(Uwaga - opowiadanie może zawierać opisy zachowań i postaw niezgodnych z jedyną prawdziwą wiarą katolicką - to nie znaczy, ze autor pochwala takie zachowania. Jeśli ktoś chciałby zalajkować, może to zrobić tu: https://www.facebook.com/Adeptus-Gedeon-201337603602665/?fref=nf# . Opowiadanie wcześniej publikowałem m.in. na Poltergeiscie )
Muzyka grała, dziewczyny prężyły się w jej takt na
scenie, a w szklance pienił się ulubiony drink Milesa, zwany
,,Supernową". Dla najemnika byłaby to pełnia szczęścia...
Gdyby nie to, że zdawał sobie sprawę, że w kieszeni nie zostało
mu już praktycznie nic. Co znaczyło mniej więcej tyle, że drink
stojący na stoliku był dziś ostatnim, a na dziewczyny Miles mógł
sobie co najwyżej popatrzeć. Przynajmniej muzyka była za darmo,
ale prawdę mówiąc, słaba to pociecha.
Fulton zapewne dalej by tak siedział, snując
niewesołe rozważania, gdyby nie zorientował się, że ktoś coś
do niego mówi. Pośród głośnej muzyki i okrzyków podchmielonych
gości, niełatwo było usłyszeć osobę, która mówiła normalnym
tonem. Nawet, kiedy stała tuż obok twojego stolika. Gdy najemnik
uniósł głowę, okazało się, że zwracał się do niego mężczyzna
około trzydziestki, o krótko ostrzyżonych włosach, odziany w
porządnie wyglądający garnitur. Za porządnie, jak na miejsce
takie jak "Nora Gorynycza". Pewnie japiszon pracował w
biurze firmy, która utrzymywała stację... jeśli chciał po pracy
poczuć dreszczyk emocji i napawać się swoją "niegrzecznością"w
takiej spelunie, to była jego rzecz.
- Pan Miles Fulton? - spytał (zapewne któryś już
raz) garniturowiec. Najemnik uniósł brwi. Zatem facet miał do
niego jakąś sprawę. Szukał go. Niedobrze. Byleby nie był z
banku. Poddenerwowany Miles przegarnął dłonią swoje sterczące
brązowe włosy (nie używał żelu, uważał to za "pedalskie",
a i tak zawsze mu stały dęba).
- Tak, to ja - zdecydował się zaryzykować.
- Damien Costell, reprezentuję spółkę Tilaxian &
Namolny.
Cholera, facet miał do niego grubszą sprawę.
Tilaxian & Namolny byli znani w całym Pakcie jako jedna z
najszybciej rozwijających się firm. Byli też znani z tego, że
większość ich kapitału nie pochodzi wcale z oficjalnej
działalności w transporcie, tylko z... powiedzmy, z działalności,
która oficjalna nie była. Byli znani również z tego, że osoby,
które z nimi zadarły, szybko padały ofiarą tak zwanych.
nieznanych sprawców.
Na szczęście, Fulton nie miał nigdy wcześniej
szansy z nimi zadrzeć - nie ta liga. Co znaczyło, że pewnie
garniturowiec chciał zlecić mu... podwykonawstwo na polu
nieoficjalnej działalności firmy. Dobrze, kieszeń Milesa
potrzebowała właśnie czegoś takiego. Fulton wskazał na krzesło
obok stolika.
- Siada pan. O co chodzi? - spytał.
- Mamy dla pana pewne zadanie. Chodzi o szpiegostwo
przemysłowe - wyjaśnił Costell, siadając.
Jak widać gość nie czuł potrzeby owijania w
bawełnę. Jak widać też, głosy, że Miles Fulton jest
najemnikiem, który nadaje się nie tylko do rozróby, ale i
delikatniejszych spraw, doszły do uszu możnych tej Galaktyki. Oba
fakty najemnik przyjął z zadowoleniem.
- Przewidujemy duże wynagrodzenie - dodał urzędnik.
Jeszcze lepiej! Chyba Stwórca przed chwilą
przeciągnął się na swoim tronie, a potem pomyślał "Hmm,
dawno nie zrobiłem niczego dobrego dla tego biednego Fultona... Pora
to naprawić!".
- Jestem zainteresowany - odpowiedział Miles. - Niech
pan poda szczegóły.
- Wolę nie robić tego na głos - odrzekł Costell.
Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej dysk danych, który
położył na stole. - Tam ma pan szczegóły. Proszę zapoznać się
z tym jak najszybciej. Aha, gdyby wpadł pan na pomysł sprzedania
informacji o naszych planach konkurencji, proszę go porzucić. Plik
zostanie automatycznie wykasowany piętnaście minut po otwarciu -
tyle wystarczy, aby pan się z nimi zapoznał. Jest zabezpieczony
przed kopiowaniem. Owszem i bez niego może pan iść do
konkurencji... Może uwierzą pańskim słowom, ale na pewno zrobi
pan sobie potężnego wroga. A po co, skoro możemy prowadzić
współpracę owocną dla obu stron?
- Jasne. Nie jestem głupi.
- Tak też mniemam - skinął głową urzędnik.
- No dobrze, to ja bardzo dziękuję za rozmowę, ale
chyba nie ma co przedłużać - rzucił
Miles, wstając do stolika - Do miłego.
Przedzierając się przez tłum gości, rzucił okiem
na scenę. Tancerka jedną ręką osłaniała piersi, a drugą
wymachiwała zdjętym biustonoszem, do wtóru wrzasków i gwizdów
rozochoconej widowni. Dziewczyna była dosyć ładna i niezniszczona
jeszcze przez "pracę". Chyba nowa, wcześniej jej nie
widział. Przez chwilę Miles poczuł pokusę, aby zostać
i popatrzeć... Ale szybko (choć nie bez żalu) ją
zwalczył. Im szybciej zapozna się ze zleceniem, tym szybciej je
ukończy... zainkasuje wypłatę... A potem będzie mógł sobie nie
tylko popatrzeć.
Pogwizdując, wyszedł z baru na ulicę... a właściwie
korytarz, jeden z wielu tuneli, które mieściły się we wnętrzu
bazy Epikur Prim - jedynego osiedla na planecie Epikur. Nic dziwnego,
powierzchnia tego świata była całkowicie jałowa, co gorsza,
atmosfera nie nadawała się do oddychania bez specjalnej aparatury.
Pewnie gdyby nie to, że w pobliżu znajdowało się jedno z Przejść,
nikomu by nie przyszło do głowy czegokolwiek tu budować.
Miles skierował swoje kroki na północ, aby wyjść z
tak zwanego ,,sektora rekreacyjnego" i dojść do swojego
mieszkania. Wciąż pogwizdując, mijał po drodze przechodniów -
głównie ludzi, ale mignęło mu paru Anpiris, Obege, a nawet
Laszamar. Część z nich była wyraźnie lekko zawiana (w końcu to
dzielnica rozrywek). Niektórzy nawet wyglądali jakby coś brali -
coś bardzo mocnego i bardzo nielegalnego. Takich gości
o błędnym wzroku i chwiejnym chodzie Miles omijał z daleka
- o tyle, o ile pozwalała na to szerokość korytarza. Nie szukał
kłopotów.
Niestety, czasem kłopoty same człowieka znajdują.
Tuż za jednym z zakrętów niemal wpadł na Otto
Snivelsona. Lichwiarz jak zwykle był ubrany w wymiętoloną i
niezbyt czystą koszulę, z krawatem zawiązanym w taki sposób,
jakby miał się na nim zamiar powiesić. Jak zwykle pachniał tanimi
fajkami, tak intensywnie, że nawet innych palaczy odrzucało (aż
dziwne, że Fulton nie wyczuł go z daleka).
Ale nie to było najgorsze, tylko dwie inne rzeczy.
Po pierwsze, jak zwykle Ottonowi towarzyszył jego
silnoręki, Brage, szaroskóry osobnik wyższy do Milesa o głowę i
dwa od niego razy szerszy, znany ze zwyczaju łamania palców
dłużnikom, którzy zbyt długo zwlekali oddaniem z długu jego
pryncypałowi.
Po drugie, Fulton wisiał Ottonowi sporo kasy. I
cholernie długo zwlekał z jej zwrotem.
- O, Miles, stary kumplu! Pewnie szedłeś do biura
oddać mi moje pieniądze... A tu patrz, jakie szczęście,
zaoszczędzisz sobie czasu i oddasz mi je tu i teraz! - wykrzyknął
Otto.
Najemnik próbował dyskretnie rzucić okiem, gdzie by
tu dać dyla, ale Brage był szybszy. Ciężka i wielka dłoń
przedstawiciela rasy Obege zacisnęła się na lewej ręce Milesa,
znacząco ograniczając jego ruchy.
- No wybacz, w tej chwili jestem spłukany, ale właśnie
załapałem świetną robotę, jak skończę to na sto procent ci
wszystko oddam. Z odsetkami - wyjaśnił lichwiarzowi.
- O? A jaka to robota, jeśli można wiedzieć? -
zainteresował się Otto.
- Dla Tilaxiana & Namolnego. Ale nie zdradzę
szczegółów, bo to tajne.
Snivelson uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. A
po chwili wybuchnął gromkim śmiechem.
- Tak, jasssne - wykrztusił, kiedy przestał rechotać.
- T&N zlecili ci tajną misję. I co jeszcze? Może Inkwizycja
cię wynajęła, żebyś zastrzelił Tamalryka? Nie ze mną takie
numery, takie gadki to sobie możesz wciskać dziwkom, jak im
zapłacisz, może będą chciały słuchać. A skoro mowa o
pieniądzach... Widzę, że nie masz zamiaru oddać mi moich. Pora na
trochę oddziaływań wychowawczych. Brage, łamiemy paluszki.
- Twoje oddziaływania wychowawcze są debilne, Otto,
jak niby zarobię coś z połamanymi
palcami?! - warknął Miles. Najwyraźniej logika nie przemawiała do
"bankiera", a tym bardziej do jego pomagiera. Brage zaczął
sięgać drugą łapą ku prawej dłoni Fultona. Najemnik nie miał
zamiaru dać sobie połamać palców... Nie teraz, kiedy miał na
widoku zlecenie - nie to, żeby w innej sytuacji miał na to ochotę.
Nie mógł sięgnąć po pistolet - miał go w
kaburze, pod lewą pachą, a właśnie lewą rękę przyciskał mu do
boku mięśniak, uniemożliwiając dostęp do broni...
Na szczęście, pistolet nie był jedyną zabawką,
którą nosił Miles. Szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni kurtki
mały, poręczny paralizator. Przycisnął go do brzucha Obege
i wcisnął przycisk. Pojawiły się błękitne iskry
wyładować, a porażony Brage puścił rękę Fultona... Ale wbrew
oczekiwaniom, nie padł nieprzytomny na ziemię. "Cholera, za
gruba skóra, za duża masa" zdążył pomyśleć Miles, zanim
Obege wymierzył mu potężny cios w szczękę.
Fulton zatoczył się do tyłu, zatrzymała go pobliska ściana.
Brage podszedł do niego, aby przyłożyć drugi raz, ale Miles był
szybszy. Uniknął ciosu, prześlizgnął się pod wysuniętym do
przodu ramieniem siłacza i przyłożył mu paralizator do szyi. A
potem włączył. Tym razem zadziałało.
- Eeee, grałeś nieuczciwie, ja pierdolę taką walkę
- bełkotliwy głos dobiegał zza placów Milesa. Kiedy najemnik się
odwrócił, zobaczył, że jakiś podstarzały, zarośnięty żulik
przyglądał się starciu.
- Dziadek, nieuczciwe to jest to, że typowy Obege może
rozsmarować typowego człowieka na podłodze. Ja tylko wyrównałem
szanse - mruknął w odpowiedzi. A potem zwrócił się do Otta,
który lekko zszokowany patrzył na rozciągnięte na podłodze ciało
swojego ochroniarza.
- Nie bój nic, będzie żył - powiedział Miles, a
potem wypluł kilka odłamków złamanych zębów pod nogi
lichwiarza. - A ja na serio dostałem to zlecenie. Oddam kasę, jak
je skończę. To na razie. Pozdrów wielkoluda, jak się obudzi.
Nie czekając na odpowiedź, najemnik ruszył w stronę
swojego mieszkania. Po drodze czynił sobie lekkie wyrzuty - dał
się zaskoczyć, był zbyt pewien, że uda się od razu sparaliżować
osiłka... Ale i tak wyszedł z tego obronną ręką.
Wkrótce najemnik dotarł do odpowiedniego korytarza w
części mieszkalnej bazy. Na ścianach, w nieco ponad metrowych
odstępach były porozmieszczane drzwi. Każde z nich prowadziło do
niewielkiego - ale za to taniego - mieszkania. Niestety, drzwi do
pokoju Milesa były pokryte jakąś farbą w spreju. Najemnik zaklął.
Na szczęście okazało się, że nikt nie powypisywał tu jakichś
bluzgów, albo co gorsza gróźb, pod adresem lokatora. To tylko
jakiś fan piłkarski chciał wyrazić tymi bohomazami uwielbienie
dla swojej drużyny. W sumie można było to zignorować. Miles
otworzył drzwi i wszedł do swojej klitki. Schylił się
i wyciągnął spod łóżka przenośny komputer. Położył
go na łóżku i odpalił. Kiedy rozległa się charakterystyczna
melodyjka, a na ekranie pojawiło znajome logo systemu ,,OPSYS
CURATOR", włożył dysk z danymi. Plik tekstowy nie był
przesadnie długi. Okazało się, że Miles ma szpiegować firmę
wydobywczą należącą do hrabiego Odolena. Czyli rozgrywka między
grubymi rybami. Chodziło o to, że jakiś czas temu Odolen wykupił
prawa do całego niezamieszkanego systemu, a potem zabronił obcym
wstępu do jego przestrzeni. Jego flota strzegła granic. I te
wszystkie środki przedsięwziął, pomimo tego, że wedle wszelkich
danych, na planetach układu Simbolon nie znajdowały się żadne
istotne złoża. T&N z jakiegoś powodu
chciało się dowiedzieć, co robią w tym systemie ludzie Odolena.
Wysłali już jednego agenta, który doniósł przez zakodowane
wiadomości, że jest na tropie czegoś naprawdę dużego - niestety
zaraz potem kontakt z nim się urwał.
Miles zagwizdał pod nosem. No, złapali go... Ale nie
wiadomo, czy tylko gdzieś zapuszkowali, czy może sprzątnęli...
Jak widać, ,,szpiegostwo przemysłowe" to nie jest nudna,
prosta, łatwa, pozbawiona ryzyka robota. Ale to Fultona nie zrażało,
nie takie ryzyko podejmował... Zwłaszcza, że suma za pozyskanie
informacji o działaniach Odolena, podana na końcu tekstu, była
tego ryzyka warta. 80 tysięcy sestercji - za tyle Miles mógłby
spłacić wszystkie długi, a potem nie wychodzić z ,,Nory
Gorynycza" przez miesiąc.
Fulton zerknął na plik jeszcze raz. No tak.
Zleceniodawcy byli tak mili, że podsunęli mu dobry sposób na
wkręcenie się między pracowników Odolen Extracte. Tak się
złożyło, że ludzie hrabiego werbowali najemników akurat w bazie
Epikur Prim... Wyjaśniło się, dlaczego T&N zwróciło się
akurat do Milesa.
Kwadrans upłynął, plik uległ kasacji. Fultonowi nie
pozostało nic innego, jak spakować do plecaka najpotrzebniejsze
rzeczy, a potem ruszyć pod wskazany adres przedstawicielstwa firmy
Odolen Extracte.
- Prawie zapełniliśmy etaty - mruknęła Julia Etien,
przeglądając akta. - Musimy nająć jeszcze jednego najemnika, aby
wykonać plan
- No to mam nadzieję, że szybko pojawi się jakiś
gość zdatny do tej roboty i będę mógł się zmyć razem z całą
ekipą... Lekko wkurzające jest słuchanie tych wszystkich
pieprzonych ćpunów i nieudaczników, którzy myślą, że praca dla
pana hrabiego, to łatwy zarobek - odparł postawny, brodaty
mężczyzna odziany w coś na kształt jasnozielonego munduru. Z
założonymi rękoma stał tuż obok biurka, na którym panna Etien
rozłożyła formularze wypełnione przez najemników, których do
tej pory przyjęli do pracy.
Urzędniczka w odpowiedzi na słowa mężczyzny,
skrzywiła się. Prawdę mówiąc, jeśli o nią chodziło, to równie
denerwujące było słuchanie kandydatów do sił zbrojnych hrabiego
Odolena, jak i osobnika, który wspólnie z nią uczestniczył w tej
rekrutacji. No ale co zrobić. W końcu Wilhelm Grossinger był
szefem ochrony - tak naprawdę był tu na miejscu dużo bardziej, niż
Julia. Ona miała tylko pilnować porządku w aktach, on był
fachowcem. No i przede
wszystkim, sam dobierał sobie podwładnych.
W tej chwili do lokalu, gdzie mieściło się
przedstawicielstwo Odolen Extracte, wszedł jakiś nieznajomy,
mężczyzna średniego wzrostu i budowy. Jego kasztanowe włosy były
niezbyt długie, ale za to sterczały na wszystkie strony, jakby ich
właściciel nigdy nie miał grzebienia w ręku. Odziany był w
brązową skórzaną kurtkę z kilkoma kieszeniami. Na twarzy błąkał
się lekki uśmieszek.
- Dobry, słyszałem że szukacie państwo ochroniarzy?
- powiedział na powitanie.
Wilhelm spojrzał na niego spode łba - A uważasz, że
się nadajesz? Nie wyglądasz.
- Mam pewne doświadczenie w tej robocie, jakiś czas
latałem na statkach jako ochroniarz. Walczyłem też jako ochotnik,
w czasie rebelii Borawoja. Nieźle radzę sobie z
bronią - wyjaśnił przybysz.
- Każdy może tak powiedzieć - mruknął Grossinger.
W odpowiedzi na to, kandydat szybkim ruchem wyciągnął spod kurtki
niewielki pistolet i wycelował w Wilhelma. Julia krzyknęła, szef
ochrony zaklął, ale zanim zdążył sięgnąć po własną broń,
przybysz obniżył lufę, jednocześnie uspokajająco machając drugą
ręką. Potem błyskawicznie wyciągnął magazynek ze swojego
pistoleta, wsadził go znowu, przeładował, a następnie zakręcił
bronią parę młynków placami.
- Efekciarz - pokręcił głową Wilhelm, chowając do
kabury własny pistolet. - Dobra, widzę, że jako tako obyty z
bronią jesteś... Ale trochę chuderlawo wyglądasz.
- To konkurs piękności? Nie wiedziałem. Poszedłbym
do fryzjera - zaśmiał się przybysz.
- A żebyś wiedział, żeby ci się przydało. Ściągaj
kurtkę i koszulę - zakomenderował Grossinger.
- O rany, trochę się wstydzę przy pani - zażartował
kandydat, jednocześnie ściągając kurtkę.
- Nie wstydź się, dorosła jest, pewnie widziała nie
raz faceta nie tylko bez koszuli, ale i bez gaci - odparł Wihelm.
Na twarzy Julii pojawił się rumieniec - tyleż
zawstydzenia, co i złości. No, nie tego było już za wiele.
- Owszem, widziałam i średnio mnie to rusza -
powiedziała do Grossingera. - Ale ciebie to chyba kręci, to już...
chyba trzeci, facet, któremu każesz pokazać tors. Nie to, żebym
coś sugerowała, ale chyba czerpiesz z tego dużą satysfakcję,
nie?
Może riposta nie była zbytnio na poziomie, ale chyba
osiągnęła swój cel. Wilhelm gniewnie prychnął i wymamrotał coś
pod nosem, a kandydat zaśmiał się w głos ze słów urzędniczki.
Skończył już ściągać koszulę. Wilhelm przystąpił do
oględzin. Faktycznie, kandydat był raczej szczupły. Żadną miarą
nie można go było określić pakerem, ale jednak pod skórą
wyraźnie rysowały się mięśnie. Grossinger pokiwał głową,
chyba zadowolony z oględzin. Nieznajomy już
otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale w tej chwili szef ochrony
znienacka wymierzył prawy prosty w jego głowę. Kandydat
błyskawicznie odskoczył, unikając pięści, a potem przybrał
postawę do walki - ugięte nogi, gotowe do wykonania szybkiego
ruchu, lewa pięść zasłaniająca twarz, a prawa, nieco niżej,
przyszykowana do kontrataku.
- Dobra, masz tę robotę - oświadczył Wilhelm.
- Super. Kiedy wylatujemy? - spytał rekrut, zapinając
koszulę.
- Jutro rano. Ale czekaj. To do tej pory, to było małe
piwo. Została ci najgorsza, najtrudniejsza część rekrutacji -
grobowym głosem oznajmił Grossinger. - Będziesz. Musiał.
Wypełnić. Formularze - wskazał na papiery rozłożone na biurku.
- O, jakoś to przeżyję, skoro będę je wypełniał
z tak miłą panią - rekrut puścił oko do Julii. W odpowiedzi
urzędniczka westchnęła.
- Mam nadzieję, że lepszy z ciebie żołnierz, niż
podrywacz, bo inaczej Odolen Extracte robi kiepski interes cię
zatrudniając. Nie przedłużajmy tego - sięgnęła po czysty
formularz - Imię i nazwisko?
- Feliks Berger, psze pani.
Podczas podróży do układu Simbolon, Miles mógł się
przekonać naocznie, jakim bogatym i wpływowym człowiekiem jest
hrabia Kryspin Odolen. W końcu mało kto mógł sobie pozwolić na
posiadanie statku takiego jak "Róg Obfitości". Fulton był
kiedyś na pokładzie wojskowego pancernika - ten tutaj statek nie
był aż tak wielki, ale i tak jego monumentalna, choć nieco
toporna, sylwetka, na tle kosmicznej pustki i gwiazd robiła
wrażenie. Miles mógł się jej dokładnie przyjrzeć na ekranie,
kiedy podlatywał w stronę "Rogu" razem z pozostałymi
rekrutami na pokładzie promu. Takie wielkie jednostki, jak flagowy
statek floty Odolen Extracte, nigdy nie lądowały na na powierzchni
planet - aby przyjąć lub wysadzić pasażerów, potrzebowały
pomocy mniejszych pojazdów.
W czasie lotu Miles - a właściwie "Feliks"
- miał okazję przyjrzeć się pozostałym rekrutom. Około
trzydziestu chłopa - i kilka kobiet - zajmowało rzędy foteli
ściśniętych w kabinie pasażerskiej promu,
niczym uczniowie w autobusie szkolnym. Choć, prawdę mówiąc,
znaczna część z nich chyba nie miała zbyt wiele wspólnego z
niewinnymi dziećmi. Ogolone na łyso (albo wręcz przeciwnie -
zarośnięte jak małpy) draby pokryte tatuażami sznytami, bardziej
pasowały na "żołnierzy" jakiegoś gangu, niż
ochroniarzy korporacji. No dobra, Miles wiedział, że czasem ta
różnica jest dosyć płynna - ale akurat Odolen Extracte nie miało
opinii firmy, która załatwia swoje interesy pałką i giwerą. Być
może to się zmieniło... A może po prostu działania
prowadzone w układzie Simbolon były na tyle szemrane, że hrabia
uznał, że lepiej do nich ściągnąć ludzi bez kręgosłupa
moralnego i na bakier z prawem - takich,
którzy na pewno nie doniosą o niczym władzom?
- Dobra. A teraz proszę o ciszę - W pomieszczeniu
rozległ się głos Wilhelma Grossingera. Natychmiast wszystkie
rozmowy ucichły. Nic dziwnego. Dowódca posiadał umiejętność
wypowiadania zdań takich jak "proszę o ciszę" takim
tonem, że wszyscy odbierali to jako "Albo zamkniesz mordę,
albo wybiję ci z niej wszystkie zęby".
Szef ochrony spojrzał w lewo, spojrzał w prawo.
Najwyraźniej uznał, że uspokoili się na tyle, że może przejść
do meritum.
- Za chwilę wylądujemy w hangarze ,,Rogu Obfitości"!
- wskazał na widoczny na ekranie wielki statek. - Spotka się z nami
sam eksce... em, sama... ech.... spotka się z nami Jego Godność,
hrabia Odolen, prezes firmy.
- A co mnie, kurwa, obchodzi jakiś ramol?! - krzyknął
ktoś z tylnych rzędów.
Wihelm zmarszczył brwi i rzucił spojrzeniem w tamtą
stronę.
- Dlatego, kurwa, że ten ramol jest od teraz twoim
szefem. A jak pracujesz dla kogoś, kogo nie szanujesz, znaczy, że
sam siebie nie szanujesz. A po drugie dlatego, że ten ramol osiągnął
w życiu dużo więcej niż ty. Gdyby nie to, on pracowałby dla
ciebie, nie ty dla niego. A po trzecie, dlatego, że wpierdolę
każdemu, kto będzie obrażał pan hrabiego. Więc jak ktoś ma
ochotę wygłosić kolejne uwagi w tym guście, proszę o powstanie.
A jak nie ma jaj, to niech, jak mówi Pismo, zamilknie na wieki.
Zapadła cisza. Jakoś nikt nie kwapił się, aby
wstać.
- Dobra - oświadczył po chwili Grossinger. -
Jesteście pracownikami Odolen Extracte. Zachowujcie się porządnie,
a tak będziecie traktowani.
Miles zerknął na ekran. Byli już tak blisko ,,Rogu",
że widać było tylko jego fragment, za to z bliska. Były to
rozwierające się wrota zewnętrzne do śluzy próżniowej, za
pomocą której prom mógł dostać się do hangaru statku flagowego
firmy. Wyglądało to jakby jakiś kosmiczny potwór, gigant żyjący
pośród gwiazd, otwierał paszczę, aby pożreć prom.
Procedura trwała kilkadziesiąt minut. Ale w końcu
prom przeszedł przez śluzę i wylądował
w hangarze. Była to olbrzymia sala - wiele osad, jakie Miles miał
okazję widzieć, zmieściłoby się w jej wnętrzu. Stały tu
jeszcze dwa inne promy - oraz jedna fregata. Bojowa, Fulton wyraźnie
dostrzegał działka oraz rakiety podwieszone do pojazdu. Pewnie do
ochrony przed piratami. Zapewne...
Podczas kiedy rekruci schodzili po trapie, do hangaru
wkroczyła niewielka grupka osób. Jakiś niski mężczyzna w czerni,
opierający się na lasce, z cylindrem na głowie, a po jego bokach -
po dwóch ochroniarzy w zielonych uniformach, podobnych do tego, jaki
nosił Grossinger. Kiedy podeszli bliżej, Miles zauważył, że
każdy z nich miał przy pasie pistolet, pałkę paraliżującą i
krótkofalówkę.
Jeżeli chodzi o tego niskiego mężczyznę... Fulton
natychmiast go rozpoznał. Widział tę twarz na zdjęciach. Ta siwa
krótka broda i bokobrody... Implanty w miejsce oczu... Nieodłączny
cylinder i laseczka. To był hrabia Kryspin Odolen.
Pan prezes razem ze swoją obstawą stanął
naprzeciwko rekrutów, których Grossinger bardzo sprawnie ustawił w
całkiem równy dwuszereg. Hrabia oparł się na lasce, a potem zdjął
cylinder, który podał jednemu z ochroniarzy. Chyba... Nie chciał
się witać w kapeluszu? Taka kultura w stosunku do najemników?
- Witam panie i panów na pokładzie ,,Rogu Obfitości"!
- rozległ się głos prezesa. Przyjemny głos - nie było to starcze
rzężenie, ani wyniosła mowa nadętego korporacyjnego bubka. Był
to mocny głos o głębokiej barwie - czuć w nim było siłę, ale
także życzliwość i pogodę ducha.
- Pewnie większość z was zorientowała się kim
jestem - ale na wszelki wypadek przedstawię się - jestem Kryspin
Odolen.
- Cześć, Kryspek! - rozległo się nagle od strony
najemników.
Zapadła cisza. Grossinger wyglądał, jakby nie
wiedział, czy zapaść się pod ziemię ze wstydu, czy wyciągnąć
pistolet i zacząć strzelać na oślep w stronę podwładnych, w
nadziei, że trafi tego bezczela.
Hrabia przekręcił lekko głową.
- Nikt nie mówi do mnie ,,Kryspek" - oświadczył.
Cisza jakby jeszcze bardziej się pogłębiła. - Bo przyjaciele
mówią na mnie ,,Odo" - dokończył biznesmen, po czym na jego
twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Kilka osób zaczęło się
śmiać. A kiedy sam hrabia do nich dołączył, rechot stał się
niemal powszechny. Miles poczuł przypływ sympatii do hrabiego.
Widać było, że ten luz był niewymuszony. Wyraz twarzy i śmiech
hrabiego były zbyt szczere. Nawet soczewki, które miał wszczepione
w oczodoły... U większości ludzi takie implanty sprawiały upiorne
wrażenie, jakby właściciel był bezduszną maszyną - a u hrabiego
jakby... lśniły jakimś zawadiackim błyskiem. Miles czuł, że
mógłby polubić tego gościa. Gdyby nie to, że płacono mu za to,
aby go szpiegował.
Hrabia odchrząknął. O dziwo, wszyscy ucichli.
- No dobrze. Skoro już się przedstawiłem... Co
dalej? Warunki umowy, swoje prawa i obowiązki znacie, w
końcu czytaliście umowy. A jak ktoś nie czytał... To bardzo mi
przykro, przepadło! Umowa podpisana, za chwilę statek wchodzi w
Eter, więc za późno na zmianę decyzji.
Znowu śmiechy. Miles też się zaśmiał, ale potem
zmarszczył brwi. Wchodzimy w Eter? Odolen Extracte
prowadziło interesy - zapewne wydobycie, biorąc pod uwagę ich
branżę - na dużą skalę w systemie, gdzie nie prowadzi żadne
Przejście i gdzie trzeba się przenosić przez Eter? Coś takiego
było w ogóle opłacalne?
- Zatem na razie się pożegnamy, a kapitan Grossinger
przejmie was ponownie pod swoje skrzydła - oświadczył hrabia. - To
świetny dowódca, a zatem skoro was wybrał spośród kandydatów,
musicie być świetnymi najemnikami. Na pewno się dogadacie i będzie
się wam świetnie współpracowało. Czego sobie i wam życzę. Do
widzenia.
Hrabia wraz ze ze swoją obstawą ruszył w stronę
wyjścia z hangaru. Przez chwilę było jeszcze słychać stukot jego
laski, potem szum otwieranych i zamykanych drzwi automatycznych.
Grossinger wystąpił przed szereg swoich nowych
podwładnych i podparł się pod boki.
- Dobra. Zobaczymy, co z was będzie - mruknął
niezbyt przyjaznym tonem.
Minęły już dwa tygodnie od kiedy "Róg
Obfitości" przebył Eter, aby wyłonić się w
układzie Simbolon. Gdy statek zawisł na orbicie trzeciej planety
systemu, licząc od jego gwiazdy - jedynej która posiadała zdatną
do oddychania atmosferę - świeżo zwerbowanych najemników czekała
kolejna podróż promem, tym razem z pokładu "Rogu" na
powierzchnię globu, gdzie Odolen Extracte założyło bazę. Miles
dostał uniform, identyfikator (oczywiście na nazwisko ,,Feliks
Berger") i służbową broń. Dostał też przydział. Co
ciekawe, w jego dziesięcioosobowym oddziale znalazło się kilku z
tych "zbirów", których Fulton dostrzegł jeszcze w czasie
podróży. Przypadek? Mimo tego, że na początku paru z nich
przysparzało nieco kłopotów - doszło nawet do bójki - to wkrótce
udało się ich okiełznać. Była to zasługa Grossingera - który
po bliższym zapoznaniu okazał się być dobrym i sprawiedliwym
dowódcą, nawet jeżeli sprawiał wrażenie gbura - oraz Igora
Wasenki, weterana wojen z Czantakami,
który został wyznaczony szefem ich jednostki. No i samego
hrabiego... Prezes co jakiś czas spotykał się z podwładnymi,
wdawał w rozmowy... Kurde, wyglądało, jakby naprawdę o nich dbał.
Miles nawet od czasu do czasu czuł wyrzuty sumienia, że będzie
musiał mu podłożyć świnię. Zresztą, pozostali też polubili
swego pryncypała. Widok dystyngowanego starszego pana w garniturze
toczącego przyjacielską dyskusję z takim na
przykład Jakiem Scirellem, bandziorem na sterydach, który (jak sam
twierdził) siedział dobrych parę lat za rozboje, robił wrażenie.
Te dwa tygodnie Miles spędził pracowicie. Wykonywał
zwykłe obowiązki ochroniarza - patrolował bazę i otaczający ją
las, sprawdzał zabezpieczenia, raz miał też dyżur przy ekranach
monitoringu. Poza tym, razem z resztą swojego oddziału, brał
udział w treningach. Dziwne to było
szkolenie. Używanie broni ciężkiej, podkładanie materiałów
wybuchowych, walka grupowa, skrytobójstwa... Wyglądało jakby
hrabia Odolen chciał mieć nie ochroniarzy, a komandosów.
Fulton nie poczynił większych postępów, jeśli
chodziło o zadanie, jakie powierzyli mu ludzie z T&N. Nie miał
pojęcia, czemu Odolen założył bazę w tym systemie. Nie wyglądało
na to, aby na planecie cokolwiek wydobywano czy produkowano. Milesowi
udało się nieco zaprzyjaźnić z paroma innymi najemnikami - oni
też nie mieli pojęcia, o co chodzi. I w sumie mało ich to
obchodziło, najważniejsze, że firma zapewniała wikt (i to całkiem
niezły), kwatery, rozrywki (w bazie był nieźle zaopatrzony pub, a
część drinków była za darmo, ,,wliczona" w wynagrodzenie).
A co najważniejsze, już po pierwszym tygodniu wypłacono wszystkim
zaliczkę.
Prawdę mówiąc, choć Miles nie dowiedział się
niczego konkretnego, to miał pewne podejrzenia. W zasadzie dwie
hipotezy. Być może Odolen chciał po prostu zająć planetę na
własność, by potem sprzedać? Warunki do życia były tu niezłe,
możliwe, że prędzej czy później jacyś koloniści z jednego z
przeludnionych światów zainteresują się tym
globem - wtedy hrabia mógłby odsprzedać im go za olbrzymie
pieniądze... Albo na przykład objąć władzę nad tworzącą się
osadą.
Jeżeli chodzi o drugą hipotezę... Wpływowy i bogaty
człowiek zaczyna werbować najemników, gromadzić ich w odległym,
odizolowanym systemie, na jakiejś dzikiej planecie i poddawać ich
szkoleniu bojowemu... Może Odolen chciał stworzyć prywatną armię?
Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Wielu przedsiębiorców i
arystokratów tworzyło niewielkie siły zbrojne na własny użytek -
dla ochrony przed piratami, rozstrzygania sporów z innymi możnymi,
czy odpierania ataków niewielkich grup wrogów Paktu, które umykały
uwadze regularnych armii.
Po tych dwóch tygodniach wypełnionych szkoleniem,
patrolami i popijaniem w barze z kolegami, nareszcie zdarzyło się
coś, co mogło choć trochę przybliżyć Milesa do rozwiązania
zagadki.
Fulton siedział właśnie w pubie razem z ludźmi ze
swojego oddziału. W ręku trzymał szklankę. Co prawda nie
serwowali tu "Supernowy", ale za to barman potrafił
przyrządzać całkiem niezłe drinki z użyciem wódki i soku z
miejscowych owoców.
W drugiej ręce trzymał karty."Wysmyraniec"
nie był zbyt wymyślną grą. Taktyki było tu co kot napłakał, w
zasadzie liczył się ślepy traf. Pomimo tego, świetnie nadawał
się do zabicia czasu. A może właśnie dlatego.
Całkiem nieźle mu szło. W ręku zostały mu tylko
dwie karty, był bliski zwycięstwa... i zgarnięcia
kilkunastu sestercji leżących na stole.
- Władca Młotów! Obczaj to, Berger! - radośnie
oświadczyła Lily Gilmore. Miles zerknął na kartę, którą
dziewczyna rzuciła na stół.
- Co się gapisz? - spytała Lily, dźgając palcem
obrazek widoczny na karcie. - Szeroka ponura gęba, krótkie jasne
włoski, w ręku kawał pały. Któż to jest na tym rysunku? Wypisz
wymaluj Lord Dealiste, alias Władca Młotów. A wiesz co ten pan
oznacza? Że bierzesz pięć kart! Ha! Gówno dostaniesz, a nie moje
sestercje!
- Ty miła diewoćka, ale za dużo gawarisz -
oświadczył Wasenko, podczas kiedy Miles dobierał swoje karne 5
kart.
- Oj tam, jak się gra w karty, to połowa radochy jest
z takich gadek - Fulton uśmiechnął się. W odpowiedzi Lily
zaśmiała się znowu, a potem poprawiła wolną ręką opaskę,
która podtrzymywała burzę jej kręconych rudych włosów.
Miles przejrzał swoje karty. Nieźle, z jednej z kart,
które musiał dobrać, szczerzyła się do niego gęba Władcy
Sztyletów. Zaraz odpłaci dziewczynie pięknym za nadobne...
Niestety, nie było mu to dane. Do pubu wszedł kapitan
Grossinger.
- Wstawać, smyracze. Jest robota - oświadczył.
- Co, kurwa?! - rozległo się warknięcie od strony
stolika pod ścianą. To był Jak Scirell. - Mamy fajrant, tak czy
nie?
- Wasze kontrakty przewidują pełną gotowość 24
godziny na dobę, gdyby coś się wydarzyło - odwarknął
Grossinger. - Więc wstawaj, chyba, że chcesz pożegnać się z
robotą. Poza tym... Jego Godność was potrzebuje - dodał dowódca,
dziwnie uroczystym tonem.
Scirell natychmiast zdjął nogi ze stołu i podniósł
się z krzesła, stając niemal na baczność.
- Dobra, to na co czekamy? Jedziemy z tym koksem...
- Dobra, za dziesięć minut macie być na lotnisku,
sprzęt już czeka - oparł Grossinger i ruszył ku
drzwiom.
- Lecimy poza planetę? - zdziwiła się Lily.
- Na lotnisku dowiecie się reszty - powiedział
kapitan i wyszedł z baru.
- Wygląda na to, że kiedy indziej dokończymy -
powiedział Miles, zgarniając ze stołu jedną trzecią leżących
sestercji - tyle, ile wyłożył.
- Ech, ty farciarzu, a już cię miałam! - westchnęła
Gilmore. - Mam nadzieję, że nic ci się nie stanie w czasie tej
akcji... Żebym mogła cię ograć następnym razem!
- Nie mogę się doczekać.
Po paru minutach wszyscy członkowie oddziału stali na
lądowisku. Obok jednego ze statków (Miles rozpoznał w
nim barkę desantową) czekała na nich grupka mężczyzn. Był tu
kapitan Grossinger razem z innym oficerem służb bezpieczeństwa
firmy. Był też hrabia Odolen razem ze swoją eskortą.
- Witajcie, moi mili! - prezes zwrócił spojrzenie
swoich sztucznych oczu na nadchodzących podwładnych. - Mam dla was
pewne zadanie. Wybrałem do niego wasz oddział, gdyż - niczego nie
ujmując pozostałym ludziom, których ostatnio
zatrudniłem - wiem, że stanowicie doskonały zespół
specjalistów od akcji bojowych i świetnie
sprawdzicie się w walce.
- W walce? Z kim? Ktoś nas atakuje? - zdziwiła się
Gilmore.
- Kapitan Grossinger zaprezentuje wam sytuację -
Odolen skinął w stronę szefa ochrony. Wilhelm odchrząknął i
zaczął mówić:
- Na księżycu piątej planety założyli bazę piraci
- niewielka grupa, ale dosyć dobrze wyekwipowana. Może stanowić
zagrożenie dla naszej działalności w tym systemie.
- Skąd wiadomo, że to piraci? - spytał Miles. -
Napadli jakiś transport należący do firmy? - Fulton miał
nadzieję, że przy tej okazji dowie się czegoś na temat ,,naszej
działalności w tym systemie". W końcu piraci działają z
chęci zysku, więc ich pojawienie sugerowałoby, że jednak Odolen
Extracte przejawia w układzie Simbolon jakąś konkretną aktywność
gospodarczą, wytwarza, lub magazynuje jakieś dobra atrakcyjne dla
bandytów.
- Wkroczyli w naszą przestrzeń, mimo tego, że
musieli wiedzieć, że nie mają do tego prawa. Nadajemy na szerokim
paśmie cały czas komunikat, że do systemu mają wstęp tylko
pojazdy należące do firmy. Ponadto, zaatakowali statek, który
wysłaliśmy, aby zmusił ich do opuszczenia przestrzeni Simbolon -
wytłumaczył Grossinger - co w żaden sposób nie wyjaśniło
domysłów Milesa.
- To zaszło jakiś miesiąc temu. Dopiero teraz udało
nam się zlokalizować ich siedzibę, którą zdążyli założyć w
jaskiniach tego księżyca. Plan jest taki. Porucznik Gerrant i
załoga jego korwety - Grossinger wskazał na drugiego oficera,
chudego mężczyznę o włosach lekko siwiejących na skroniach -
zapewnią nam osłonę podczas desantu. Jeżeli piracki statek będzie
atakował, oni się nim zajmą. Jeśli pojazd tych drani będzie stał
na lądowisku, unieruchomią go. Poza tym, gdyby okazało się, że
piraci mają jakieś stanowisko broni ciężkiej, fortyfikacje, czy
coś takiego, korweta załatwi je paroma rakietami.
- To czemu po prostu chłopcy-rakietowcy nie
zbombardują tych sukinkotów? Zwalić im na łeb te jaskinie, gdzie
się schowali i będzie spokój - wtrącił się Scirell.
- Jeśli desant tchórzy, owszem, poradzimy sobie sami
- uśmiechnął się z wyższością Gerrant. Na te słowa Jak
zareagował zmarszczeniem brwi i zaciśnięciem pięści.
- Ej, ty... - zaczął, ale nie dokończył. Ucichł,
kiedy zobaczył, że Odolen otwiera usta, aby coś powiedzieć.
- Wiem, że to nie jest regularna armia, ale jednak...
Jak widzicie, nasze służby bezpieczeństwa czasem muszą toczyć
takie małe bitwy. Dlatego muszą zachowywać dyscyplinę na wzór
tej wojskowej. Dla dobra nas wszystkich. W to wlicza się też
posłuch wobec wyższych stopniem, nawet jeżeli to tylko stopień
nadany przez naszą firmę - oświadczył hrabia.
Scirell w zakłopotaniu podrapał się po ogolonej na
łyso głowie - Jasne. Przepraszam, panie hrabio - powiedział
dziwnie potulnym głosem.
- Ale z drugiej strony każdy z naszych pracowników
zasługuje na szacunek. I zwierzchnicy nie
powinni obrażać podwładnych - dodał prezes, zwracając twarz ku
Gerrantowi. Dowódca korwety wymamrotał przeprosiny.
- A jeśli chodzi o pańskie pytanie, panie Scirell -
hrabia znowu spojrzał na umięśnionego najemnika - Gdyby zniszczyć
statek piratów... A potem zbombardować ich samych... To niedobitki
byłyby pozostawione na tym księżycu na pewną i powolną śmierć.
To byłoby nieludzkie. Dlatego potrzebny jest desant. Aby była
szansa wzięcia choć części z nich żywcem. Tym bardziej, że będę
ich chciał przesłuchać, aby ustalić, czy nie pracują dla moich
wrogów... A potem, oczywiście, postawić przed wymiarem
sprawiedliwości - zakończył przedsiębiorca - Pan kapitan
Grossinger przedstawi wam szczegóły podczas lotu. Życzę
szczęścia. Proszę, nie zawiedźcie mnie.
- Nie zawiedziemy, panie hrabio! - wrzasnął z
entuzjazmem Scirell. Po chwili inni najemnicy dołączyli do niego,
wykrzykując pełne oddania hasła. Po chwili Miles z lekkim
zdziwieniem uświadomił, że dołączył do tego chóru. Ech, widać
dał się unieść nastrojowi chwili.
Hrabia obdarzył podwładnych ciepłym uśmiechem,
pokiwał z ukontentowaniem głową, a potem dał znak swojej
obstawie. Cała piątka zaczęła iść w stronę głównych
zabudowań bazy. Porucznik Gerrant ruszył ku swojej korwecie -
szaremu pojazdowi o podłużnym, lekko
zaostrzonym kształcie, na którego ścianie widać było wyraźnie
wymalowany napis ,,Odolen Extracte" oraz godło firmy - kilof
skrzyżowany z pochodnią.
- Co się gapisz? Wsiadaj! - zakomenderował
Grossinger, ze zwykłą sobie uprzejmością. Miles odwrócił się w
stronę barki desantowej. Była duża mniejsza niż prom, jakim
najemnicy przylecieli na pokład ,,Rogu Obfitości", ale i tak
miała dobre kilkanaście metrów. Fulton wskoczył do środka w ślad
za innymi, a potem zajął miejsce w głównej kabinie, podobnie jak
pozostali, poza Miką Kolmanem, który jako pilot rozsiadł się na
przedzie, w sterówce.
- Startujemy! - rozległ się jego głos. Miles
usłyszał szum odpalanych silników, a potem
szarpnięcie. Nie zdążył niczego się złapać i stracił
równowagę. Nie przewrócił się, ale zachwiał, odruchowo robiąc
krok do tyłu i wpadając na Scirella.
- Ej, cioto, uważaj se! - warknął Jak, odpychając
Fultona.
- A co, nie jestem w twoim typie? Jestem za mało
męski? - odszczeknął Miles.
- Spokój! - zakomenderował Grossinger. - Zamiast
obmacywać jeden drugiego i się przekomarzać, lepiej skupcie się
na tym - wskazał na stojące pod ścianą kabiny, odpowiednio
zamocowane kombinezony. Oprócz dziewięciu typowych skafandrów,
stały tutaj też dwa wojskowe pancerze wspomagane. O ile te pierwsze
były w zasadzie ubraniami chroniącymi przed utratą ciepła i
powietrza zrobionymi ze specjalnej folii, o tyle pancerze były
prawdziwymi zbrojami, przypominające z wyglądu te ze starożytnych
czasów przed Exodusem. Jednak od tych zabytków, pancerze wspomagane
różniły się kilkoma istotnymi cechami. Były dużo grubsze. Gdyby
nie to, że wykuwano je ze stopów lżejszych
(i wytrzymalszych) niż zwykła stal, a w środku znajdowały
się mechanizmy wspomagające stawy i mięśnie, zapewne żaden
człowiek nie byłby w stanie wykonać w nich najmniejszego ruchu (i
tak zresztą były one przewidziane dla raczej rosłych osobników).
Instalowano też w nich różne inne udogodnienia - jak na
przykład proste komputery celownicze.
- Zamawiam! Zawsze chciałem poszaleć w takim
pancernym garniaku! - oznajmił Scirell.
- To się dobrze składa, jak myślisz, po co
najmowaliśmy takiego szpetnego, głupiego, wielkiego małpiszona jak
ty, jak nie po to, żeby był ruchomą tarczą? - parsknął
Grossinger.
- Załączam sztuczną grawitację! - z głośnika
rozległ się głos Kolmana. Miles poczuł nagły ciężar w żołądku.
Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai...
- Drugą zbroję bierzesz ty - Grossinger wskazał na
Gambona. Ów najemnik siedział pod ścianą kabiny. Jak zwykle,
kiedy nie robił niczego konkretnego, zajmował się struganiem
kawałka drewna za pomocą noża. Na podłodze leżało już sporo
drzazg. Gambon skinieniem głowy dał znać, że nie ma nic przeciwko
rozkazowi Grossingera. Gabarytami przypominał Scirella - może nawet
był nieco większy. Zresztą, jego skóra miała lekko szarawy
odcień, co wskazywało, że w jego żyłach płynie domieszka krwi
Ogere. Z czego wniosek, że albo jego matka miała specyficzny gust,
albo jego ojciec był gwałcicielem.
- Każdy wie, jaka jest jego rola? - spytał
Grossinger.
- Da, my trenowalim w zespołach, każdy znajut, kuda
jego miejsce i co ma robić w czas walki - odparł
sierżant Wasenko, podkręcając wąsa.
- Pewnie! - krzyknął jeden z najemników, na
potwierdzenie tych słów.
Kapitan skinął głową, pozwalając sobie na lekki
uśmiech.
- Wierzę. Widziałem was w czasie szkolenia i wiedzę,
że sobie poradzicie. Za jakąś godzinę wejdziemy na orbitę tego
księżyca. Macie czas na przygotowania, Ja w tym czasie zajmę się
sprzętem - powiedział nieco mnie opryskliwym głosem, niż zwykle.
Miles zerknął na Lily. Dziewczyna przysiadła pod
ścianą. Podpierając głowę ręką, wyglądała przez malutki
bulaj. Oczywiście, nie był on z normalnego szkła, tylko z jakiejś
plastycznej, utwardzanej masy. Przez to widok był nieco zamglony -
ale mimo wszystko było to prawdziwe okno, a nie tylko ekran
pokazujący zewnętrzne dzięki kamerom.
- Podziwiasz widoki? - spytał Fulton.
- Co? A tak - Lily odwróciła się, odsłaniając
okienko. Widać było przez nie rozgwieżdżoną pustkę kosmosu.
Opuścili już atmosferę.
- Lubię patrzeć na gwiazdy - wyjaśniła Gilmore. -
Od dzieciństwa... Choć wtedy oczywiście mogłam sobie co najwyżej
zadrzeć nocą głowę i gapić w niebo... Ale... i tak to było
piękne. I dalej jest. Ale jednocześnie jakieś takie...
Niepokojące. Możesz w tą pustkę patrzeć godzinami... I nie masz
dosyć. I czujesz jakby... Jakby... Coś cię do tego ciągnęło.
Jakbyś w tej pustce mógł się zatracić. Patrzeć, tak długo, aż
zapomnisz o wszystkim innym, aż przestaniesz myśleć i czuć - głos
dziewczyny przeszedł w szept. - Jak byłam mała, często miałam
sen, że wpatruję się w nocne niebo... Ale nie jest ono takie jak
zwykle... Są na nim takie... Barwne plamy. Trochę to wygląda jak
na tych zdjęciach... no... mgławic i takich tam... Ale one są w
ciągłym ruchu. Rozlewają się, przelewają, łączą i
rozdzielają... Zmieniają barwę... To jest jeszcze piękniejsze niż
zwykłe gwiazdy... I jeszcze straszniejsze. Zawsze w
tych snach czułam, że te... kolory z przestworzy... coś...
zwiastują. Jakieś zmiany. Nigdy nie wiedziałam na czym niby te
zmiany miałyby polegać, ale wiedziałam, że będą ... wielkie.
Zwykle wtedy budziłam się z takim dziwnym uczuciem i nie mogłam
zasnąć do rana... - nagle dziewczyna
otrząsnęła się i zaśmiała. - Ech, gadam jak nawiedzona -
powiedziała sztucznie wesołym tonem. - Czas założyć skafander.
- Owszem, pod warunkiem, że w zamian wyświadczysz mi
pewną przysługę. Bardzo osobistą przysługę... - zaczął Miles.
- Ej! Za dużo sobie pozwalasz! Jestem oburzona! -
najemnniczka wymierzyła mężczyźnie kuksańca pod żebro.
-... że potem ty pomożesz mi założyć mój -
dokończył Miles.
- Ech, a teraz jestem rozczarowana! Tylko na tyle cię
stać?
- Wiesz, niektórzy stwierdziliby, że pomoc w
ubieraniu się to BARDZO erotyczna czynność...
- Tak, zwłaszcza jeśli chodzi o pomoc w zakładaniu
na ubranie foliowego worka i hełmu
przypominającego garnek. Jeśli dla ciebie to fetysz, współczuję.
- Oj tam, nawet foliowy worek staje się fetyszem,
kiedy opina tak zgrabne ciało.
- Ha! Więc skoro naprawdę tak cię to kręci, to
skończ gadać, łap za ten skafander i
pomóż mi go wreszcie założyć.
- Jasne. Wybiorę najładniejszy.
- Wszystkie są takie same...
- Więc to będzie prosty wybór.
Wkrótce cały oddział był odziany w kombinezony i
zbroje. Grossinger dokonał przydziału broni. Do tej pory każdy z
nich nosił tylko zwykły pistolet i pałkę ogłuszającą, cięższy
sprzęt wydawano im tylko podczas ćwiczeń. Teraz każdy otrzymał
sprzęt zgodny ze swoją specjalizacją i preferencjami. W każdym
razie Miles był zadowolony z otrzymanego karabinka maszynowego klasy
,,Vetzer-14".
Scirell i Gambon do kompletu ze swoimi zbrojami dostali
wielkie, prostokątne tarcze, dwa razy szersze od ich korpusów,
nawet po założeniu pancerza. Na szczęście były wykute
z tego samego stopu, co zbroje, dzięki czemu, w połączeniu z
użyciem mechanizmów wspomagających, każdy z nich mógł utrzymać
swój pawęż w jednej ręce, w drugiej zaś dzierżyć pistolet.
- Mam przekaz od Gerranta, daję na głośnik! -
oznajmił Kolman. Po chwili w kabinie rozległ się głos porucznika
dowodzącego korwetą:
- Namierzyliśmy i unieruchomiliśmy ich statek. Piraci
wycofali się do jaskini - jest na godzinie trzeciej, 13 kilometrów
od waszej pozycji. Możecie wylądować w pobliżu wraku, jest
jeszcze sporo miejsca. Będziemy krążyć w pobliżu i czekać na
sygnał.
- Leć tam i ląduj - zakomenderował Grossinger do
pilota, kiedy przekaz się zakończył.- Hełmy na głowy, zaraz
wychodzimy!
Miles założył kask. Zerknął w stronę bulaju.
Przez okienko widać było szybko przemykający pod barką krajobraz
księżyca, który był... no cóż... księżycowy. Szare, skaliste
podłoże, w wielu miejscach przeorane kraterami czy wąwozami.
Zresztą, właśnie w kierunku jednego z takich podłużnych
zagłębień kierowała swój lota barka. Po chwili wszyscy poczuli
jak pojazd ląduje na swoim płozowym podwoziu. Przez okienko widać
było ścianę skalną.
- Drzwi próżniowe są gotowe - oznajmił Kolman.
- Zaraz - a ty nie idziesz z nami?! - spytał Scirell,
wyciągając zbrojną w pancerną rękawicę dłoń w stronę pilota.
Choć miał na głowie hełm, pozostali dobrze go słyszeli dzięki
komunikatorom.
- A założyłem skafander? Nie. Zostaję na statku.
- My będziemy narażać skórę, a Ty będziesz se
siedział? Tchórzysz?!
- Nie, po prostu ktoś musi zostać. Choćby po to,
żeby miał was kto wpuścić z powrotem, nie?
W tej chwili wszyscy, mimo hełmów, usłyszeli jakiś
hałas, jakby ktoś bębnił palcami po blasze. Miles natychmiast
rozpoznał ten dźwięk. I nie tylko on.
- Strzelają do statku! Nie pierdolić, tylko wychodzić
i strzelać! - krzyknął Grossinger.
Wszyscy, prócz Kolmana, ruszyli do drzwi próżniowych.
Wychodzili dwójkami. Kiedy Miles wyskoczył ze statku, Scirell i
Gambon już prowadzili wymianę ognia z piratami.
Ich wielkie tarcze zapewniały osłonę im samym, oraz
towarzyszom kryjącym się z tyłu. Fulton dostrzegł wrak statku
piratów - najwyraźniej był przedtem skryty pod jakimś nawisem
skalnym. Nie przeszkodziło to korwecie Gerranta namierzyć go.
Rakiety wysadziły skałę, której odłamki zasypały pojazd
piratów. Potem, najwyraźniej, kolejne rakiety, posłane już wprost
w nieosłonięty statek, dokończyły dzieła zniszczenia, niemal
rozpruwając pojazd na pół. Miles natychmiast przeniósł wzrok w
miejsce, skąd w stronę najemników Odolena sypały się strzały.
Kilku piratów, w srebrnych skafandrach podobnych do tych, jakie
miała na sobie w tej chwili większość oddziału Wasenki, stało
przy wejściu do jaskini, które mieściło się na końcu wąwozu.
Choć kule śmigały bez przerwy, Miles czuł się, jakby mógł je
całkowicie zignorować. Jak na razie żadna z nich nie dosięgnęła
nikogo z pracowników Odolen Extracte - większość z nich odbijała
się od zbroi wspomaganych lub tarcz Scirella i
Gambona. Dwaj najemnicy natomiast nieugięcie kroczyli naprzód. Ich
strzały - a także strzały pozostałych członków drużyny, którzy
zza osłony zapewnianej przez kolegów razili bez przerwy wroga -
przynosiły większy skutek. Już trzech piratów padło trupem.
Wszystko to odbywało się w niemal całkowitej ciszy. Ten księżyc
nie miał atmosfery. W próżni nie było słychać terkotu
karabinków, trzasku naboi uderzających o metal, ani wrzasków
umierających. Jedyne dźwięki, jakie dochodziły do uszu Milesa,
pochodziły z komunikatora zainstalowanego w hełmie - oddechy
towarzyszy, czasem jakiś okrzyk bojowy czy przekleństwo z ich ust.
Przy życiu pozostało czterech piratów - przynajmniej
tylu było widać. Najwyraźniej zorientowali się, że nie mają
szans i zaczęli wycofywać się w głąb jaskini. W tej chwili
Grossinger wychylił się zza tarczy dzierżonej przez Gambona. Z
pistoletu kapitana - z którego w czasie tej walki nie wystrzelił
jeszcze ani razu - zamiast kuli wyleciała wiązka wyładowań
elektrycznych. Trafiła w plecy ostatniego z uciekających piratów,
wybuchając deszczem iskier. Nie wypaliła dziury w skafandrze wroga,
ale powaliła go na podłoże. Nie ruszał się.
- Trepidu, zajmij się nim - zakomenderował kapitan po
udanym strzale, stając nad powalonym przeciwnikiem, leżącym tuż
przy wejściu do groty. Melchior Trepidu był sanitariuszem. Zatem
najwyraźniej porażony pirat żył - i miał stać się jeńcem.
- Idziemy dalej, do jaskini - zarządził kapitan,
jednocześnie unosząc do góry rękę, w której trzymał
dużą, wojskową latarnię. Przydała się, rozpraszając ciemności
panujące w grocie. Przez chwilę oddział kontynuował
swój marsz przez skalny tunel.. Promień z latarki Grossingera
wreszcie omiótł kraniec jaskini - byli tam piraci, kryjący się za
jakimiś skrzynkami. Najemnicy natychmiast zaczęli ich ostrzeliwać.
Wyglądało na to, że przeciwnicy są w potrzasku i pozostaje im
tylko poddać się, lub zginąć. I właśnie w tym momencie Gambon
wypuścił tarczę. Upadła na skały. W tej samej chwili Miles
usłyszał przez komunikator krzyk Emila Steinera, który szedł
bezpośrednio za Gambonem, a pod Obere w zbroi
wspomaganej ugięły się nogi. Ukląkł na kolanach, wyciągając do
góry ręce, a potem padł na twarz, niczym wyznawca przed s woim
bóstwem. Steiner też się zaliczył glebę - no, w
zasadzie nie do końca, jego twarz wylądowała na nogach Gambona.
Wyglądało na to, że obaj nie żyją.
- Co do chole... aaa! - w komunikatorze dał się
słyszeć wrzask Paveza. Najemnik padł, ze skafandrem rozerwanym na
piersiach przez pocisk. Śmierć Gambona uczyniła wyłom
w obronie pracowników Odolena. Teraz piraci mieli równe
szanse... Nie, Miles zorientował się, że z bronią, która
przebija bez problemu zbroję, piraci mieli dużo większe szanse,
mogli wystrzelać najemników jak kaczki! Fulton podbiegł do
Grossingera i wyszarpnął podłużnego kształtu granat, który
kapitan miał przypięty z tyłu do pasa. Zanim dowódca zdążył
zareagować na tę rekwizycję, Miles odbezpieczył ładunek i rzucił
go w stronę piratów, najmocniej jak potrafił. W normalnych
warunkach słychać byłoby potężny huk. Ta eksplozja odbyła się
bezgłośnie - ale i tak na brak efektów nie można było narzekać.
Cała jaskinia zatrzęsła się, a Miles poczuł, jak w jego kask
uderzają odłamki skalne. Kiedy kurz opadł, okazało się, że
strop na końcu korytarza uległ zawaleniu. Pozostali piraci zginęli
pod gruzami.
- Czyś ty ocipiał? Rzucasz granatami w jaskini? -
warknął Grossinger. - Mogłeś nas zabić!
- Tak, ale gdybym tego nie zrobił, oni na pewno by nas
pozabijali - odparł Miles, nachylając się nad trupem Gambona.
Najpierw przyjrzał się jego tarczy. W blasze zrobionej z
hiperwytrzymałego stopu widniała dziura o średnicy mniej więcej
dwóch centymetrów. Podobna znajdowała się na plecach trupa - co
znaczy, że kula przeszła na wylot przez ciało i
zbroję... A potem zabiła Steinera. Kula, zwykły pocisk, a nie
jakaś rakieta.... Za to broń, z której ją
wystrzelono, musiała być niezwykła.
- Mieli rusznicę szynową - wyjaśnił Miles reszcie.
- Starczyłoby im najwyżej na dwa-trzy strzały,
bo to cholerstwo ciągnie strasznie dużo energii, ale to by
wystarczyło.
- Co to jest niby ta rusznica szynowa? - spytała Lily.
- Słyszałem o działach szynowych. Instalują je na
niektórych okrętach wojennych - stwierdził
Grossinger. - To coś z elektro... elektromagentycznością.
Przyśpiesza pociski do niesamowitej prędkości. Przebija każdy
pancerz.
- O to chodzi. Rusznica szynowa to mniejsza wersja. Da
się przenosić, może być używana przez piechotę. Parę lat temu
to opracowano - wyjaśnił Miles. Nie wspomniał o tym, że taka broń
była bardzo droga i rzadko spotykana - w zasadzie tylko na
wyposażeniu służb specjalnych.
- Możliwe - mruknął Grossinger. - W takim razie
dobrze zrobiłeś.
- Ależ dziękuję. Pańskie uznanie jest dla mnie
bardzo ważne - poważnym tonem odparł Miles. Lily zachichotała.
- Dobra, dobra. Trzeba zabrać ciała. No i jeńca -
powiedział kapitan. - Ja pomogę Trepidu go zanieść. Wy zajmijcie
się trupami. Scirell, bierzesz Gambona....
- Czemu ja?! Może jeszcze mam wysprzątać te drzazgi,
których nawalił na podłogę?
- Bo ma na sobie cholerną zbroję wspomaganą, więc
jest kurewsko ciężki. A ty masz na sobie drugą cholerną zbroję
wspomaganą, więc jesteś w stanie go unieść. Berger, pomóż mu.
Miles złapał za opancerzone nogi martwego Gambona.
Niosąc ciało na statek, nie zwracał uwagi na narzekania i
przekleństwa, jakie mruczał do mikrofonu Scirell. Miał sporo do
przemyślenia. To nie mogli być zwykli piraci. Z taką bronią? Poza
tym... Jakim cudem dostali się do układu Simbolon? Do tego systemu
nie prowadziły żadne Przejścia, tylko okręt z napędem eterycznym
mógł się tu dostać. Nie było szans, żeby ten statek, którego
wrak leżał przed jaskinią miał taki. Wniosek - ,,piratów"
musiała do systemu ,,podrzucić" jakaś większa jednostka.
Czyżby w sprawę zamieszana była jakaś trzecia korporacja, poza
Odolen Extracte i T&N - i to ona ich napuściła? Być może
rozmowa z jeńcem wyjaśniłaby sprawę, ale Miles nie miał na nią
okazji. Jak tylko znaleźli się na barce, Grossinger kazał
sanitariuszowi, aby ten zrobił (wciąż nieprzytomnemu po porażeniu
wyładowaniem) jeńcowi zastrzyk usypiający. Jak wyjaśnił kapitan
,,Żeby nie sprawiał problemów".
Po przylocie pochowano poległych najemników za bazą.
Z ich akt wynikało, że nie ma nikogo, kto zgłosiłby się po ciała
- zresztą, przysporzyłoby to zbyt dużo problemów. Pogrzeb był
świecki - w bazie nie było kapelana, ani nikogo w tym rodzaju, ale
hrabia Odolen wygłosił przemówienie. Wyraził głęboki szacunek
dla poległych i żal z powodu i straty. Na zakończenie powiedział,
że to tylko praca - i że jeżeli ktoś nie chce narażać swojego
życia, może zrezygnować, on nie będzie miał o to żalu, ani nie
wyciągnie żadnych negatywnych konsekwencji. Żaden z najemników
nie skorzystał z tej propozycji.
Minął kolejny tydzień. Całkiem spokojnie, niemal
nudno. Jednym znaczącym wydarzeniem był konkurs strzelecki
zorganizowany w niedzielę. Miles zajął trzecie
miejsce - nagroda pieniężna nie powalała, ale była miłym
dodatkiem. Rutyna skończyła się, kiedy wszyscy członkowie
oddziału dostali wezwanie do jednej z sal treningowych. Miał się
tam z nimi spotkać sam hrabia Odolen. Miles szedł na wyznaczone
miejsce. Był już w korytarzu prowadzącym do
tej sali. Nagle przystanął. Zdawało mu się, że coś słyszy. Po
chwili zorientował się, że to rozmowa toczona przez Grossingera i
Odolena. Najwyraźniej kapitan był zdenerwowany, bo krzyczał tak,
że pomimo zamkniętych drzwi do pomieszczenia było go słychać.
- Nie podoba mi się! To po prostu... kurewstwo! -
wrzeszczał dowódca ochrony. Kiedy zamilkł, zza drzwi dał się
słyszeć niski, głęboki głos należący do Odolena - niestety,
hrabia mówił dużo ciszej i spokojniej od swego podwładnego, przez
co Miles nie mógł rozróżnić poszczególnych słów, słyszał
tylko coś w rodzaju pomruków zza drzwi. Nagle oba głosy umilkły,
a Fulton dostrzegł, że klamka od drzwi porusza się. Najemnik nie
wiedział, o czym rozmawiali ci dwaj, ale lepiej byłoby
nie dać się przyłapać na podsłuchiwaniu. Zanim drzwi się
otworzyły, błyskawicznie odskoczył, kryjąc się za zakrętem.
Odczekał parę sekund, a potem znowu wyszedł zza niego, jakby nigdy
nic, jakby dopiero tu dotarł. Grossinger stał z kwaśną
miną w otwartych drzwiach do sali.
- Berger? Właź, Jego Godność czeka.
- Reszty jeszcze nie ma? - spytał Miles.
- Nie ma, dziesięć minut przed czasem.
- Aha... Kurde, zegarek mi się spieszy.
Fulton wszedł na salę. Jej podłoga i ściany były
wyłożone materacami. Pod oknem stał prezes. Jak zwykle opierał
się o lasce - jej końcówka lekko zagłębiała się w miękkie
podłoże. Hrabia skierował na najemnika spojrzenie swoich
sztucznych oczu.
- Pan Feliks Berger, prawda?
- Zgadza się - Milesa lekko zdziwiło, że prezes
firmy zna nazwisko (co z tego, że fałszywe) szeregowego pracownika,
ale po chwili pomyślał, że pewnie hrabia zerknął do akt
członków oddziału, zanim zadecydował, że powierzy im zadanie...
Właściwie, na razie Fulton nie wiedział, jakie zadanie.
- Co słychać u pańskiej siostry i jej rodziny? Mam
nadzieję, że wszyscy zdrowi? - uprzejmym
tonem spytał Odolen. Miles spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Wyglądało na to, że hrabia nie poprzestał za zerknięciu w
akta... Wyglądało na to, że faktycznie interesuje go życie jego
pracowników.
- Dziękuję, ostatnim razem kiedy rozmawialiśmy się,
wszystko było w porządku... Ale to było ponad pół roku temu, na
święta, rozmawiałem z nimi przez jeden z tych terminali...
Mieszkają na Lavender, rzadko mam okazję się z nimi kontaktować,
zresztą może to i lepiej, często zadaję się z niebezpiecznymi
typami, lepiej, żebym trzymał się z dala od Katy i jej dzieciaków,
to oni też ich nie ruszą. Ale zawsze jak dostaję jakieś większe
pieniądze, to najpierw część przesyłam im, od razu, żeby nie
przepuścić, rozumie pan.... - Miles zamilkł. Nagle zrobiło mu się
głupio. Czemu właściwie opowiadał to wszystko zupełnie obcej
osobie? Chyba... po prostu w Odolenie było coś takiego, co budziło
zaufanie i skłaniało do zwierzeń... Budził sympatię - do tego
stopnia, że Miles odczuwał wyrzuty sumienia, że go szpieguje.
Hrabia pokiwał głową - To dobrze, że dba pan o
rodzinę, ale smutne, że tak rzadko może się z nimi kontaktować.
Myślę, że można coś z tym zrobić. Po powrocie z tej akcji, jaką
mam zamiar wam powierzyć, mógłby pan skorzystać z mojego
osobistego systemu do komunikacji... Jestem pewien, że planeta
Lavender znajduje się w jego zasięgu - i mogę zapewnić, że jest
całkowicie bezpieczny.
- Ja... Dziękuję - wykrztusił Miles. Cholera... W
tej chwili podjął decyzję - nie zdradzi Odolena, nie sprzeda
żadnych informacji o nim T&N. Zresztą, przecież nie było o
czym donosić. Facet był naprawdę w porządku, a te szuje z T&N
chciały go po prostu wrobić.
- Nie ma za co, panie Berger - odpowiedział prezes, z
ciepłym uśmiechem na twarzy.
Miles odczuł pokusę aby powiedzieć ,,Żaden Berger,
nazywam się Fulton, oszukałem pana, niech pan wybaczy". Być
może nawet faktycznie by to powiedział, gdyby nie to, że na salę
weszli sierżant Wasenko oraz Jak Scirell.
- Ja pierdolę, po mojemu to jest chu... - nagle,
umięśniony najemnik zamilkł. Stanął jak wryty. Jego zwyczajny
wyraz twarzy, pełen buty i pogardy, ustąpił miejsca wyraźnemu
zmieszaniu - niczym u szefa mafii, do którego w czasie rozmowy z
przydupasami zadzwoniła mamusia. - Eee.... przepraszam.... znaczy...
Dzień dobry, panie hrabio - wyjąkał.
- Dzień dobry, panie Scirell - pogodnym tonem
odpowiedział prezes. - Cóż słychać?Przeczytał pan tę książkę,
którą panu dałem?
- Umm. Jeszcze nie. Ale zacząłem... Nawet jest
ciekawa. Znaczy, generalnie nie lubię czytać, ale to co mi pan
polecił jest gites.
- Cieszy mnie, że się panu podoba - hrabia pokiwał
głową. - Ach, pan Wasenko. Szkoda, że nie mieliśmy okazji się
spotkać w ostatnich dniach na spokojnie, ale mam nadzieję, ze
wkrótce będę mógł wysłuchać pańskiego wykonania jednej z tych
starych pieśni, o których rozmawialiśmy.
- Nu, kiedyś się śpiewało, ale głos już nie ten -
sierżant podrapał się brodzie z lekkim zakłopotaniem, ale i
zadowoleniem.
Po kolei schodziły się kolejne osoby z oddziału. Dla
każdego hrabia miał jakąś radę, komplement, czy miłe słowo.
Wszyscy przyjmowali je z wyraźną radością. Nareszcie cała grupa
był zebrana - łącznie z trzema najemnikami, którzy zostali
przeniesieni z innej drużyny, aby uzupełnić straty poniesione
podczas walki na księżycu.
- Skoro wszyscy już są, niech pan zaczyna, kapitanie
Grossinger - hrabia skinął na dowódcę ochrony.
- Tym razem polecicie nie na księżyc piątej
planety... Nazwaliśmy ją roboczo Simbolon 5...
- Genialne! Co za fantazyjna nazwa, nigdy bym na nią
wpadł - Miles pokręcił głową w udawanym podziwie.
Grossinger obdarzył go nieprzyjaznym spojrzeniem, a potem
kontynuował:
- Nie polecicie na księżyc Simbolon 5, tylko na samą
planetę.
- Chwila... Jak to "polecicie". A ty...
znaczy... ty kapi... panie kapitanie, nie lecisz... nie leci kapitan?
- spytała Lily. Jej trudności z tytułowaniem, wynikały z tego, że
nigdy przed tym zleceniem nie pracowała dla regularnego wojska, ani
dla wielkiej korporacji, tylko dla bardziej "nieformalnych"
grup.
- Nie, nie lecę - w głosie szefa ochrony dało się
czuć jakby... wahanie. Zamilkł na chwilę, a potem dodał -
Widziałem was w akcji bojowej, radziliście sobie dobrze. To był
ostatni sprawdzian i teraz.... eee... wiem, że nie potrzebujecie
nadzoru. Sierżant Wasenko na pewno dobrze będzie wami dowodził
podczas tego zadania. A teraz dajcie mi wreszcie wyjaśnić, na czym
ono polega! - zakończył z wyraźną złością. - Na planecie jest
baza naszej firmy... druga w tym układzie. Nasi naukowcy
przeprowadzali tam pewne badania.
Miles nadstawił uszu. Zrozumiał, że wreszcie ma
okazję dowiedzieć się, jakie tajemnice stoją za obecnością
Odolen Extracte w układzie... Ale po chwili przypomniał sobie, że
przecież postanowił, że nie zdradzi hrabiego i nie sprzeda tych
informacji T&N.
- Straciliśmy kontakt z tą placówką...
Podejrzewamy, że jakaś inna grupa piratów, którą przeoczyliśmy
mogła przejąć nad nią kontrolę. Jest też druga możliwość.
Niewykluczone, że część pracowników w tej bazie... hmm...
przeszła na stronę naszych wrogów. Dlatego, ostrzegam - możecie
napotkać wrogo nastawionych cywili albo ludzi w uniformach Odolen
Extracte - gdyby tak się stało, odpowiedzcie ogniem, bez wahania.
- O, o to możesz być spokojny - mruknął Miles. -
Uwierz, jakoś damy sobie radę ze skrupułami.
- W podziemiach bazy jest... właściwa pracownia,
gdzie przeprowadzano eksperymenty - ciągnął kapitan. - Wysadzicie
ją.
- Ha! Nareszcie! - ucieszyła się Lily. - Coś dla
mnie!
- Jeśli chodzi o warunki na planecie - ma atmosferę,
zawiera ona tlen, ale stężenie jest nieco poniżej odpowiedniej
normy, poza tym w powietrzu jest sporo toksycznych gazów.
Temperatura w normie. W sumie - nie musicie nosić skafandrów,
wystarczą maski tlenowe. Tu są nagrane współrzędne bazy, mapa
jej okolicy oraz plan wnętrza - Grossinger wręczył Wasence
elektronotes.
- To byłoby na tyle. Odmeldować się. I... życzę
szczęścia - powiedział kapitan.
- Jeszcze chwileczka - wtrącił się hrabia, gdy
najemnicy już zmierzali w stronę drzwi. - Mam
dla was jeszcze jeden rozkaz... Bardzo ważny. Być może będzie dla
was trudny do wypełnienia... Ale musicie zrozumieć jak bardzo jest
ważny - głos prezesa był spokojny i
monotonny, rytmiczny, wręcz melodyjny. Miles dał się ponieść tej
melodii, niosła za sobą poczucie bezpieczeństwa, spokoju,
akceptacji. Czuł, jakby mógł jej słuchać wiecznie. Zapomniał o
wszystkim dookoła, istniał tylko głos Odolena i jego kryształowe
oczy, błyszczące niczym gwiazdy i nieprzeniknione niczym próżnia
- Ufam wam i wy zaufajcie mi... Tak będzie najlepiej dla nas
wszystkich... A zatem, słuchajcie....
O ile księżyc, na którym miała miejsce ich
poprzednia akcja, nie był zbyt miłym miejscem, o tyle planeta
Simbolon 5, była miejscem wręcz upiornym. Powierzchnia tego
pierwszego była po prostu martwą skałą, zimną, odpychająca i
bezduszną. Tutaj było dużo gorzej - bo czuło się, że kiedyś to
miejsce tętniło życiem... dopóki coś tego życia nie zakończyło.
W sposób gwałtowny. Członkowie oddziału powoli szli po czymś, co
najwyraźniej było kiedyś główną ulicą miasta. Najemnicy w
milczeniu patrzyli na resztki budynków - niektóre, najsolidniejsze
wciąż stały, ale z większości pozostały tylko pojedyncze
ściany, szkielety rusztowań, czy zaledwie kupki gruzów. Ciszę
zakłócał jedynie grzechot niewielkiego, przeżartego rdzą
metalowego kubła, na skutek wiatru toczącego się po popękanej
jezdni.
Grupa weszła na plac, których chyba niegdyś stanowił
centrum miasta. Na jego środku stał pomnik. Był zrobiony z
jakiegoś dziwnego metalu o fioletowym połysku - widać było
wyraźnie, że to jego naturalna barwa, a nie farba czy lakier.
Zapewne właśnie dzięki wytrzymałości tego materiału posąg
uniknął zniszczenia. Zachował się w doskonałym
stanie - tak, że można było podziwiać kunszt nieznanych
twórców (co prawda, mało który z obecnych
najemników potrafiłby go docenić). Widać było każdą fałdę na
długiej, przypominającej togę szacie postaci uwiecznionej na
pomniku. Również jej twarz była wykonana z ogromną dbałością o
szczegóły. Rysy twarzy znamionowały siłę i zdecydowanie. Oczy
wyrzeźbiono w taki sposób, że ich spojrzenie wyglądało na
łagodne i pełne miłości - co więcej, stojąc przed pomnikiem,
miało się wrażenie, że postać patrzy właśnie na ciebie.
Na Lily chyba to dzieło sztuki nie wywarło zbyt
dużego wrażenia - a na pewno nie większe, niż to, które
odczuwała na widok ruin miasta. Bez przerwy rozglądała się
dookoła, z szeroko otwartymi oczami..
- Co to jest? Co tu się stało? - Miles usłyszał w
słuchawce komunikatora jej szept. Choć najemnicy nie nosili w tej
chwili skafandrów, to każdy z nich miał dolną część twarzy
zakrytą przez maskę oddechową. W każdej z nich zainstalowany był
mikrofon - podobnie jak w hełmach od skafandrów, które nosili w
czasie poprzedniej akcji.
- Wygląda na to, że... ktoś tu mieszkał. Jakby -
mruknął Fulton.
- Co ich pozabijało? Jakaś zaraza?
- Zaraza nie niszczy budynków - odezwał się Kolman.
Wszyscy, jak na komendę odwrócili się w stronę
pilota. Kolman zrobił wielkie oczy - Co
jest? - spytał.
- Nie powinieneś być na statku? Czemu tu jesteś? -
spytał Miles.
Kolman zamrugał parę razy. Chyba właśnie uświadomił
sobie, że jako pilot powinien zostać na statku. Po chwili jednak
wrócił mu rezon.
- Nie pamiętacie? Pan hrabia mi kazał. Na odprawie -
oświadczył głosem pełnym pewności siebie.
- Ach, no tak - odparł Miles. No tak, to wyjaśniało
sprawę, wszystko było w porządku.
- To co tu się stało?! - wróciła do tematu Gilmore
- Nie zaraza, więc co? Wojna?
- Nie mieli z kim bojować - wzruszył ramionami
sierżant Wasenko.
- No tak, to jakiś układ całkiem na uboczu... -
mruknął Miles. - Poza tym, z dala od przestworzy wrogów Paktu... A
nasi nigdy z nimi nie walczyli, inaczej coś by mi się kojarzyło z
nazwą ,,układ Simbolon"... Chyba tych tutaj szlag trafił,
zanim nawiązali kontakt z innymi... no... cywilizacjami... Więc to
nie była wojna.
- A chuj z nimi, dobrze im tak, że wyzdychali, po
mordzie widać że to były pokraki jakieś - warknął Scirell,
machając ręką w stronę posągu. Na Jaku natchnione rysy pomnika
nie robiły wrażenie. Co z tego, że tchnęły charyzmą niczym
admirał De Vitnika na plakatach propagandowych - skoro były
ewidentnie nieludzkie. Dolna część twarzy była lekko wysunięta
do przodu a nos nieco spłaszczony - kojarzyło się to trochę z
psim pyskiem. No i jeszcze ten ogon wystający
spod szat...
- Nie będę żałował pierdolonych nieludzi -
kontynuował Scirell.
- Masz szczęście, że od kiedy Gambon wyciągnął
nogi, nie ma żadnych nieludzi w naszym oddziale -
zauważył Miles. W odpowiedzi Jak zaśmiał się chrapliwie.
- Nie, to nieludzie mają szczęście, że nie są w
jednym oddziale ze mną!
Nagle Fultonowi przyszło coś do głowy.
- Wiesz, chyba pan hrabia byłby zmartwiony, jakby się
dowiedział, ze jesteś takim gatunkistą. Znaczy, że nie lubisz
nieludzi - dodał, na wszelki wypadek. Scirell spojrzał na niego
swoimi kaprawymi oczkami z wyraźnym zdziwieniem.
- Eeee.... Tak mówisz?
- Jasne. Widziałeś przecież, że zatrudnia nieludzi.
Jakby ich nie lubił, to by tego nie robił, co nie? Jak ktoś nie
lubi gości z jakiejś rasy, czy z planety... Albo jak nie lubi
kobiet, facetów, starych, młodych, czy co tam mu przyjdzie do
głowy, to ich nie zatrudnia, to oczywista oczywistość - zaśmiała
się Lily. Chyba zakłopotanie zbira rozbawiło ją na tyle, że na
chwilę zapomniała o ponurym otoczeniu - I na pewno pan hrabia byłby
baaardzo zmartwiony, jakby usłyszał, co mówisz.
- Eeee. No tak. Ja tak tylko żartowałem.... - mruknął
Scirell.
- Dobra, rebiata, koniec gadki! - Wasenko machnął
ręką. - Wy zapomnieli, że możem napotkać wrogów... A baza
blisko, po drugiej stronie płaszczadzi! Więc broń w dłoń, czujne
głaza i naprzód marsz! Feliks, zwiad!
,,Feliks" szybkim krokiem podbiegł do ruin
budynku, które stały w w centrum placu, tuż za pomnikiem. Przywarł
do pozostałej ściany (co ciekawe, wciąż widać było na niej
zarysy jakichś malowideł... Ciekawe, co kiedyś tu się mieściło?
Muzeum? Galeria sztuki? Świątynia?).Ostrożnie wychylił na chwilę
głowę, a potem natychmiast ją cofnął.
- Po drugiej stronie placu jest jakiś bunkier. Chyba
tam mieści się "laboratorium". Przed wejściem jest
trzech ludzi w uniformach firmy. Są uzbrojeni - oświadczył
reszcie. Nie musiał się bać, że wartownicy go usłyszą -
przecież i używał komunikatora, żaden jego głos nie wydostał
się przez maskę, mogli go usłyszeć tylko inni członkowie
oddziału w swoich słuchawkach.
- Ostrożna. Gaspadin hrabia ostrzegał, mogą być
wrodzy - powiedział Wasenko. - Nam nada znaleźć
sposób, coby dowiedzieć się, jakie są ich zamia...
W tej chwili w powietrzu rozległ się terkot
karabinka. Miles dał błyskawicznego nura za pobliską kupkę gruzu.
Niestety, reszta grupy stała na otwartym terenie... Kiedy Fulton
wyjrzał zza zasłony, zobaczył trzech wartowników sprzed bunkra -
strzelali do jego towarzyszy. Dwóch padło trupem... Wzięli ich z
zaskoczenia. Na szczęście, reszta oddziału skryła się za
pomnikiem. Ludzie Wasenki odpowiedzieli ogniem - po chwili jeden
ze strażników padł z dziurą w głowie,
drugiemu pocisk dosłownie odstrzelił dłoń. Ostatni zaczął
uciekać, ale Miles powalił go strzałem w plecy.
Fulton wyszedł zza swojej zasłony. Pokręcił głową.
Skąd wartownicy wiedzieli, że oddział Wasenki nadchodzi? Nie mogli
ich zobaczyć, te ruiny zasłaniały widok... Nie mogli ich usłyszeć,
bo przecież mówili przez komunikatory....
Miles palnął się w czoło. Natychmiast podbiegł do
ostatniego strażnika, który jeszcze żył... Choć zbyt dużo tego
życia mu nie pozostało. Leżał na betonie, przyciskając do
ubrania pozbawioną dłoni rękę... Krew była wyraźnie widoczna
na jego zielonkawym uniformie.
- Gadaj, o co tu chodzi? Czemu nas zaatakowaliście? -
ostrym głosem spytał Fulton. Żeby być bardziej przekonywującym,
wymierzył w rannego. Co prawda i tak umierał...
Zresztą, nie zrobiło to na strażniku żadnego
wrażenie. Choć był cały we krwi, a rana musiała mu sprawiać
ogromny ból, uśmiechał się błogo. Jego nieobecny wzrok patrzył
gdzieś w przestrzeń. Miles usłyszał jego szept w swoim
komunikatorze.
- Jak wspaniale jest umierać za naszego pana...
Ranny westchnął, a potem umarł.
Miles odwrócił się. Wszyscy z drużyny... pomijając
tych dwóch pechowców, którzy padli na początku... stali za nim.
- To też byli pracownicy firmy - wyjaśnił Fulton. -
Mieli takie same komunikatory... I pewnie używali
podobnej częstotliwości, co my. Kiedy podszedłem do nich zbyt
blisko, mogli odebrać, to co mówiłem. Dlatego zaatakowali.
- No pięknie. Słyszeliśmy, co ten gość ci
powiedział, zanim umarł - mruknęła Lily, trącając butem ciało
strażnika. - I prawdę mówiąc, gówno się dowiedzieliśmy. Gadka
szaleńca...
- A może właśnie się czegoś dowiedzieliśmy? -
wtrącił się Trepidu. Wszystkie oczy zwróciły się na bladolicego
sanitariusza. - Na odprawie mówili nam, że tu były prowadzone
jakieś eksperymenty... Z jakiegoś powodu obsługa laboratorium
postanowiła... hmm... ogłosić niepodległość. A teraz ten
gość... Może te eksperymenty wymknęły się spod kontroli? Może
pracowali nad jakimiś psychotropami... nastąpił jakiś wyciek czy
coś podobnego... Nawąchali się tego...
- Ej, chyba nie... Nie masz na myśli, że pan hrabia
kazał im tu pracować, nad czymś niefajnym? - warknął Scirell,
uderzając w pierś medyka tak, aż ten się zachwiał.
- Spokój! - rozkazał Wasenko. - Nieważne, co się tu
stało, ważne że tych w laboratorium
popierdoliło! Musim ich ubić i wysadzić ten burdel, jak kazał
gaspadin! I to szybko, my nie znamy ili ci tutaj nie zawiadomili
reszty!
Najemnicy, zachowując ostrożność i trzymając broń
w gotowości, wybiegli zza ruin. Teraz wszyscy mogli zobaczyć
bunkier, który stał po drugiej stronie placu. Budynek na planie
prostokąta, ogrodzony resztkami palisady z metalowych prętów. Jego
nieco toporną sylwetkę ozdabiały takie, dosyć zaskakujące w tym
miejscu, elementy, jak kolumny po bokach wejścia, czy płaskorzeźby
(czy raczej ,,płaskodlewy) na ścianach.
- Dajesz - Wasenko rozkazał Gilmore.
- Ha! Czas na małe BUM! - oświadczyła z radością w
głosie Lily, sięgając do plecaka i podchodząc do ciężkich,
rozsuwanych wrót. - Zaraz będzie otwarte, ale na razie się nie
zbliżajcie.
- Czekaj, nie wysadzaj tego! - zaprotestował Trepidu.
- Nie marnuj materiałów wybuchowych!
- E?
- To jest zrobione z tego samego, co pomnik! Patrz,
tutaj też nie ma żadnych śladów zniszczeń. Skoro to wszystko
przetrwało... No, przetrwało te wydarzenia, które zniszczyły
resztę miasta, to pewnie i wytrzyma wybuch twoich materiałów.
- Słusznie gada. Zachowaj je na później - rozkazał
Wasenko.
- Ech, szkoda, a miałam nadzieję, że się będę
mogła pobawić - westchnęła dziewczyna.
- Jeszcze będzie okazja. Ale w takim razie, jak
otworzymy te drzwi? Może niech Scirell spróbuje je wyważyć? Co
Jak? Rozpędzisz się, trykniesz tym swoim pustym, twardym łbem... -
zaproponował Miles.
- Pierdol się! - warknął najemnik. - Zobaczysz,
pewnego dnia cię zajebię!
Podczas gdy dwóch mężczyzn po raz kolejny się
kłóciło, Trepidu oglądał niewielkie terminal znajdujący się na
ścianie, na prawo od drzwi.
- One się otwierają na kartę - mruknął w końcu. -
Na pewno któryś z tych wartowników musiał taką mieć.
- Sprawdzę! - Miles podbiegł do miejsca, gdzie leżały
trupy. Zaczął je przeszukiwać. Po chwili, pośród jego łupów
znalazł się zapasowy magazynek (co prawda kaliber nie pasował do
jego karabinka), niezbyt czysta chustka do nosa (odruchowo wziął ją
do ręki, by po chwili z obrzydzeniem wyrzucić), parę monet (zawsze
coś) i nareszcie karta magnetyczna.
Fulton wrócił i wsunął ją do niewielkiego otworu.
Na ekraniku terminalu pokazał się napis "podaj kod dostępu".
- Dlatego właśnie zawsze warto brać choć jednego
żywcem - mruknął Miles.
Wasenko odsunął Fultona i spróbował wpisać kod na
chybił trafił - 786. Kiedy nacisnął trzeci klawisz, na ekranie
natychmiast pokazał się napis ,,Błędny kod. Podaj kod ponownie".
- No i dupa.
- To co? Próbujemy wysadzać? - zasugerowała Lily,
znowu sięgając do swojego plecaka.
- Chyba niet innego wyboru - powiedział Wasenko.
Jednakże, w tej właśnie chwili, drzwi bezszelestnie rozsunęły
się na boki, otwierając przejście.
- A co to ma być? Podejrzane - mruknął sierżant. -
To pewnie zasadzka... Ale jak mamy spełnić, co kazał gaspadin,
musim tam wejśc, tak czy inaczej.
- Słyszycie?! - krzyknęła Lily, zanim zdążyli
wkroczyć do środka bazy. Faktycznie, nie dało się nie słyszeć
tego odgłosu.
- Ktoś wylądował... Inny statek. Kilkaset metrów
stąd - stwierdził Miles.
- To pewnie ci piraci... Tym bardziej nam nada spieszyć
się! Naprzód! - zakomenderował
Wasenko.
Jak tylko ostatni członek drużyny przekroczył próg
bunkra, drzwi ponownie się zasunęły. Nie było już odwrotu. Miles
rozejrzał się dookoła, a potem uniósł karabinek
i strzelił w ścianę, tuż przy suficie.
- Co robisz, debilu?! - krzyknął Scirell.
- Kamera - Fulton wskazał na dymiące resztki
urządzenia, wciąż zamocowane do ściany. - Stąd wiedzieli, że
już wszyscy weszli. Co tylko potwierdza, że chcieli, żebyśmy
dostali się do środka... Ale przynajmniej powstrzyma to piratów.
Dobra, idźmy dalej.
Wnętrze bazy nie było wyłożone tym dziwnym
fioletowym metalem. Dominowały kolory biały i stalowy. Co jakiś
czas najemnicy natrafiali na kolejną kamerę - i szybko ją
likwidowali. Wasenko cały czas śledził ich drogę na planie, który
był zgrany na elektronotes. Byli ostrożni. Starali się zachowywać
jak najciszej. Ustawili komunikatory na inną częstotliwość, żeby
mieć pewność, że tym razem wrogowie nie będą mogli podsłuchać
ich rozmów. Przed każdym zakrętem jeden z najemników ostrożnie
wyglądał, by sprawdzić, czy nikt się tam nie czai.
- Dobra, to będzie stołówka - mruknął Wasenko,
kiedy stanęli przed drzwiami do jednej z sal. - Może tam być sporo
ludiej...
- Do tej pory w środku nikogo nie spotkaliśmy -
wzruszyła ramionami Lily - Boją się nas, czy jak?
- Ale gdzieś muszą się kryć, to i ostrożność nie
zawadzi - stwierdził sierżant, sięgając do pasa po granat gazowy.
Kopniakiem otworzył drzwi i rzucił małą bombę do środka.
Rozległ się huk i z sali zaczęły się wydobywać kłęby dymu.
- Wchodzimy! - rozkazał Wasenko, wbiegając do środka
jadalni. Pozostali podążyli za nim. Dzięki temu, że wciąż mieli
na twarzach maski, nie musieli obawiać się gazu.
Zresztą, okazało się, że jego użycie było
niepotrzebne. Najemnicy byli na stołówce sami. Nikt nie siedział
za żadnym z długich stołów, a okienko do wydawania żywności
było zamknięte.
- Niepotrzebnie zmarnowałem granata - stwierdził po
chwili milczenia Wasenko.
W tej chwili dały się słyszeć strzały. Wszyscy
złapali za broń, Miles kucnął, chowając się za krzesłem.
Okazało się jednak, że to fałszywy alarm. W sali wciąż nie było
żadnych wrogów. Hałasy dobiegały z oddali, od strony wejścia do
bazy.
- Chyba piraci sforsowali wejście.
- A miejscowym się to nie spodobało - mruknął
Miles. - Dziwne, nas w sumie przepuścili, żadnego oporu poza tym na
zewnątrz, a teraz bronią wejścia? W ogóle, to jaki cudem ich nie
napotkaliśmy?
- Musieli być w innej części bazy, tej którą
ominęliśmy - stwierdził Trepidu.
- Dobra, tak czy inaczej, haraszo byłoby wykorzystać,
że jedni zajmują się drugimi... Ruszamy dalej - rozkazał
sierżant. Oddział opuścił stołówkę, gdzie po kłębach gazu
pozostała już tylko lekka mgiełka.
Po chwili marszu przez kolejny korytarz ekipa znalazła
się przed następnymi drzwiami. Tuż obok nich znajdował się
terminal, podobny do tego przy wejściu do bunkra.
- Ciekawe, czy tym razem też nam otworzą? -
powiedział Miles, zatrzymując się. Jeszcze zanim skończył mówić,
drzwi rozsunęły się.
- Powtórka z rozrywki - mruknęła Lily.
- Nie podoba mi się to. Kurewsko mi się to nie podoba
- Scirell pokręcił głową.
- Ano - wyjątkowo tym razem Miles musiał przytaknąć
osiłkowi. - Teraz już wiemy, że nas cały czas obserwują.
Widocznie mają inne sposoby prócz tych kamer, które rozwaliliśmy.
- Bawią się z nami w kotka i myszkę, chuje! -
warknął Scirell.
- Dobra, zaraz będzie koniec... W tej sali jest
wejście do podziemi, tam założymy ładunki... - zaczął Wasenko,
wskazując na kolejne drzwi. Były one po drugiej stronie widocznej
sali, do której przed chwilą otworzyło się przejście. Pod jej
bocznymi ścianami stały rzędy jakichś skrzynek.
- ... a wtedy zrobimy piękne BUM! - Lily weszła
dowódcy w słowo, podkreślając ,,BUM" klaśnięciem w dłonie.
- Jak kazał pan hrabia. A potem... - nagle jej słowa straciły
radosny ton. Dokończyła cicho, ze szklistym wzrokiem utkwionym
gdzieś w przestrzeń - ...
wszystko się skończy... - otrząsnęła się i zakończyła już
normalnym głosem - Więc na co czekamy?
Drużyna wkroczyła do sali. Trepidu stanął przy
drzwiach do podziemi. Odczekał chwilę, ale nie otworzyły się.
- Chyba skończyła się nasz dobra passa - stwierdził.
- Nie kracz! - warknął Scirell.
W tej chwili zza skrzynek wychyliły się cztery głowy.
Oraz tyle samo kolb karabinów. Zanim którykolwiek z najemników
zdążył zareagować, obrońcy bazy zaczęli strzelać. Natychmiast
padło trzech członków drużyny. Wasenko zastrzelił jednego z
miejscowych, ale po chwili sam dostał kulkę między oczy.
Miles rzucił się na podłogę, wchodząc w ślizg.
Zatrzymał się tuż pod linią skrzynek. W ten sposób paradoksalnie
znalazł się poza polem ostrzałów karabinów, które były oparte
o pudła. Wiedział, że za chwilę wrogowie zareagują
na jego ruch. W tej chwili usłyszał krzyk jednego z przeciwników,
ale nie wiedział, czy został on trafiony śmiertelnie, czy tylko
raniony. Miles podkulił nogi, a potem wyskoczył do góry. Zanim
dwaj pozostali wrogowie (tamten chyba jednak nie żył) zdążyli w
niego dobrze wycelować, puścił serię uśmiercając obu. Jeden z
pocisków otarł się o jego lewe ramię, rozdzierając uniform i
skórę.
Fulton rozejrzał się po sali. Za skrzynkami leżały
cztery trupy obrońców bazy, na środku pokoju trupy członków
drużyny świętej pamięci Wasenki. Na nogach prócz Milesa trzymała
się tylko Lily. Poza tym, Scirell wciąż żył. Leżał na
posadzce, jęcząc i trzymając się za brzuch, z które wypływały
strumienie krwi - a i chyba część flaków próbowała wydostać
się na świat.
Wyglądało na to, że Gilmore nie oberwała, więc
Miles podszedł do Scirella.
- Cholera, nieciekawie to wygląda - mruknął.
- Nie umrę... Nie chcę umrzeć! - zaczął krzyczeć
Jak. - Zróbcie coś!
Szanse na to, że Scirell przeżyje były porównywalne
z prawdopodobieństwem na to, że z jednej ze stojących na sali
skrzynek nagle wyskoczy smok. Poza tym, Miles nie przepadał za
opryskliwym najemnikiem. No ale mimo wszystko, nie mógł go tak
zostawić, musiał chociaż spróbować mu pomóc.
- Spróbuję cię opatrzyć, tylko nie jęcz -
powiedział. - Gdzie jest Trepidu...
- Chodzi ci o bandaże? Już je wyciągnęłam z jego
plecaka - Lily podała Fultonowi apteczkę wyciągniętą z plecaka
martwego medyka. Miles już zamierzał spróbować zrobić coś z
ranami Scirella, kiedy ten złapał go za nogawkę.
- Powiedz panu hrabiemu... Że się starałem... -
wycharczał. Potem jego dłoń puściła spodnie Fultona, opadając
na podłogę.
- Wygląda na to, że zostaliśmy tylko my dwoje. W
filmach grozy w takiej sytuacji bohaterowie z reguły uprawiają seks
- zażartował Miles po chwili kłopotliwego milczenia.
- W filmach grozy z reguły każdy, kto uprawia seks,
ginie jakieś pięć minut potem -
zripostowała Lily. - Daj te bandaże, opatrzę cię, widzę, że
oberwałeś.
- Lekko, poszło po wierzchu, na szczęście, nie
wykrwawię się - powiedział Miles, podczas kiedy Gilmore
bandażowała jego ramię. - Dzięki, ale lepiej się pospiesz. Nie
wiadomo czy nie pojawi się ich więcej, a wciąż nie wiemy, jak
otworzyć te...
W tej chwili drzwi do podziemi same się otworzyły. Za
nimi widać było schody prowadzące na dół.
- Najpierw nas przepuszczają, potem próbują zabić,
teraz znowu przepuszczają... Zaczynam wierzyć, że naprawdę czegoś
się nawąchali i szajba im odbiła - mruknął Fulton.
- I tak musimy tam iść - wzruszyła ramionami Lily. -
Grunt, żebyśmy dali radę założyć ładunki. Chodźmy.
Schody nie były wykonane z metalu, tylko wykute w
kamieniu, podobnie jak korytarz. Po chwili najemnicy znaleźli się
na samym dole. Ich oczom ukazało się sklepione przejście. Po jego
bokach stały posągi. Każdy z nich przedstawiał zakapturzoną
postać. Ich twarze były niewidoczne, ale po ogonach wystających
spod szat można było wywnioskować, że przedstawione istoty należą
do tej samego gatunku, co osobnik, którego pomnik stał na placu.
Obaj trzymali halabardy - ich drzewce krzyżowały się ponad ponad
przejściem. Współczesnym dodatkiem do tych starożytnych dzieł
sztuki były przyczepione do nich niewielkie lampki - ich słabe
światło tylko w nieznacznym stopniu rozpraszało panującą
w podziemiach ciemność.
Miles i Lily przeszli przez łukowate przejście. To,
co znaleźli w sali znajdującej się za nim, skojarzyło się
Fultonowi z czymś będącym połączeniem magazynu muzealnego
i świątyni. Pod ścianami stały jakieś rzeźby -
nie wszystkie przedstawiały członków miejscowej, wymarłej rasy,
były też jakieś dziwne stworzenia ze skrzydłami. Były też
tablice pokryte jakimś nieznanym Milesowi pismem, półki pełne
książek, a także
uzbrojenie - napierśnik na stelażu, wykonany z fioletowego metalu,
a także coś przypominającego bogato zdobioną strzelbę. Na końcu
sali, we wnęce, stał posąg, będący dokładną kopię tego, który
widzieli na placu. Przed nim stała mównica. Leżała na niej
otwarta księga, którą przeglądał jakiś mężczyzna. Miał na
sobie napierśnik, taki jak ten na stelażu, a spod niego wystawała
długa szata, przypominająca sutannę, ale pokryta jakimiś
wzorkami.
Obcy uniósł głowę znad woluminu. Miał śmieszny,
cienki czarny wąsik, pod którym wykrzywiały się w uśmiechu usta.
- Witam w moim sanktuarium! - odezwał się. - Och, nie
ma potrzeby, abyście mierzyli do mnie z broni... Opuście ją, chcę
tylko porozmawiać.
Po chwili wahania Miles opuścił broń. Tak, głos
nieznajomego i słowa przez niego wypowiadane brzmiały rozsądnie. W
końcu nie zaszkodzi, jeśli z nim porozmawiają
i dowiedzą się, co się tutaj dzieje. Gilmore poszła w jego
ślady.
- Jak rozumiem, zostaliście przysłani przez tego
materialistę Odolena... Ciasny umysł, bez perspektyw, skupiony
tylko na zarabianiu...
- Ej, nie obrażaj pana hrabiego! To porządny gość!
- przerwała mu Lily. Dziewczyna ściągnęła maskę, żeby móc
swobodnie mówić bez komunikatora. Znowu celowała ze swojego
pistoletu w obcego. Miles też poczuł przypływ oburzenia - jak ten
szmaciarz śmiał obrażać takiego wielkiego człowieka, jak Kryspin
Odolen? Sam "szmaciarz" zaś uniósł ręce do góry w
uspokajającym geście i zwrócił się do Gilmore.
- Przepraszam, jeśli panienkę uraziłem, postaram
się, aby to się nie powtórzyło... Ale naprawdę... Pozwólcie mi,
abym was przekonał, że to co z tymi cudami chciała zrobić
firma... Wykorzystać dla brudnej mamony... A tym bardziej fakt, że
kiedy zrozumieli, jaką NAPRAWDĘ moc one oferują, przestraszyli się
i postanowili je zniszczyć... było przejawem karygodnej
krótkowzroczności - głos był pełen pogardy i wyższości. Ta
cywilizacja... Kylahai, jak się sami nazywali... Była bardzo
rozwiniętą. Posiadali broń atomową w czasie kiedy ludzie dopiero
rozwijali oręż oparty na zwykłym prochu... Kiedy dosięgła ich
zagłada, byli w trakcie eksperymentów nad lotami kosmicznymi. Ale
ich technika to rzecz drugorzędna... Najważniejsze jest to, co
osiągnęli na gruncie... Możecie to zwać jak
chcecie - magią, psioniką, ezoteryką, mistycyzmem... Jeden z ich
przywódców, Lamakar Swi - nieznajomy wykonał gest w stronę posągu
stojącego za jego plecami, a w jego głosie stał się słyszalny
podziw - nawiązał kontakt z obcymi bezcielesnymi inteligencjami
unoszącymi się w Pustce, które ciemni i zabobonni zwą demonami...
Od nich nauczył się tajemnych sztuk... a zwłaszcza tego, jak
naginać umysły innych do swojej woli. Zgromadził niemal wszystkich
mieszkańców planety pod swoim sztandarem... Był bliski
urzeczywistnienia wizji, o której śnią lekantyści - zjednoczenia
wszystkich istot, zastąpienia ich sprzecznych, bezrozumnych,
egoistycznych dążeń jedną wolą powszechną, która poprowadzi
ich do harmonii, pokoju, szczęścia! Niestety, znaleźli się tacy,
którzy nie potrafili pojąć piękna tej wizji - ton głosu
mężczyzny znowu przybrał odcień pogardy - a było ich na tyle
dużo, że byli w stanie stawić czynny opór Lamakarowi Swi... Nie
mógł on pozwolić na taką herezję. Wiedział, ze dla wyższego
dobra, każdy sprzeciw musi zostać bezlitośnie zgnieciony w
zarodku. Dlatego użył broni atomowej, aby zmieść szeregi
buntowników z powierzchni planety, tak aby nic nie przeszkodziło w
zaprowadzeniu prawdziwej jedności i pokoju... Wykorzystał również
broń chemiczną, tak aby oczyszczającemu ogniowi bomb towarzyszył
jad niszczący słabych. Niestety, okazało się, że heretycy
dysponowali arsenałem nuklearnym wystarczającym do wykonania
kontrataku... I tak wyginęła rasa Kylahai.
- A więc... Jednak wojna... Nie potrzebowali wroga
spoza planety, sami się pozabijali - wyszeptała Lily.
Jej przywódca, światły Lakamar Swi przeżył
tragedię - ciągnął doktor - dzięki temu bunkrowi, zbudowanemu z
niezwykłego metalu o wytrzymałości, jakiej nie są w stanie
wytwarzane przez współczesnych stopy. Przez wiele lat, aż do
śmierci, przebywał w tym sanktuarium, za towarzystwo mając tylko
garstkę najwierniejszych wyznawców i głosy szepczące w
ciemnościach... Dobrze wykorzystał ten czas. Spisał całą wiedzę,
jaką posiadł on sam i inni Kylahai przed nuklearnym
unicestwieniem... Przez wieki ta wspaniała spuścizna spoczywała
skryta pod ziemią. Aż pewnego dnia firma Odolen Extracte
zainteresowała się możliwością skolonizowania tego układu. Na
jednej planecie, tam gdzie założono główną bazę, panowały
dobre warunki dla istot ludzkich i pokrewnych. Zaś na tej, na której
w tej chwili się znajdujemy, było nieco gorzej - co prawda
nuklearna zima dawno minęła, ale powietrze wciąż w pewnej mierze
było skażone. Hrabia miał nadzieję, że da się jakoś oczyści
atmosferę tego globu, by też go wykorzystać do zasiedlenia... Ale
kiedy pierwsza ekipa natrafiła na ruiny i ten bunkier, zorientował
się, że planeta może przynieść mu większy zysk... Najpierw
posłał archeologów, aby zbadali ruiny, w nadziei, że pozyskają
jakieś artefakty, które będzie można z zyskiem sprzedać... Ale
kiedy odszyfrowano część zapisków Lakamara Swi, okazało się, że
owe artefakty mogą okazać się kluczem do prawdziwej mocy... Wtedy
hrabia wynajął mnie, doktora Victora Malikka, znawcę starożytnych
religii, kultów... i psioniki... abym
zbadał dziedzictwo Felahai. O tak, hrabia korzystał z owoców mojej
pracy... Chciał ich użyć dla przyziemnych celów... Marketingu...
Polityki... Kiedy próbowałem roztoczyć przed nim szersze
horyzonty, nakazał mi, abym nie wybiegał myślami zbyt daleko w
przód... Obawiał się Inkwizycji... Zrozumiałem, że ten człowiek
nie może być dzierżycielem takiej mocy... Że muszę wziąć
sprawy we własne ręce. Użyłem wiedzy Felahai i artefaktów przez
nich stworzonych... Opanowałem umysły mieszkańców bazy.
Postanowiłem, że ten bunkier stanie się zaczątkiem nowego,
wiecznego królestwa!
Zapadła cisza.
- A zatem... - powoli zaczął Miles, który również
zdjął maskę - podsumujmy. Zachwycasz się... jak to mówisz...
,,spuścizną" rasy, która sama się wykończyła, zanim
zdążyła wylecieć poza macierzystą planetę... A twoim idolem i
wzorem przywódcy jest facet, który bezpośrednio spowodował
zagładę swojego gatunku. Nie mówiąc o tym, że gadał
z demonami. Za pomocą magicznych sztuczek, których nauczyłeś
się z jego pamiętnika, chcesz zawładnąć galaktyką. Taaaak....
Ale pomińmy to. Powiedz mi, czemu do cholery, najpierw nas
wpuściliście, potem nikogo nie spotkaliśmy, potem ta zasadzka... I
na koniec znowu nas wpuściłeś do tego swojego... ,,Sanktuarium",
jakby nigdy nic? Po co te cyrki?
- Och! Pozwoliłem sobie na małe manipulacje -
powiedział lekkim tonem Mallik, wyjmując z zanadrza jakiś pilot
(zapewne pozwalał mu na sterowanie drzwiami). - Widzicie, na razie
moje opanowanie umysłowych mocy jest... ograniczone. Potrafię
kontrolować tylko pewną ilość ludzi. Dlatego, skoro moja osobista
gwardia musi na razie być niewielka, muszę iść w jakość, nie
ilość... Muszę być pewien, że należą do niej najlepsi dostępni
żołnierze... Dlatego zaaranżowałem tą małą walkę moich
wyznawców z wami... Żeby wyłonić najlepszych wojowników, którzy
dołączą do mojej gwardii, na miejsce tych, którzy polegli, bo
byli słabi.
Znowu zapadło milczenie. Przerwał je odgłos
przeładowywanej broni. To był karabinek Milesa. Najemnik uniósł
lufę, celując w głowę Malikka.
- Jesteś popieprzony - stwierdził. - A tak w ogóle... żaden ze mnie święty, ale jeśli coś zapamiętałem ze szkolnej katechezy, to - nigdy nie paktuj z demonami.
- Popieram - odezwała się Lily, żegnając się szeroko.
W odpowiedzi doktor uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Och, na razie tak mówicie - odezwał się. - Ale
wkrótce łuski opadną z waszych oczu... Zrozumiecie, jakie piękno
wypływa ze zjednoczonej woli... Z wielu ludzi działających jak
jedna osoba... Z prawdziwego połączenia i oświecenia...
Zrozumiecie, że wykonując moje plany działacie dla dobra siebie i
wszystkich istot...
Miles powoli opuścił broń. Słuchał Malikka. Głos
doktora stał się monotonny i melodyjny.
Trafiał wprost do duszy. Fulton czuł, że wszystko, co mówi Victor
jest prawdą. Czuł, że będzie go słuchał - i wykonywał jego
słowa - z prawdziwą radością.
Lily też poddała się działaniu głosu Malikka.
Wpatrywała się w niego jak w obrazek, z półotwartymi oczami,
lekko kołysząc głową w rytm jego słów.
- Widzę, że jesteście blisko zjednoczenia... - z
zadowoleniem kontynuował doktor. Jego głos zaczął się nieco
zmieniać, stał się nieco niższy i grubszy, pojawiła się też w
nim lekka chrypka. To... coś przypominało Milesowi.
- Już wkrótce będziemy jedną rodziną - usłyszał
najemnik. Teraz zrozumiał, co to był za głos. W ten sposób
przemawiał jego ojciec. Przed oczyma stanęła mu twarz i postać
rodziciela. Te skojarzenia powinny w Milesie wzbudzić poczucie
bezpieczeństwa... zaufanie... oddanie...
Fulton uniósł do góry karabinek, a potem odstrzelił
Malikkowi głowę.
- CO?! - krzyknęła Lily, podskakując do góry.
Dziewczyna zaczęła się rozglądać dokoła, nieprzytomnym
wzrokiem. - Ale... Mój tata...
- Co? Ty też słyszałaś głos swojego ojca? -
powiedział Miles. - To była jakaś sztuczka umysłowa, ten skurwiel
chciał, żebyśmy zaczęli w nim widzieć odbicie ojca, czy coś
takiego...
- Ach. Dobrze, że zorientowałeś się, że to nie
jest naprawdę twój tata - uśmiechnęła się Lily.
- Co? A nie, cały czas myślałem, ze to prawdziwy. Po
prostu nienawidziłem swojego ojca. Kawał drania, tłukł nas po
pijaku ile wlezie. Aż wykończył mamę. Mnie i siostrze udało się
od niego uciec... Nie wiem, czy jeszcze żyje, ale gdybym go spotkał,
zrobiłbym z nim to, co przed chwilą... Ale mniejsza. Czyń swoją
powinność, zakładaj te bomby i miejmy to
z głowy.
- Jasne! - nie trzeba było jej tego dwa razy
powtarzać, natychmiast zabrała się do zakładania ładunków
wyposażonych w zdalne zapalniki.
- Szkoda, że nie możemy niczego zabrać... -
powiedział Miles, dotykając fioletowego pancerza na stelażu. -
Przydałaby się taka zbroja... Ale pan hrabia kazał wszystko
wysadzić. Z pewnością on wie najlepiej.
- Oczywiście - odrzekła Gilmore, przyklejajaąc taśmą
ładunek do ściany. - Dobra, skończyłam, możemy iść... Wziąłeś
pilota?
- Myślałem, ze ty masz pilota od bomb...
- Nie ten, ten od drzwi, co go miał doktorek!
- A racja, już biorę - Miles wyciągnął urządzenie
z ręki trupa. - Idziemy!
Kiedy tylko znaleźli się na górze, w sali pełnej
zwłok, Lily nacisnęła przycisk na swoim pilocie, odpalając
założone ładunki. Rozległ się huk a z korytarza prowadzącego do
,,sanktuarium" wzbiły się tumany kurzu.
- No i... - zaczął Miles, ale przerwał. Zgiął się
z bólu i złapał za głowę. W jego umyśle rozbrzmiał jakby
bezgłośny krzyk - pełen zawodu, wściekłości i nienawiści,
wbijający się w mózg niczym szpila. Kiedy ucichł,
najemnik jeszcze przez chwilę nie mógł się pozbierać.
- Ja też to czułam... - ciężko dysząc powiedziała
Lily. - Chyba jednak coś na rzeczy było z tymi demonami. Słusznie,
że pan hrabia kazał to wszystko wysadzić w cholerę.
Miles wyprostował się. Tak, rozkazy pana hrabiego.
Ostatni rozkaz, który Odolen wydał swoim pracownikom na sam koniec
odprawy, do tej pory spoczywał gdzieś w
zakamarkach pamięci Fultona, zepchnięty tam przez podświadomość.
Ale teraz, przyszła pora, aby go wykonać.
Miles niemal odruchowo wsadził sobie lufę karabinka
do ust. Poczuł zimny dotyk i nieprzyjemny smak metalu.
Nie odczuwał żadnego wahania - tylko zadowolenie ze skrupulatnego
wypełnienia zadania.
Bezwiednie zauważył, że Lily przykłada sobie
pistolet do głowy. Jej wzrok był zamglony, a na wargach błąkał
się lekki uśmiech. Najwyraźniej również zamierzała doprowadzić
sprawę do końca.
Nagle najemniczka otrząsnęła się. Jej wzrok stał
się przytomny - i przerażony. Odsunęła swoją broń od głowy, a
potem podbiła karabinek Milesa, zanim mężczyzna zdążył popełnić
samobójstwo, wyrywając lufę z jego ust (i przy okazji, wybijając
mu ząb).
- Co robisz?! Kwestionujesz rozkazy pana hrabiego?! -
warknął Miles, plując krwią i celując w Gilmore.
- Nie, czekaj! - krzyknęła dziewczyna. - Doktor
mówił, że hrabia też korzystał z tych całych ,,mocy"!
Rozumiesz? Odolen wyprał nam mózgi, żebyśmy się zastrzelili po
wykonaniu zadania, żeby zatrzeć ostatnie ślady po tych akcjach z
artefaktami!
Miles zmarszczył brwi. Jego palec zaczął powoli
naciskać na cyngiel. Lily zrobiła krok w tył.
I wtedy Fulton puścił broń, która zawisła
bezwładnie na pasku. Potarł dłonią czoło.
- Masz rację. Od początku gmerał nam w mózgach...
Dlatego czułem do niego takie dziwne.... znaczy przesadne...
sympatię, szacunek, zaufanie... Ja i inni, nawet taki Scirell...
Przepraszam, że przez chwilę chciałem cię załatwić. I dzięki,
że nie dałaś mi odstrzelić sobie łba.
- Spoko - Lily posłała Milesowi słaby uśmiech. - W
końcu gdyby nie ty, teraz byłabym członkiem ,,rodziny"
doktorka od demonów.
- Ano... Czekaj! Ktoś idzie! - Fulton odwrócił się
w stronę wejścia do sali. Faktycznie, wkroczyło przez nie pięciu
mężczyzn. Byli odziani dosyć różnorodnie - jeden miał na sobie
kamizelkę kuloodporną, inny kwiecistą koszulę - ale wszyscy byli
uzbrojeni.
- W imię Boże, rzucić broń, ręce na głowę - rozkazał tonem nie
znoszącym sprzeciwu facet kroczący na przedzie, w wojskowym hełmie
na głowie i z mieczem za pasem. Najemnikom nie pozostało nic
innego, jak wykonać polecenie.
- Jesteście tymi piratami? Poradziliście sobie z
resztą ludzi doktorka? - spytał Miles.
- Jesteśmy z Inkwizycji. Udawaliśmy piratów, żeby
wybadać, co Odolen Extracte robi w tym systemie - oświadczył
nieznajomy, zapewne będący dowódcą tego oddziału. Być może
nawet był prawdziwym inkwizytorem, sądząc po mieczu - reszta to
pewnie byli świeccy pracownicy.
- No tak, jakbyście w pełnej gali wparowali na teren
firmy bez żadnych dowodów, to Odolen narobiłby krzyku w Senacie. Z
takimi dużymi korporacjami musicie się liczyć nawet wy, co nie?
Miejcie nadzieję, że ten chłopak od was, którego wzięliśmy do
niewoli, nie wygadał się, bo inaczej całą konspirę szlag trafił
- stwierdziła, nie tracąc rezonu, Lily.
- Wy jesteście pracownikami Odolena, sądząc po
uniformach - inkwizytor nie zamierzał ustosunkować się do uwagi
Gilmore. - Co tu się stało? Jakieś wewnętrzne walki?
- spytał, patrząc na trupy zaściełające posadzkę. - Zresztą,
mówcie wszystko, co wiecie o wydarzeniach, jakie zaszły w tej
bazie.
- Jasne, wasza świątobliwość - odparł Miles. A
potem opowiedział wszystko, od momentu, kiedy przyszedł do niego
przedstawiciel T&N, aż do chwili, kiedy Gilmore uratowała go
przed samobójstwem. Niczego nie taił.
- A więc byłeś kretem, ,,Feliksie" - mruknęła
Lily, kiedy Fulton skończył swoją opowieść.
- Każdy orze, jak może - odparł Miles.
- Nie szkodzi, że zasypaliście dowody, nasze ekipy je
odkopią - oświadczył inkwizytor. - Braliście udział w
nielegalnych, heretyckich machinacjach. W tym
w uśmierceniu naszych ludzi. Na swoją obronę macie to, że nie
byliście w pełni świadomi, co się tu działo oraz pozostawaliście
pod wpływem psionicznym. Sądzę, że jeżeli będziecie
współpracować i złożycie odpowiednie zeznania, unikniecie
odpowiedzialności. A my wymierzymy sprawiedliwość waszemu mocodawcy.
- Z miłą chęcią. Muszę wyrównać rachunki z tą
starą, szklanooką, oszukańczą mendą, Odolenem.
- Hmm. Czy możliwe byłoby złożenie zeznań... Jak
to się mówi... incognito? Mam rodzinę, o której wie hrabia, nie
chciałbym, żeby się na nich mścił - spytał Miles.
- Zobaczymy - odrzekł inkwizytor.
Miles szedł korytarzem bazy, kierując się w stronę
,,Nory Gorynycza". Pogwizdywał pod nosem. Miał powód -
układało mu się całkiem nieźle. Pozwolili mu złożyć zeznania
anonimowo. Wszystko wskazywało na to, że Odolen zostanie ukarany, a
jego przedsiębiorstwo - skonfiskowane. Co
najśmieszniejsze, przed procesem na konto Fultona wpłynęła wysoka
wypłata. Zapewne hrabia, myśląc, że wszyscy najemnicy zginęli,
jak zwykle chciał pozować na wspaniałomyślnego i przelał na ich
rachunki odprawę pośmiertną, dla "wspomożenia rodzin
zmarłych" czy coś w tym stylu... W połączeniu z sumką, jaką
Miles otrzymał od T&N za przekazanie im informacji (co prawda
raczej nie zrobili z nich dużego użytku, bo wkrótce sprawa Odolena
stała się głośna na całą galaktykę, a Inkwizycja przejęła
kontrolę nad układem Simbolon) fundusze najemnika wyglądały
całkiem nieźle.
Fulton wszedł w zakręt korytarza - i wpadł na
znajomego lichwiarza. Oraz jego goryla. Obaj mieli ponure miny
mówiące ,,Idziemy ci wpierdolić".
- O, Otto, stary kumplu! - krzyknął Miles. - Właśnie
szedłem do twojego biura oddać ci twoje pieniądze... A tu patrz,
jakie szczęście, zaoszczędzę sobie czasu i oddam ci je tu
i teraz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz