Być może nawet faktycznie by to powiedział, gdyby nie to, że na salę weszli sierżant Wasenko oraz Jak Scirell.
- Ja pierdolę, po mojemu to jest chu... - nagle, umięśniony najemnik zamilkł. Stanął jak wryty. Jego zwyczajny wyraz twarzy, pełen buty i pogardy, ustąpił miejsca wyraźnemu zmieszaniu - niczym u szefa mafii, do którego w czasie rozmowy z przydupasami zadzwoniła mamusia. - Eee.... przepraszam.... znaczy... Dzień dobry, panie hrabio - wyjąkał.
- Dzień dobry, panie Scirell - pogodnym tonem odpowiedział prezes. - Cóż słychać?Przeczytał pan tę książkę, którą panu dałem?
- Umm. Jeszcze nie. Ale zacząłem... Nawet jest ciekawa. Znaczy, generalnie nie lubię czytać, ale to co mi pan polecił jest gites.
- Cieszy mnie, że się panu podoba - hrabia pokiwał głową. - Ach, pan Wasenko. Szkoda, że nie mieliśmy okazji się spotkać w ostatnich dniach na spokojnie, ale mam nadzieję, ze wkrótce będę mógł wysłuchać pańskiego wykonania jednej z tych starych pieśni, o których rozmawialiśmy.
- Nu, kiedyś się śpiewało, ale głos już nie ten - sierżant podrapał się brodzie z lekkim zakłopotaniem, ale i zadowoleniem.
Po kolei schodziły się kolejne osoby z oddziału. Dla każdego hrabia miał jakąś radę, komplement, czy miłe słowo. Wszyscy przyjmowali je z wyraźną radością. Nareszcie cała grupa był zebrana - łącznie z trzema najemnikami, którzy zostali przeniesieni z innej drużyny, aby uzupełnić straty poniesione podczas walki na księżycu.
- Skoro wszyscy już są, niech pan zaczyna, kapitanie Grossinger - hrabia skinął na dowódcę ochrony.
- Tym razem polecicie nie na księżyc piątej planety... Nazwaliśmy ją roboczo Simbolon 5...
- Genialne! Co za fantazyjna nazwa, nigdy bym na nią wpadł - Miles pokręcił głową w udawanym podziwie. Grossinger obdarzył go nieprzyjaznym spojrzeniem, a potem kontynuował:
- Nie polecicie na księżyc Simbolon 5, tylko na samą planetę.
- Chwila... Jak to "polecicie". A ty... znaczy... ty kapi... panie kapitanie, nie lecisz... nie leci kapitan? - spytała Lily. Jej trudności z tytułowaniem, wynikały z tego, że nigdy przed tym zleceniem nie pracowała dla regularnego wojska, ani dla wielkiej korporacji, tylko dla bardziej "nieformalnych" grup.
- Nie, nie lecę - w głosie szefa ochrony dało się czuć jakby... wahanie. Zamilkł na chwilę, a potem dodał - Widziałem was w akcji bojowej, radziliście sobie dobrze. To był ostatni sprawdzian i teraz.... eee... wiem, że nie potrzebujecie nadzoru. Sierżant Wasenko na pewno dobrze będzie wami dowodził podczas tego zadania. A teraz dajcie mi wreszcie wyjaśnić, na czym ono polega! - zakończył z wyraźną złością. - Na planecie jest baza naszej firmy... druga w tym układzie. Nasi naukowcy przeprowadzali tam pewne badania.
Miles nadstawił uszu. Zrozumiał, że wreszcie ma okazję dowiedzieć się, jakie tajemnice stoją za obecnością Odolen Extracte w układzie... Ale po chwili przypomniał sobie, że przecież postanowił, że nie zdradzi hrabiego i nie sprzeda tych informacji T&N.
- Straciliśmy kontakt z tą placówką... Podejrzewamy, że jakaś inna grupa piratów, którą przeoczyliśmy mogła przejąć nad nią kontrolę. Jest też druga możliwość. Niewykluczone, że część pracowników w tej bazie... hmm... przeszła na stronę naszych wrogów. Dlatego, ostrzegam - możecie napotkać wrogo nastawionych cywili albo ludzi w uniformach Odolen Extracte - gdyby tak się stało, odpowiedzcie ogniem, bez wahania.
- O, o to możesz być spokojny - mruknął Miles. - Uwierz, jakoś damy sobie radę ze skrupułami.
- W podziemiach bazy jest... właściwa pracownia, gdzie przeprowadzano eksperymenty - ciągnął kapitan. - Wysadzicie ją.
- Ha! Nareszcie! - ucieszyła się Lily. - Coś dla mnie!
- Jeśli chodzi o warunki na planecie - ma atmosferę, zawiera ona tlen, ale stężenie jest nieco poniżej odpowiedniej normy, poza tym w powietrzu jest sporo toksycznych gazów. Temperatura w normie. W sumie - nie musicie nosić skafandrów, wystarczą maski tlenowe. Tu są nagrane współrzędne bazy, mapa jej okolicy oraz plan wnętrza - Grossinger wręczył Wasence elektronotes.
- To byłoby na tyle. Odmeldować się. I... życzę szczęścia - powiedział kapitan.
- Jeszcze chwileczka - wtrącił się hrabia, gdy najemnicy już zmierzali w stronę drzwi. - Mam dla was jeszcze jeden rozkaz... Bardzo ważny. Być może będzie dla was trudny do wypełnienia... Ale musicie zrozumieć jak bardzo jest ważny - głos prezesa był spokojny i monotonny, rytmiczny, wręcz melodyjny. Miles dał się ponieść tej melodii, niosła za sobą poczucie bezpieczeństwa, spokoju, akceptacji. Czuł, jakby mógł jej słuchać wiecznie. Zapomniał o wszystkim dookoła, istniał tylko głos Odolena i jego kryształowe oczy, błyszczące niczym gwiazdy i nieprzeniknione niczym próżnia - Ufam wam i wy zaufajcie mi... Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich... A zatem, słuchajcie....

O ile księżyc, na którym miała miejsce ich poprzednia akcja, nie był zbyt miłym miejscem, o tyle planeta Simbolon 5, była miejscem wręcz upiornym. Powierzchnia tego pierwszego była po prostu martwą skałą, zimną, odpychająca i bezduszną. Tutaj było dużo gorzej - bo czuło się, że kiedyś to miejsce tętniło życiem... dopóki coś tego życia nie zakończyło. W sposób gwałtowny. Członkowie oddziału powoli szli po czymś, co najwyraźniej było kiedyś główną ulicą miasta. Najemnicy w milczeniu patrzyli na resztki budynków - niektóre, najsolidniejsze wciąż stały, ale z większości pozostały tylko pojedyncze ściany, szkielety rusztowań, czy zaledwie kupki gruzów. Ciszę zakłócał jedynie grzechot niewielkiego, przeżartego rdzą metalowego kubła, na skutek wiatru toczącego się po popękanej jezdni.
Grupa weszła na plac, których chyba niegdyś stanowił centrum miasta. Na jego środku stał pomnik. Był zrobiony z jakiegoś dziwnego metalu o fioletowym połysku - widać było wyraźnie, że to jego naturalna barwa, a nie farba czy lakier. Zapewne właśnie dzięki wytrzymałości tego materiału posąg uniknął zniszczenia. Zachował się w doskonałym stanie - tak, że można było podziwiać kunszt nieznanych twórców (co prawda, mało który z obecnych najemników potrafiłby go docenić). Widać było każdą fałdę na długiej, przypominającej togę szacie postaci uwiecznionej na pomniku. Również jej twarz była wykonana z ogromną dbałością o szczegóły. Rysy twarzy znamionowały siłę i zdecydowanie. Oczy wyrzeźbiono w taki sposób, że ich spojrzenie wyglądało na łagodne i pełne miłości - co więcej, stojąc przed pomnikiem, miało się wrażenie, że postać patrzy właśnie na ciebie.
Na Lily chyba to dzieło sztuki nie wywarło zbyt dużego wrażenia - a na pewno nie większe, niż to, które odczuwała na widok ruin miasta. Bez przerwy rozglądała się dookoła, z szeroko otwartymi oczami..
- Co to jest? Co tu się stało? - Miles usłyszał w słuchawce komunikatora jej szept. Choć najemnicy nie nosili w tej chwili skafandrów, to każdy z nich miał dolną część twarzy zakrytą przez maskę oddechową. W każdej z nich zainstalowany był mikrofon - podobnie jak w hełmach od skafandrów, które nosili w czasie poprzedniej akcji.
- Wygląda na to, że... ktoś tu mieszkał. Jakby - mruknął Fulton.
- Co ich pozabijało? Jakaś zaraza?
- Zaraza nie niszczy budynków - odezwał się Kolman.
Wszyscy, jak na komendę odwrócili się w stronę pilota. Kolman zrobił wielkie oczy - Co jest? - spytał.
- Nie powinieneś być na statku? Czemu tu jesteś? - spytał Miles.
Kolman zamrugał parę razy. Chyba właśnie uświadomił sobie, że jako pilot powinien zostać na statku. Po chwili jednak wrócił mu rezon.
- Nie pamiętacie? Pan hrabia mi kazał. Na odprawie - oświadczył głosem pełnym pewności siebie.
- Ach, no tak - odparł Miles. No tak, to wyjaśniało sprawę, wszystko było w porządku.
- To co tu się stało?! - wróciła do tematu Gilmore - Nie zaraza, więc co? Wojna?
- Nie mieli z kim bojować - wzruszył ramionami sierżant Wasenko.
- No tak, to jakiś układ całkiem na uboczu... - mruknął Miles. - Poza tym, z dala od przestworzy wrogów Paktu... A nasi nigdy z nimi nie walczyli, inaczej coś by mi się kojarzyło z nazwą ,,układ Simbolon"... Chyba tych tutaj szlag trafił, zanim nawiązali kontakt z innymi... no... cywilizacjami... Więc to nie była wojna.
- A chuj z nimi, dobrze im tak, że wyzdychali, po mordzie widać że to były pokraki jakieś - warknął Scirell, machając ręką w stronę posągu. Na Jaku natchnione rysy pomnika nie robiły wrażenie. Co z tego, że tchnęły charyzmą niczym admirał De Vitnika na plakatach propagandowych - skoro były ewidentnie nieludzkie. Dolna część twarzy była lekko wysunięta do przodu a nos nieco spłaszczony - kojarzyło się to trochę z psim pyskiem. No i jeszcze ten ogon wystający spod szat...
- Nie będę żałował pierdolonych nieludzi - kontynuował Scirell.
- Masz szczęście, że od kiedy Gambon wyciągnął nogi, nie ma żadnych nieludzi w naszym oddziale - zauważył Miles. W odpowiedzi Jak zaśmiał się chrapliwie.
- Nie, to nieludzie mają szczęście, że nie są w jednym oddziale ze mną!
Nagle Fultonowi przyszło coś do głowy.
- Wiesz, chyba pan hrabia byłby zmartwiony, jakby się dowiedział, ze jesteś takim gatunkistą. Znaczy, że nie lubisz nieludzi - dodał, na wszelki wypadek. Scirell spojrzał na niego swoimi kaprawymi oczkami z wyraźnym zdziwieniem.
- Eeee.... Tak mówisz?
- Jasne. Widziałeś przecież, że zatrudnia nieludzi. Jakby ich nie lubił, to by tego nie robił, co nie? Jak ktoś nie lubi gości z jakiejś rasy, czy z planety... Albo jak nie lubi kobiet, facetów, starych, młodych, czy co tam mu przyjdzie do głowy, to ich nie zatrudnia, to oczywista oczywistość - zaśmiała się Lily. Chyba zakłopotanie zbira rozbawiło ją na tyle, że na chwilę zapomniała o ponurym otoczeniu - I na pewno pan hrabia byłby baaardzo zmartwiony, jakby usłyszał, co mówisz.
- Eeee. No tak. Ja tak tylko żartowałem.... - mruknął Scirell.
- Dobra, rebiata, koniec gadki! - Wasenko machnął ręką. - Wy zapomnieli, że możem napotkać wrogów... A baza blisko, po drugiej stronie płaszczadzi! Więc broń w dłoń, czujne głaza i naprzód marsz! Feliks, zwiad!
,,Feliks" szybkim krokiem podbiegł do ruin budynku, które stały w w centrum placu, tuż za pomnikiem. Przywarł do pozostałej ściany (co ciekawe, wciąż widać było na niej zarysy jakichś malowideł... Ciekawe, co kiedyś tu się mieściło? Muzeum? Galeria sztuki? Świątynia?).Ostrożnie wychylił na chwilę głowę, a potem natychmiast ją cofnął.
- Po drugiej stronie placu jest jakiś bunkier. Chyba tam mieści się "laboratorium". Przed wejściem jest trzech ludzi w uniformach firmy. Są uzbrojeni - oświadczył reszcie. Nie musiał się bać, że wartownicy go usłyszą - przecież i używał komunikatora, żaden jego głos nie wydostał się przez maskę, mogli go usłyszeć tylko inni członkowie oddziału w swoich słuchawkach.
- Ostrożna. Gaspadin hrabia ostrzegał, mogą być wrodzy - powiedział Wasenko. - Nam nada znaleźć sposób, coby dowiedzieć się, jakie są ich zamia...
W tej chwili w powietrzu rozległ się terkot karabinka. Miles dał błyskawicznego nura za pobliską kupkę gruzu. Niestety, reszta grupy stała na otwartym terenie... Kiedy Fulton wyjrzał zza zasłony, zobaczył trzech wartowników sprzed bunkra - strzelali do jego towarzyszy. Dwóch padło trupem... Wzięli ich z zaskoczenia. Na szczęście, reszta oddziału skryła się za pomnikiem. Ludzie Wasenki odpowiedzieli ogniem - po chwili jeden ze strażników padł z dziurą w głowie, drugiemu pocisk dosłownie odstrzelił dłoń. Ostatni zaczął uciekać, ale Miles powalił go strzałem w plecy.
Fulton wyszedł zza swojej zasłony. Pokręcił głową. Skąd wartownicy wiedzieli, że oddział Wasenki nadchodzi? Nie mogli ich zobaczyć, te ruiny zasłaniały widok... Nie mogli ich usłyszeć, bo przecież mówili przez komunikatory....
Miles palnął się w czoło. Natychmiast podbiegł do ostatniego strażnika, który jeszcze żył... Choć zbyt dużo tego życia mu nie pozostało. Leżał na betonie, przyciskając do ubrania pozbawioną dłoni rękę... Krew była wyraźnie widoczna na jego zielonkawym uniformie.
- Gadaj, o co tu chodzi? Czemu nas zaatakowaliście? - ostrym głosem spytał Fulton. Żeby być bardziej przekonywującym, wymierzył w rannego. Co prawda i tak umierał...
Zresztą, nie zrobiło to na strażniku żadnego wrażenie. Choć był cały we krwi, a rana musiała mu sprawiać ogromny ból, uśmiechał się błogo. Jego nieobecny wzrok patrzył gdzieś w przestrzeń. Miles usłyszał jego szept w swoim komunikatorze.
- Jak wspaniale jest umierać za naszego pana...
Ranny westchnął, a potem umarł.
Miles odwrócił się. Wszyscy z drużyny... pomijając tych dwóch pechowców, którzy padli na początku... stali za nim.
- To też byli pracownicy firmy - wyjaśnił Fulton. - Mieli takie same komunikatory... I pewnie używali podobnej częstotliwości, co my. Kiedy podszedłem do nich zbyt blisko, mogli odebrać, to co mówiłem. Dlatego zaatakowali.
- No pięknie. Słyszeliśmy, co ten gość ci powiedział, zanim umarł - mruknęła Lily, trącając butem ciało strażnika. - I prawdę mówiąc, gówno się dowiedzieliśmy. Gadka szaleńca...
- A może właśnie się czegoś dowiedzieliśmy? - wtrącił się Trepidu. Wszystkie oczy zwróciły się na bladolicego sanitariusza. - Na odprawie mówili nam, że tu były prowadzone jakieś eksperymenty... Z jakiegoś powodu obsługa laboratorium postanowiła... hmm... ogłosić niepodległość. A teraz ten gość... Może te eksperymenty wymknęły się spod kontroli? Może pracowali nad jakimiś psychotropami... nastąpił jakiś wyciek czy coś podobnego... Nawąchali się tego...
- Ej, chyba nie... Nie masz na myśli, że pan hrabia kazał im tu pracować, nad czymś niefajnym? - warknął Scirell, uderzając w pierś medyka tak, aż ten się zachwiał.
- Spokój! - rozkazał Wasenko. - Nieważne, co się tu stało, ważne że tych w laboratorium popierdoliło! Musim ich ubić i wysadzić ten burdel, jak kazał gaspadin! I to szybko, my nie znamy ili ci tutaj nie zawiadomili reszty!
Najemnicy, zachowując ostrożność i trzymając broń w gotowości, wybiegli zza ruin. Teraz wszyscy mogli zobaczyć bunkier, który stał po drugiej stronie placu. Budynek na planie prostokąta, ogrodzony resztkami palisady z metalowych prętów. Jego nieco toporną sylwetkę ozdabiały takie, dosyć zaskakujące w tym miejscu, elementy, jak kolumny po bokach wejścia, czy płaskorzeźby (czy raczej ,,płaskodlewy) na ścianach.
- Dajesz - Wasenko rozkazał Gilmore.
- Ha! Czas na małe BUM! - oświadczyła z radością w głosie Lily, sięgając do plecaka i podchodząc do ciężkich, rozsuwanych wrót. - Zaraz będzie otwarte, ale na razie się nie zbliżajcie.
- Czekaj, nie wysadzaj tego! - zaprotestował Trepidu. - Nie marnuj materiałów wybuchowych!
- E?
- To jest zrobione z tego samego, co pomnik! Patrz, tutaj też nie ma żadnych śladów zniszczeń. Skoro to wszystko przetrwało... No, przetrwało te wydarzenia, które zniszczyły resztę miasta, to pewnie i wytrzyma wybuch twoich materiałów.
- Słusznie gada. Zachowaj je na później - rozkazał Wasenko.
- Ech, szkoda, a miałam nadzieję, że się będę mogła pobawić - westchnęła dziewczyna.
- Jeszcze będzie okazja. Ale w takim razie, jak otworzymy te drzwi? Może niech Scirell spróbuje je wyważyć? Co Jak? Rozpędzisz się, trykniesz tym swoim pustym, twardym łbem... - zaproponował Miles.
- Pierdol się! - warknął najemnik. - Zobaczysz, pewnego dnia cię zajebię!
Podczas gdy dwóch mężczyzn po raz kolejny się kłóciło, Trepidu oglądał niewielkie terminal znajdujący się na ścianie, na prawo od drzwi.
- One się otwierają na kartę - mruknął w końcu. - Na pewno któryś z tych wartowników musiał taką mieć.
- Sprawdzę! - Miles podbiegł do miejsca, gdzie leżały trupy. Zaczął je przeszukiwać. Po chwili, pośród jego łupów znalazł się zapasowy magazynek (co prawda kaliber nie pasował do jego karabinka), niezbyt czysta chustka do nosa (odruchowo wziął ją do ręki, by po chwili z obrzydzeniem wyrzucić), parę monet (zawsze coś) i nareszcie karta magnetyczna.
Fulton wrócił i wsunął ją do niewielkiego otworu. Na ekraniku terminalu pokazał się napis "podaj kod dostępu".
- Dlatego właśnie zawsze warto brać choć jednego żywcem - mruknął Miles.
Wasenko odsunął Fultona i spróbował wpisać kod na chybił trafił - 786. Kiedy nacisnął trzeci klawisz, na ekranie natychmiast pokazał się napis ,,Błędny kod. Podaj kod ponownie".
- No i dupa.
- To co? Próbujemy wysadzać? - zasugerowała Lily, znowu sięgając do swojego plecaka.
- Chyba niet innego wyboru - powiedział Wasenko. Jednakże, w tej właśnie chwili, drzwi bezszelestnie rozsunęły się na boki, otwierając przejście.
- A co to ma być? Podejrzane - mruknął sierżant. - To pewnie zasadzka... Ale jak mamy spełnić, co kazał gaspadin, musim tam wejśc, tak czy inaczej.
- Słyszycie?! - krzyknęła Lily, zanim zdążyli wkroczyć do środka bazy. Faktycznie, nie dało się nie słyszeć tego odgłosu.
- Ktoś wylądował... Inny statek. Kilkaset metrów stąd - stwierdził Miles.
- To pewnie ci piraci... Tym bardziej nam nada spieszyć się! Naprzód! - zakomenderował Wasenko.
Jak tylko ostatni członek drużyny przekroczył próg bunkra, drzwi ponownie się zasunęły. Nie było już odwrotu. Miles rozejrzał się dookoła, a potem uniósł karabinek i strzelił w ścianę, tuż przy suficie.
- Co robisz, debilu?! - krzyknął Scirell.
- Kamera - Fulton wskazał na dymiące resztki urządzenia, wciąż zamocowane do ściany. - Stąd wiedzieli, że już wszyscy weszli. Co tylko potwierdza, że chcieli, żebyśmy dostali się do środka... Ale przynajmniej powstrzyma to piratów. Dobra, idźmy dalej.
Wnętrze bazy nie było wyłożone tym dziwnym fioletowym metalem. Dominowały kolory biały i stalowy. Co jakiś czas najemnicy natrafiali na kolejną kamerę - i szybko ją likwidowali. Wasenko cały czas śledził ich drogę na planie, który był zgrany na elektronotes. Byli ostrożni. Starali się zachowywać jak najciszej. Ustawili komunikatory na inną częstotliwość, żeby mieć pewność, że tym razem wrogowie nie będą mogli podsłuchać ich rozmów. Przed każdym zakrętem jeden z najemników ostrożnie wyglądał, by sprawdzić, czy nikt się tam nie czai.
- Dobra, to będzie stołówka - mruknął Wasenko, kiedy stanęli przed drzwiami do jednej z sal. - Może tam być sporo ludiej...
- Do tej pory w środku nikogo nie spotkaliśmy - wzruszyła ramionami Lily - Boją się nas, czy jak?
- Ale gdzieś muszą się kryć, to i ostrożność nie zawadzi - stwierdził sierżant, sięgając do pasa po granat gazowy. Kopniakiem otworzył drzwi i rzucił małą bombę do środka. Rozległ się huk i z sali zaczęły się wydobywać kłęby dymu.
- Wchodzimy! - rozkazał Wasenko, wbiegając do środka jadalni. Pozostali podążyli za nim. Dzięki temu, że wciąż mieli na twarzach maski, nie musieli obawiać się gazu.
Zresztą, okazało się, że jego użycie było niepotrzebne. Najemnicy byli na stołówce sami. Nikt nie siedział za żadnym z długich stołów, a okienko do wydawania żywności było zamknięte.
- Niepotrzebnie zmarnowałem granata - stwierdził po chwili milczenia Wasenko.
W tej chwili dały się słyszeć strzały. Wszyscy złapali za broń, Miles kucnął, chowając się za krzesłem. Okazało się jednak, że to fałszywy alarm. W sali wciąż nie było żadnych wrogów. Hałasy dobiegały z oddali, od strony wejścia do bazy.
- Chyba piraci sforsowali wejście.
- A miejscowym się to nie spodobało - mruknął Miles. - Dziwne, nas w sumie przepuścili, żadnego oporu poza tym na zewnątrz, a teraz bronią wejścia? W ogóle, to jaki cudem ich nie napotkaliśmy?
- Musieli być w innej części bazy, tej którą ominęliśmy - stwierdził Trepidu.
- Dobra, tak czy inaczej, haraszo byłoby wykorzystać, że jedni zajmują się drugimi... Ruszamy dalej - rozkazał sierżant. Oddział opuścił stołówkę, gdzie po kłębach gazu pozostała już tylko lekka mgiełka.
Po chwili marszu przez kolejny korytarz ekipa znalazła się przed następnymi drzwiami. Tuż obok nich znajdował się terminal, podobny do tego przy wejściu do bunkra.
- Ciekawe, czy tym razem też nam otworzą? - powiedział Miles, zatrzymując się. Jeszcze zanim skończył mówić, drzwi rozsunęły się.
- Powtórka z rozrywki - mruknęła Lily.
- Nie podoba mi się to. Kurewsko mi się to nie podoba - Scirell pokręcił głową.
- Ano - wyjątkowo tym razem Miles musiał przytaknąć osiłkowi. - Teraz już wiemy, że nas cały czas obserwują. Widocznie mają inne sposoby prócz tych kamer, które rozwaliliśmy.
- Bawią się z nami w kotka i myszkę, chuje! - warknął Scirell.
- Dobra, zaraz będzie koniec... W tej sali jest wejście do podziemi, tam założymy ładunki... - zaczął Wasenko, wskazując na kolejne drzwi. Były one po drugiej stronie widocznej sali, do której przed chwilą otworzyło się przejście. Pod jej bocznymi ścianami stały rzędy jakichś skrzynek.
- ... a wtedy zrobimy piękne BUM! - Lily weszła dowódcy w słowo, podkreślając ,,BUM" klaśnięciem w dłonie. - Jak kazał pan hrabia. A potem... - nagle jej słowa straciły radosny ton. Dokończyła cicho, ze szklistym wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeń - ... wszystko się skończy... - otrząsnęła się i zakończyła już normalnym głosem - Więc na co czekamy?
Drużyna wkroczyła do sali. Trepidu stanął przy drzwiach do podziemi. Odczekał chwilę, ale nie otworzyły się.
- Chyba skończyła się nasz dobra passa - stwierdził.
- Nie kracz! - warknął Scirell.
W tej chwili zza skrzynek wychyliły się cztery głowy. Oraz tyle samo kolb karabinów. Zanim którykolwiek z najemników zdążył zareagować, obrońcy bazy zaczęli strzelać. Natychmiast padło trzech członków drużyny. Wasenko zastrzelił jednego z miejscowych, ale po chwili sam dostał kulkę między oczy.
Miles rzucił się na podłogę, wchodząc w ślizg. Zatrzymał się tuż pod linią skrzynek. W ten sposób paradoksalnie znalazł się poza polem ostrzałów karabinów, które były oparte o pudła. Wiedział, że za chwilę wrogowie zareagują na jego ruch. W tej chwili usłyszał krzyk jednego z przeciwników, ale nie wiedział, czy został on trafiony śmiertelnie, czy tylko raniony. Miles podkulił nogi, a potem wyskoczył do góry. Zanim dwaj pozostali wrogowie (tamten chyba jednak nie żył) zdążyli w niego dobrze wycelować, puścił serię uśmiercając obu. Jeden z pocisków otarł się o jego lewe ramię, rozdzierając uniform i skórę.
Fulton rozejrzał się po sali. Za skrzynkami leżały cztery trupy obrońców bazy, na środku pokoju trupy członków drużyny świętej pamięci Wasenki. Na nogach prócz Milesa trzymała się tylko Lily. Poza tym, Scirell wciąż żył. Leżał na posadzce, jęcząc i trzymając się za brzuch, z które wypływały strumienie krwi - a i chyba część flaków próbowała wydostać się na świat.
Wyglądało na to, że Gilmore nie oberwała, więc Miles podszedł do Scirella.
- Cholera, nieciekawie to wygląda - mruknął.
- Nie umrę... Nie chcę umrzeć! - zaczął krzyczeć Jak. - Zróbcie coś!
Szanse na to, że Scirell przeżyje były porównywalne z prawdopodobieństwem na to, że z jednej ze stojących na sali skrzynek nagle wyskoczy smok. Poza tym, Miles nie przepadał za opryskliwym najemnikiem. No ale mimo wszystko, nie mógł go tak zostawić, musiał chociaż spróbować mu pomóc.
- Spróbuję cię opatrzyć, tylko nie jęcz - powiedział. - Gdzie jest Trepidu...
- Chodzi ci o bandaże? Już je wyciągnęłam z jego plecaka - Lily podała Fultonowi apteczkę wyciągniętą z plecaka martwego medyka. Miles już zamierzał spróbować zrobić coś z ranami Scirella, kiedy ten złapał go za nogawkę.
- Powiedz panu hrabiemu... Że się starałem... - wycharczał. Potem jego dłoń puściła spodnie Fultona, opadając na podłogę.
- Wygląda na to, że zostaliśmy tylko my dwoje. W filmach grozy w takiej sytuacji bohaterowie z reguły uprawiają seks - zażartował Miles po chwili kłopotliwego milczenia.
- W filmach grozy z reguły każdy, kto uprawia seks, ginie jakieś pięć minut potem - zripostowała Lily. - Daj te bandaże, opatrzę cię, widzę, że oberwałeś.
- Lekko, poszło po wierzchu, na szczęście, nie wykrwawię się - powiedział Miles, podczas kiedy Gilmore bandażowała jego ramię. - Dzięki, ale lepiej się pospiesz. Nie wiadomo czy nie pojawi się ich więcej, a wciąż nie wiemy, jak otworzyć te...
W tej chwili drzwi do podziemi same się otworzyły. Za nimi widać było schody prowadzące na dół.
- Najpierw nas przepuszczają, potem próbują zabić, teraz znowu przepuszczają... Zaczynam wierzyć, że naprawdę czegoś się nawąchali i szajba im odbiła - mruknął Fulton.
- I tak musimy tam iść - wzruszyła ramionami Lily. - Grunt, żebyśmy dali radę założyć ładunki. Chodźmy.
Schody nie były wykonane z metalu, tylko wykute w kamieniu, podobnie jak korytarz. Po chwili najemnicy znaleźli się na samym dole. Ich oczom ukazało się sklepione przejście. Po jego bokach stały posągi. Każdy z nich przedstawiał zakapturzoną postać. Ich twarze były niewidoczne, ale po ogonach wystających spod szat można było wywnioskować, że przedstawione istoty należą do tej samego gatunku, co osobnik, którego pomnik stał na placu. Obaj trzymali halabardy - ich drzewce krzyżowały się ponad ponad przejściem. Współczesnym dodatkiem do tych starożytnych dzieł sztuki były przyczepione do nich niewielkie lampki - ich słabe światło tylko w nieznacznym stopniu rozpraszało panującą w podziemiach ciemność.
Miles i Lily przeszli przez łukowate przejście. To, co znaleźli w sali znajdującej się za nim, skojarzyło się Fultonowi z czymś będącym połączeniem magazynu muzealnego i świątyni. Pod ścianami stały jakieś rzeźby - nie wszystkie przedstawiały członków miejscowej, wymarłej rasy, były też jakieś dziwne stworzenia ze skrzydłami. Były też tablice pokryte jakimś nieznanym Milesowi pismem, półki pełne książek, a także uzbrojenie - napierśnik na stelażu, wykonany z fioletowego metalu, a także coś przypominającego bogato zdobioną strzelbę. Na końcu sali, we wnęce, stał posąg, będący dokładną kopię tego, który widzieli na placu. Przed nim stała mównica. Leżała na niej otwarta księga, którą przeglądał jakiś mężczyzna. Miał na sobie napierśnik, taki jak ten na stelażu, a spod niego wystawała długa szata, przypominająca sutannę, ale pokryta jakimiś wzorkami.
Obcy uniósł głowę znad woluminu. Miał śmieszny, cienki czarny wąsik, pod którym wykrzywiały się w uśmiechu usta.
- Witam w moim sanktuarium! - odezwał się. - Och, nie ma potrzeby, abyście mierzyli do mnie z broni... Opuście ją, chcę tylko porozmawiać.
Po chwili wahania Miles opuścił broń. Tak, głos nieznajomego i słowa przez niego wypowiadane brzmiały rozsądnie. W końcu nie zaszkodzi, jeśli z nim porozmawiają i dowiedzą się, co się tutaj dzieje. Gilmore poszła w jego ślady.
- Jak rozumiem, zostaliście przysłani przez tego materialistę Odolena... Ciasny umysł, bez perspektyw, skupiony tylko na zarabianiu...
- Ej, nie obrażaj pana hrabiego! To porządny gość! - przerwała mu Lily. Dziewczyna ściągnęła maskę, żeby móc swobodnie mówić bez komunikatora. Znowu celowała ze swojego pistoletu w obcego. Miles też poczuł przypływ oburzenia - jak ten szmaciarz śmiał obrażać takiego wielkiego człowieka, jak Kryspin Odolen? Sam "szmaciarz" zaś uniósł ręce do góry w uspokajającym geście i zwrócił się do Gilmore.
- Przepraszam, jeśli panienkę uraziłem, postaram się, aby to się nie powtórzyło... Ale naprawdę... Pozwólcie mi, abym was przekonał, że to co z tymi cudami chciała zrobić firma... Wykorzystać dla brudnej mamony... A tym bardziej fakt, że kiedy zrozumieli, jaką NAPRAWDĘ moc one oferują, przestraszyli się i postanowili je zniszczyć... było przejawem karygodnej krótkowzroczności - głos był pełen pogardy i wyższości. Ta cywilizacja... Kylahai, jak się sami nazywali... Była bardzo rozwiniętą. Posiadali broń atomową w czasie kiedy ludzie dopiero rozwijali oręż oparty na zwykłym prochu... Kiedy dosięgła ich zagłada, byli w trakcie eksperymentów nad lotami kosmicznymi. Ale ich technika to rzecz drugorzędna... Najważniejsze jest to, co osiągnęli na gruncie... Możecie to zwać jak chcecie - magią, psioniką, ezoteryką, mistycyzmem... Jeden z ich przywódców, Lamakar Swi - nieznajomy wykonał gest w stronę posągu stojącego za jego plecami, a w jego głosie stał się słyszalny podziw - nawiązał kontakt z obcymi bezcielesnymi inteligencjami unoszącymi się w Pustce, które ciemni i zabobonni zwą demonami... Od nich nauczył się tajemnych sztuk... a zwłaszcza tego, jak naginać umysły innych do swojej woli. Zgromadził niemal wszystkich mieszkańców planety pod swoim sztandarem... Był bliski urzeczywistnienia wizji, o której śnią lekantyści - zjednoczenia wszystkich istot, zastąpienia ich sprzecznych, bezrozumnych, egoistycznych dążeń jedną wolą powszechną, która poprowadzi ich do harmonii, pokoju, szczęścia! Niestety, znaleźli się tacy, którzy nie potrafili pojąć piękna tej wizji - ton głosu mężczyzny znowu przybrał odcień pogardy - a było ich na tyle dużo, że byli w stanie stawić czynny opór Lamakarowi Swi... Nie mógł on pozwolić na taką herezję. Wiedział, ze dla wyższego dobra, każdy sprzeciw musi zostać bezlitośnie zgnieciony w zarodku. Dlatego użył broni atomowej, aby zmieść szeregi buntowników z powierzchni planety, tak aby nic nie przeszkodziło w zaprowadzeniu prawdziwej jedności i pokoju... Wykorzystał również broń chemiczną, tak aby oczyszczającemu ogniowi bomb towarzyszył jad niszczący słabych. Niestety, okazało się, że heretycy dysponowali arsenałem nuklearnym wystarczającym do wykonania kontrataku... I tak wyginęła rasa Kylahai.
- A więc... Jednak wojna... Nie potrzebowali wroga spoza planety, sami się pozabijali - wyszeptała Lily.
Jej przywódca, światły Lakamar Swi przeżył tragedię - ciągnął doktor - dzięki temu bunkrowi, zbudowanemu z niezwykłego metalu o wytrzymałości, jakiej nie są w stanie wytwarzane przez współczesnych stopy. Przez wiele lat, aż do śmierci, przebywał w tym sanktuarium, za towarzystwo mając tylko garstkę najwierniejszych wyznawców i głosy szepczące w ciemnościach... Dobrze wykorzystał ten czas. Spisał całą wiedzę, jaką posiadł on sam i inni Kylahai przed nuklearnym unicestwieniem... Przez wieki ta wspaniała spuścizna spoczywała skryta pod ziemią. Aż pewnego dnia firma Odolen Extracte zainteresowała się możliwością skolonizowania tego układu. Na jednej planecie, tam gdzie założono główną bazę, panowały dobre warunki dla istot ludzkich i pokrewnych. Zaś na tej, na której w tej chwili się znajdujemy, było nieco gorzej - co prawda nuklearna zima dawno minęła, ale powietrze wciąż w pewnej mierze było skażone. Hrabia miał nadzieję, że da się jakoś oczyści atmosferę tego globu, by też go wykorzystać do zasiedlenia... Ale kiedy pierwsza ekipa natrafiła na ruiny i ten bunkier, zorientował się, że planeta może przynieść mu większy zysk... Najpierw posłał archeologów, aby zbadali ruiny, w nadziei, że pozyskają jakieś artefakty, które będzie można z zyskiem sprzedać... Ale kiedy odszyfrowano część zapisków Lakamara Swi, okazało się, że owe artefakty mogą okazać się kluczem do prawdziwej mocy... Wtedy hrabia wynajął mnie, doktora Victora Malikka, znawcę starożytnych religii, kultów... i psioniki... abym zbadał dziedzictwo Felahai. O tak, hrabia korzystał z owoców mojej pracy... Chciał ich użyć dla przyziemnych celów... Marketingu... Polityki... Kiedy próbowałem roztoczyć przed nim szersze horyzonty, nakazał mi, abym nie wybiegał myślami zbyt daleko w przód... Obawiał się Inkwizycji... Zrozumiałem, że ten człowiek nie może być dzierżycielem takiej mocy... Że muszę wziąć sprawy we własne ręce. Użyłem wiedzy Felahai i artefaktów przez nich stworzonych... Opanowałem umysły mieszkańców bazy. Postanowiłem, że ten bunkier stanie się zaczątkiem nowego, wiecznego królestwa!
Zapadła cisza.
- A zatem... - powoli zaczął Miles, który również zdjął maskę - podsumujmy. Zachwycasz się... jak to mówisz... ,,spuścizną" rasy, która sama się wykończyła, zanim zdążyła wylecieć poza macierzystą planetę... A twoim idolem i wzorem przywódcy jest facet, który bezpośrednio spowodował zagładę swojego gatunku. Nie mówiąc o tym, że gadał z demonami. Za pomocą magicznych sztuczek, których nauczyłeś się z jego pamiętnika, chcesz zawładnąć galaktyką. Taaaak.... Ale pomińmy to. Powiedz mi, czemu do cholery, najpierw nas wpuściliście, potem nikogo nie spotkaliśmy, potem ta zasadzka... I na koniec znowu nas wpuściłeś do tego swojego... ,,Sanktuarium", jakby nigdy nic? Po co te cyrki?
- Och! Pozwoliłem sobie na małe manipulacje - powiedział lekkim tonem Mallik, wyjmując z zanadrza jakiś pilot (zapewne pozwalał mu na sterowanie drzwiami). - Widzicie, na razie moje opanowanie umysłowych mocy jest... ograniczone. Potrafię kontrolować tylko pewną ilość ludzi. Dlatego, skoro moja osobista gwardia musi na razie być niewielka, muszę iść w jakość, nie ilość... Muszę być pewien, że należą do niej najlepsi dostępni żołnierze... Dlatego zaaranżowałem tą małą walkę moich wyznawców z wami... Żeby wyłonić najlepszych wojowników, którzy dołączą do mojej gwardii, na miejsce tych, którzy polegli, bo byli słabi.
Znowu zapadło milczenie. Przerwał je odgłos przeładowywanej broni. To był karabinek Milesa. Najemnik uniósł lufę, celując w głowę Malikka.
- Jesteś popieprzony - stwierdził. - A tak w ogóle... żaden ze mnie święty, ale jeśli coś zapamiętałem ze szkolnej katechezy, to - nigdy nie paktuj z demonami.
- Popieram - odezwała się Lily, żegnając się szeroko.
W odpowiedzi doktor uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Och, na razie tak mówicie - odezwał się. - Ale wkrótce łuski opadną z waszych oczu... Zrozumiecie, jakie piękno wypływa ze zjednoczonej woli... Z wielu ludzi działających jak jedna osoba... Z prawdziwego połączenia i oświecenia... Zrozumiecie, że wykonując moje plany działacie dla dobra siebie i wszystkich istot...
Miles powoli opuścił broń. Słuchał Malikka. Głos doktora stał się monotonny i melodyjny. Trafiał wprost do duszy. Fulton czuł, że wszystko, co mówi Victor jest prawdą. Czuł, że będzie go słuchał - i wykonywał jego słowa - z prawdziwą radością.
Lily też poddała się działaniu głosu Malikka. Wpatrywała się w niego jak w obrazek, z półotwartymi oczami, lekko kołysząc głową w rytm jego słów.
- Widzę, że jesteście blisko zjednoczenia... - z zadowoleniem kontynuował doktor. Jego głos zaczął się nieco zmieniać, stał się nieco niższy i grubszy, pojawiła się też w nim lekka chrypka. To... coś przypominało Milesowi.
- Już wkrótce będziemy jedną rodziną - usłyszał najemnik. Teraz zrozumiał, co to był za głos. W ten sposób przemawiał jego ojciec. Przed oczyma stanęła mu twarz i postać rodziciela. Te skojarzenia powinny w Milesie wzbudzić poczucie bezpieczeństwa... zaufanie... oddanie...
Fulton uniósł do góry karabinek, a potem odstrzelił Malikkowi głowę.
- CO?! - krzyknęła Lily, podskakując do góry. Dziewczyna zaczęła się rozglądać dokoła, nieprzytomnym wzrokiem. - Ale... Mój tata...
- Co? Ty też słyszałaś głos swojego ojca? - powiedział Miles. - To była jakaś sztuczka umysłowa, ten skurwiel chciał, żebyśmy zaczęli w nim widzieć odbicie ojca, czy coś takiego...
- Ach. Dobrze, że zorientowałeś się, że to nie jest naprawdę twój tata - uśmiechnęła się Lily.
- Co? A nie, cały czas myślałem, ze to prawdziwy. Po prostu nienawidziłem swojego ojca. Kawał drania, tłukł nas po pijaku ile wlezie. Aż wykończył mamę. Mnie i siostrze udało się od niego uciec... Nie wiem, czy jeszcze żyje, ale gdybym go spotkał, zrobiłbym z nim to, co przed chwilą... Ale mniejsza. Czyń swoją powinność, zakładaj te bomby i miejmy to z głowy.
- Jasne! - nie trzeba było jej tego dwa razy powtarzać, natychmiast zabrała się do zakładania ładunków wyposażonych w zdalne zapalniki.
- Szkoda, że nie możemy niczego zabrać... - powiedział Miles, dotykając fioletowego pancerza na stelażu. - Przydałaby się taka zbroja... Ale pan hrabia kazał wszystko wysadzić. Z pewnością on wie najlepiej.
- Oczywiście - odrzekła Gilmore, przyklejajaąc taśmą ładunek do ściany. - Dobra, skończyłam, możemy iść... Wziąłeś pilota?
- Myślałem, ze ty masz pilota od bomb...
- Nie ten, ten od drzwi, co go miał doktorek!
- A racja, już biorę - Miles wyciągnął urządzenie z ręki trupa. - Idziemy!
Kiedy tylko znaleźli się na górze, w sali pełnej zwłok, Lily nacisnęła przycisk na swoim pilocie, odpalając założone ładunki. Rozległ się huk a z korytarza prowadzącego do ,,sanktuarium" wzbiły się tumany kurzu.
- No i... - zaczął Miles, ale przerwał. Zgiął się z bólu i złapał za głowę. W jego umyśle rozbrzmiał jakby bezgłośny krzyk - pełen zawodu, wściekłości i nienawiści, wbijający się w mózg niczym szpila. Kiedy ucichł, najemnik jeszcze przez chwilę nie mógł się pozbierać.
- Ja też to czułam... - ciężko dysząc powiedziała Lily. - Chyba jednak coś na rzeczy było z tymi demonami. Słusznie, że pan hrabia kazał to wszystko wysadzić w cholerę.
Miles wyprostował się. Tak, rozkazy pana hrabiego. Ostatni rozkaz, który Odolen wydał swoim pracownikom na sam koniec odprawy, do tej pory spoczywał gdzieś w zakamarkach pamięci Fultona, zepchnięty tam przez podświadomość. Ale teraz, przyszła pora, aby go wykonać.
Miles niemal odruchowo wsadził sobie lufę karabinka do ust. Poczuł zimny dotyk i nieprzyjemny smak metalu. Nie odczuwał żadnego wahania - tylko zadowolenie ze skrupulatnego wypełnienia zadania.
Bezwiednie zauważył, że Lily przykłada sobie pistolet do głowy. Jej wzrok był zamglony, a na wargach błąkał się lekki uśmiech. Najwyraźniej również zamierzała doprowadzić sprawę do końca.
Nagle najemniczka otrząsnęła się. Jej wzrok stał się przytomny - i przerażony. Odsunęła swoją broń od głowy, a potem podbiła karabinek Milesa, zanim mężczyzna zdążył popełnić samobójstwo, wyrywając lufę z jego ust (i przy okazji, wybijając mu ząb).
- Co robisz?! Kwestionujesz rozkazy pana hrabiego?! - warknął Miles, plując krwią i celując w Gilmore.
- Nie, czekaj! - krzyknęła dziewczyna. - Doktor mówił, że hrabia też korzystał z tych całych ,,mocy"! Rozumiesz? Odolen wyprał nam mózgi, żebyśmy się zastrzelili po wykonaniu zadania, żeby zatrzeć ostatnie ślady po tych akcjach z artefaktami!
Miles zmarszczył brwi. Jego palec zaczął powoli naciskać na cyngiel. Lily zrobiła krok w tył.
I wtedy Fulton puścił broń, która zawisła bezwładnie na pasku. Potarł dłonią czoło.
- Masz rację. Od początku gmerał nam w mózgach... Dlatego czułem do niego takie dziwne.... znaczy przesadne... sympatię, szacunek, zaufanie... Ja i inni, nawet taki Scirell... Przepraszam, że przez chwilę chciałem cię załatwić. I dzięki, że nie dałaś mi odstrzelić sobie łba.
- Spoko - Lily posłała Milesowi słaby uśmiech. - W końcu gdyby nie ty, teraz byłabym członkiem ,,rodziny" doktorka od demonów.
- Ano... Czekaj! Ktoś idzie! - Fulton odwrócił się w stronę wejścia do sali. Faktycznie, wkroczyło przez nie pięciu mężczyzn. Byli odziani dosyć różnorodnie - jeden miał na sobie kamizelkę kuloodporną, inny kwiecistą koszulę - ale wszyscy byli uzbrojeni.
- W imię Boże, rzucić broń, ręce na głowę - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu facet kroczący na przedzie, w wojskowym hełmie na głowie i z mieczem za pasem. Najemnikom nie pozostało nic innego, jak wykonać polecenie.
- Jesteście tymi piratami? Poradziliście sobie z resztą ludzi doktorka? - spytał Miles.
- Jesteśmy z Inkwizycji. Udawaliśmy piratów, żeby wybadać, co Odolen Extracte robi w tym systemie - oświadczył nieznajomy, zapewne będący dowódcą tego oddziału. Być może nawet był prawdziwym inkwizytorem, sądząc po mieczu - reszta to pewnie byli świeccy pracownicy.
- No tak, jakbyście w pełnej gali wparowali na teren firmy bez żadnych dowodów, to Odolen narobiłby krzyku w Senacie. Z takimi dużymi korporacjami musicie się liczyć nawet wy, co nie? Miejcie nadzieję, że ten chłopak od was, którego wzięliśmy do niewoli, nie wygadał się, bo inaczej całą konspirę szlag trafił - stwierdziła, nie tracąc rezonu, Lily.
- Wy jesteście pracownikami Odolena, sądząc po uniformach - inkwizytor nie zamierzał ustosunkować się do uwagi Gilmore. - Co tu się stało? Jakieś wewnętrzne walki? - spytał, patrząc na trupy zaściełające posadzkę. - Zresztą, mówcie wszystko, co wiecie o wydarzeniach, jakie zaszły w tej bazie.
- Jasne, wasza świątobliwość - odparł Miles. A potem opowiedział wszystko, od momentu, kiedy przyszedł do niego przedstawiciel T&N, aż do chwili, kiedy Gilmore uratowała go przed samobójstwem. Niczego nie taił.
- A więc byłeś kretem, ,,Feliksie" - mruknęła Lily, kiedy Fulton skończył swoją opowieść.
- Każdy orze, jak może - odparł Miles.
- Nie szkodzi, że zasypaliście dowody, nasze ekipy je odkopią - oświadczył inkwizytor. - Braliście udział w nielegalnych, heretyckich machinacjach. W tym w uśmierceniu naszych ludzi. Na swoją obronę macie to, że nie byliście w pełni świadomi, co się tu działo oraz pozostawaliście pod wpływem psionicznym. Sądzę, że jeżeli będziecie współpracować i złożycie odpowiednie zeznania, unikniecie odpowiedzialności. A my wymierzymy sprawiedliwość waszemu mocodawcy.
- Z miłą chęcią. Muszę wyrównać rachunki z tą starą, szklanooką, oszukańczą mendą, Odolenem.
- Hmm. Czy możliwe byłoby złożenie zeznań... Jak to się mówi... incognito? Mam rodzinę, o której wie hrabia, nie chciałbym, żeby się na nich mścił - spytał Miles.
- Zobaczymy - odrzekł inkwizytor.

Miles szedł korytarzem bazy, kierując się w stronę ,,Nory Gorynycza". Pogwizdywał pod nosem. Miał powód - układało mu się całkiem nieźle. Pozwolili mu złożyć zeznania anonimowo. Wszystko wskazywało na to, że Odolen zostanie ukarany, a jego przedsiębiorstwo - skonfiskowane. Co najśmieszniejsze, przed procesem na konto Fultona wpłynęła wysoka wypłata. Zapewne hrabia, myśląc, że wszyscy najemnicy zginęli, jak zwykle chciał pozować na wspaniałomyślnego i przelał na ich rachunki odprawę pośmiertną, dla "wspomożenia rodzin zmarłych" czy coś w tym stylu... W połączeniu z sumką, jaką Miles otrzymał od T&N za przekazanie im informacji (co prawda raczej nie zrobili z nich dużego użytku, bo wkrótce sprawa Odolena stała się głośna na całą galaktykę, a Inkwizycja przejęła kontrolę nad układem Simbolon) fundusze najemnika wyglądały całkiem nieźle.
Fulton wszedł w zakręt korytarza - i wpadł na znajomego lichwiarza. Oraz jego goryla. Obaj mieli ponure miny mówiące ,,Idziemy ci wpierdolić".
- O, Otto, stary kumplu! - krzyknął Miles. - Właśnie szedłem do twojego biura oddać ci twoje pieniądze... A tu patrz, jakie szczęście, zaoszczędzę sobie czasu i oddam ci je tu i teraz!
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz